POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



GENOWEFA KLAUZER
z domu Białobrzewska
zam.50-052 Wrocław, ul. Widok 3 m 7

R-145

„WSPOMNIENIA Z ZESŁANIA NA SYBIR”



      Do czasu zesłania nas na Sybir mieszkałam wraz z rodziną na Kresach w osadzie Planta, pow. baranowicki, woj. nowogródzkie. W dniu 10 lutego 1940 r. w nocy przyjechali saniami politruki do naszego domu, kazali podnieść ręce do góry, dwóch stało z bronią w ręku obok niego. Wszystkich pobudzili i kazali ubierać się. Ojcu i matce odczytali „rozkaz”, że za to, że ojciec jest piłsudczykiem i ma nadaną ziemię za zasługi wojenne w 1921 r. zostaje zesłany wraz z rodziną w głąb Rosji. Wszyscy się trzęśli z zimna i przestrachu, bo mróz był tej nocy 40o C, a oni pootwierali drzwi i okna.

      Rodzina moja składała się z ojca, matki i ośmiorga dzieci. Ja byłam najstarsza i miałam 16 lat, najmłodszy brat miał półtora roku. Na taką drogę trzeba było ciepło się ubrać. Dzieci były poowijane w koce, układane na saniach jak śledzie i przykryte pierzynami. I tak wieźli nas na stację Leśna w odległości 20 km. Po wyjechaniu na drogę zrobiło się widno i zobaczyliśmy wówczas, że to nie tylko my, ale wszystkich osadników z osady wywożą. Cały sznur furmanek już jedzie w kierunku stacji, a było 29 rodzin osadników i były one bardzo liczne. W Leśnej już były podstawione wagony towarowe. Były wagony większe – na siedem rodzin i mniejsze na cztery. My dostaliśmy wagon mniejszy, za to liczne rodziny sąsiadów Dąbkowskich, Łosińskich. Razem było nas 32 osoby i nasze rzeczy, które mogliśmy uchwycić w tym popłochu. W wagonach były prycze, ściany wagonu obstawiliśmy workami, poduszkami, czym kto mógł, wszystko przymarzało do ścian. W Leśnej staliśmy chyba z tydzień, gdzie zwozili ludzi do transportu. Wagony były zaopatrzone w żelazny piecyk, gdzie często brakowało drzewa do opalania, trzeba było bardzo oszczędnie korzystać. W podłodze był wycięty otwór jako ustęp, który zawsze zamarzał. Rura od pieca odpadała, źle była przymocowana, nie było czym mocowanie poprawić, bo nie było nawet kawałka drutu. Gdy transport jechał, to niemożliwe było palenie, bo było pełno czadu. W czasie jazdy brakowało chleba i wody.

      Jechaliśmy tak chyba z miesiąc w okropnych warunkach. Przywieźli nas do stacji Chołmogory, odległej od Archangielska o 150 km. Tam rozładowano nas z wagonów na furmanki. Moi starsi dwaj bracia Heniek i Zygmunt pojechali z ojcem, także wszystkie nasze rzeczy, jakie udało nam się wziąć. Ja zostałam z mamą do pomocy przy pilnowaniu dzieci, a było ich jeszcze pięcioro maleństwa. Dali nas na samochody ciężarowe odkryte, byliśmy tylko nakryci na głowy plandeką. Drogi były pozawiewane śniegiem, samochody utykały w zaspach, spaliny z tych samochodów były tak okrutne, że prawie każdy potwornie zwracał.

      Ta podróż była od wsi do wsi położonych co 50 kilometrów. Zatrzymywaliśmy się we wsiach w prywatnych mieszkaniach na noclegi. Tam nam dawano po porcji kaszy jęczmiennej i gotowaną wodę. Po takiej nocy wieźli nas dalej. Dłużej jechaliśmy samochodami jak ojciec z dwoma synami furmankami [prawdopodobnie saniami – to była zima. red.]. Dowieźli nas do Jemiecka nad Dźwiną. Stamtąd znów saniami w głąb tajgi 60 km do posiołka Kiarnysz-Ocieziero. Tam już był ojciec z braćmi, którzy byli z odmrożonymi nosami i nogami. Czekali i nie byli pewni czy nas dołączą do nich, bo po drodze ciągle ubywało znajomych i bliskich, byli zostawiani na różnych posiołkach, a odległości były bardzo dalekie i nikt jeszcze nie wiedział gdzie są te posiołki i nie wolno było poruszać się bez przepustki z posiołka na posiołek.

      Po dwóch dniach potworzono brygady na roboty do wyrębu lasu. Kto pracował dostawał 500 g chleba, a kto nie pracował 200 gram. W barakach było bardzo ciasno, prycza pod ścianą i wąskie przejście, jeden piec na dwie rodziny, baraki poprzedzielane deskami. Do jedzenia w stołówce była gotowana muczennica – na wodę wlewano rozbełtaną mąkę i zagotowano, albo zielona kapusta lub ucha z drobnej solonej ryby. W barakach zimno, dzieci musiały być zawsze ubrane i pod pierzyną siedziały na pryczach. Za zupy trzeba było płacić, a ojciec sam nie zarobił tyle, aby zapłacić za nas wszystkich. Musieliśmy i my starsze dzieci iść do lasu do roboty.

      Nie było w co się ciepło ubrać, szyło się z worków spodnie i owijało się buty szmatami, polewało się wodą i jak to zamarzło było wówczas ciepło. Do wyrębu lasu wyganiano wszystkich kto był choć trochę zdolny do pracy. Poszedł ojciec, brat Heniek lat 14, Zygmunt lat 13 i ja 16 lat. Rąbaliśmy wspólnie swoją brygadą jak umieliśmy i mogliśmy. Wyrąbaliśmy małą normę, nie taką jak ich ludzie. Uważali, że my jesteśmy lenie, mówili że musimy lepiej pracować. Zwoływali wieczorami mitingi i nawoływali, żeby lepiej pracować i zapomnieć o Polsce, bo „jak ucha nie uwidzisz tak Polszczy nie uwidzisz” – mówili.

      Nikt nie był w stanie lepiej pracować, bo był z dnia na dzień coraz słabszy. Dopóki była jeszcze żywność zabrana z domu, to jeszcze jakoś było, ale aby do wiosny. Wiosną przestali rąbać las i posłano nas na czyszczenie brzegu rzeki z krzaków i przewróconych drzew. Całą swoją rodziną nad brzegiem zbieraliśmy gałęzie i palili, starsi piłowali grubsze drzewa. Znaleźliśmy nawet po stopieniu śniegu borówki i żurawiny, a potem grzyby (babie uszy) smardze, gotowaliśmy tego dużo na ogniskach. Potem wysłano nas na sianokosy. Jak zrobiło się ciepło i nie było już nocy tylko dzień, zrobiło się straszne piekło, komary, bąki a najbardziej meszki strasznie nam dokuczały, dawano nam siatki na głowę od meszek i komarów, ale to niewiele pomagało, każdy był spuchnięty i pogryziony. Rany były na twarzy, pod oczami, uszami, we wszystkich zgięciach, gdzie były żyły. Te miejsca najbardziej były atakowane przez muszki.

      W czasie lata najwięcej żywiliśmy się jagodami i grzybami. Chleba trochę zaoszczędziliśmy i trochę ususzyli, a to z tych zapasów, że jak pracowaliśmy na sianokosach to wyrabialiśmy normę i chleba dostawaliśmy 200 g więcej, czyli 700 g. Chleb to był czarny ciężki i gorzki, nie było jego za dużo, bo ciągle się czuło głód, ale trochę się ususzyło na gorszą czarną godzinę. Co jakiś czas zabierali nam odzież do dezynfekcji na tak zwane odwszawienie. Przypadkiem zobaczyli ususzony chleb, to nie dali nam cały tydzień chleba, bo uważali, że mamy za dużo, żadne tłumaczenie nie pomogło.

      Po lecie, już we wrześniu zaczął padać śnieg i rozpoczęła się zima, znów zaczęliśmy pracować przy wyrębie lasu ze swoją rodzinką: nas troje i ojciec. Bracia trzynastoletni i czternastoletni spiłowywali drzewo z pnia, a ojciec rozpiłowywał na gatunki. Ja obcinałam gałęzie i paliłam. W 1941 r. w grudniu spiłowywaliśmy taki gruby świerk i do tego krzywy, że nie byliśmy w stanie go położyć, używaliśmy wszelkich sposobów przy obaleniu tego drzewa. Ojciec przy ratowaniu dwóch synów, bo drzewo złamało się w połowie, sam tyłem upadł na pniak kręgosłupem, nie mógł wstać. My dzieci pod ręce podnieśliśmy go, zrobiliśmy mu dwie laski pod dwie ręce i tak poszedł do baraków. My dzieci zostaliśmy same. Na drugi dzień ojca zabrano do baraku szpitalnego, odległego o 10 kilometrów. Mieszkaliśmy na Ocieziero, a szpital był na Kiarnyszu, nie mogliśmy widywać się z ojcem, ani ojciec z nami, tylko przez listonoszkę, która nosiła pocztę mieliśmy łączność. Ja jeden raz byłam u ojca w odwiedzinach, dostałam przepustkę. Widziałam, że jest coraz słabszy i spuchnięty i majaczy. Od felczera tego szpitala dowiedziałam się, że był już wożony do rejonu Jemieck 60 km lasem na komisję lekarską, żeby udowodnić, że nie jest w stanie pracować, bo inaczej nie miałby kartki na chleb. Felczer powiedział mi, że ojciec umrze, bo ma tuberkulozę i nie ma dla niego ratunku. Załamaliśmy się wszyscy w rodzinie. Nas przydzielono do innej roboty. Brat Zygmunt poszedł do wywózki drzewa mając trzynaście lat. Drugi brat Heniek i ja korowaliśmy drzewo. Jak przyszła wiosna 1941 r. po ciężkich cierpieniach ojciec zmarł we wtorek po Wielkanocy. My już leżeliśmy całą rodziną chorzy na cyngę i malarię. Obcy ludzie przynosili nam zupę i chleb ze stołówki, dawali nam chininę w tabletkach. Po śmierci ojca za tydzień w nocy zmarła Jadzia: miała pięć lat, rano była sztywna. Obcy ludzie wzięli ją z naszego grona płaczących i słabych i pochowali. Codziennie po kilka osób z innych baraków umierało. Ja już nie chodziłam na nogi, miałam jakiś podkurcz żył pod kolanami, felczer mówił, że to cynga, trzeba kapusty i słońca, a nasz barak był z oknem na północ – nigdy słońca nie było.

      Dniem jak już słońce dobrze podgrzało, to sąsiedzi nas wynosili z baraku pod ścianę na słońce. Ale byli i tacy, że się bali nas dotknąć, bo byliśmy zawszeni i popuchnięci. Brat Zygmunt przyszedł z pracy i wołał mamo, mnie bardzo dusi, mama dała mu kropli walerianowych, ale po chwili zawołał, że go jeszcze dusi, jak mama doszła do niego to już nie żył. To była środa chyba w maju, a w piątek tego samego tygodnia siostra Janka była bardzo spuchnięta, wołała jeść, ciągle była głodna, a żołądek nic nie utrzymywał, zmarła.

      Siostra Stasia ur. w 1930 r. i siostra Romcia ur. w 1934 najbardziej cierpiały, miały zapuchnięte oczy i twarz, z oczu płynęła ropa, okropny ból głowy – strasznie jęczały. Pani Ulatowska przychodziła do nas trochę nam poprać w jeziorze i przynieść zupę. Ja zaczęłam się dźwigać i chodzić, choć bardzo kulawo, ubierałam po ojcu buty dziurawe i wychodziłam z baraku. Co dzień to dalej, po trzęsawiskach i błotach zbierałam żurawiny, tam gdzie stopniał śnieg i przynosiłam dla rodzeństwa. Z każdym dniem zbierałam więcej tych jagód, a nas było coraz mniej w rodzinie i barakach. Gdy zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka zwołali miting, bardzo ucieszyliśmy się, że może wreszcie coś się ruszy i my będziemy mogli z tej tajgi wyjechać choć może gdzieś, gdzie są pola i domy i inni ludzie.

      Wkrótce Stasia po strasznych cierpieniach i jękach, po wypłynięciu oczu, pozostały jedynie oczodoły, zmarła. W jednym miesiącu zmarło nas pięcioro. Zostało nas połowa. Ja z bratem Heńkiem chodziłam do lasu po grzyby i jagody i karmiłam rodzeństwo. Gdy byliśmy silniejsi, to zbieraliśmy takie ich grzyby „ryżyki” – oddawaliśmy je do stołówki i za to dostawaliśmy więcej chleba, to jest sto gram i płacili nam za grzyby, więc mogliśmy wykupić zupę. W barakach namnożyły się straszne pluskwy, uciekaliśmy na noce i spaliśmy pod drzewami żeby uniknąć pluskiew, ale tu gryzły komary i muszki. Każdą noc zmienialiśmy miejsce noclegu, a byliśmy chorzy i słabi. Co dzień słyszało się ile osób zmarło, panowała cynga, malaria i tyfus. Woda była brana z jeziora, na jeziorze tym w zimie była koniusznia i jak przyszły roztopy, to koniusznia zatopiła się w jeziorze, była to tylko konstrukcja z belek, obłożona świerkami i zawiana śniegiem. Na wiosnę nie trzeba było rozbierać tylko zatonie, a na następny rok wyrąb lasu postępuje dalej w tajgę to koniusznia nie potrzebna.

      Na pierwszą wiosnę nasi ludzie wykopali studnię, obłożyli drzewem i korzystaliśmy z lepszej wody. Na jesieni usłyszeliśmy lepsze słowa od tych samych naczelników, bo nasz przywódca Sikorski dogadał się ze Stalinem. Kto czuł się na sile mógł iść do wojska do gen. Władysława Andersa. Mogliśmy wyjechać z posiołka. Każdego dnia wyruszały grupy ludzi silniejszych z tajgi nad Dwinę. Grupy młodzieży szły pieszo do Archangielska, a stamtąd dostawali do Czkałowa, się kto jaką drogą mógł. Ja ruszyłam z bratem Heniem. Mamusię chorą i słabą zostawiłam z najmłodszym bratem i prawie niewidomą siostrą Romą. Doszliśmy nad Dwinę do wsi Sija, tam zaczęliśmy pracować w leśnym zawodzie przy nawałce drzewa na samochody. Naczelnik po dużych prośbach dał mnie konia i sanie, pojechałam po mamę i rodzeństwo. Droga była daleka, jechało się dwa dni. Mróz i zamieć śnieżna, ale radość, że można poruszać się bez rozkazów, było bliżej jakiegoś kontaktu z ludźmi.

      Tu w Siji dostaliśmy dary od Sikorskiego, jeździła nasza delegacja do Kotłasu i coś niecoś przywiozła, już było trochę lżej. To jednak nie trwało długo, bo stosunki się popsuły i znów byliśmy traktowani jak ich najgorsi wrogowie. W dalszym ciągu dyscyplina pracy, robota w lesie 12 godzin przy zwałce drzewa nad Dwiną. W Siji zachorowała mama, miała wodną puchlinę, zabrali ją do szpitala za Dwinę, do wsi Głębokie, gdzie byli też sami Polacy, między innymi był późniejszy generał Florian Siwicki i wielu innych, których znałam. Mama w tym szpitalu była osiem miesięcy, przeszła wszystkie choroby jakie tam panowały. Ja tylko dwa razy dostałam przepustkę na odwiedziny. Siostrę i młodszego brata oddawałam do jaśli.

      Brat Heniek pracował ze mną. Zimą odmroził sobie nogi, miał gnijące rany na dużych palcach, skierowano go do tego szpitala na Głębokie, gdzie była mama, ale tam panowała krwawa dyzenteria i go nie przyjęli, mama go widziała tylko przez okno. Już nie pracował, kaszlał i był bardzo słaby. Raz w miesiącu woziłam go na komisję lekarską, aby udowodnić, że jest chory i otrzymać kartkę na chleb jako pracujący. Woziłam go do szpitala na saniach w te ciężkie mrozy, w szpitalu powiedzieli, że on nie nadaje się do szpitala, tylko do trumny. Ten szpital był w Jemiecku, 25 km od Siji. W tym czasie widziałam jak pędzili fińskich jeńców, dużo ich leżało przy drodze zamarzniętych. Kilka razy jeździłam saniami z Siji do Brin Nawałoka po mechaników, którzy reperowali samochody – to po drodze widziałam i podwoziłam po kilku Finów, żal mnie było tych ludzi.

      Brat Heniek zmarł 10 maja 1942 r. Naczelnik dał mnie do pomocy jednego ruska i zostawił mnie chlebową kartkę brata na dwa dni. Rosjanin zbił taką skrzynkę, włożyłam brata do tej tak zwanej trumny i z tym Rosjaninem pochowałam go. Za to oddałam mu ten dwudniowy przydział chleba. Mama jeszcze długo nie wiedziała, że Heniek nie żyje, bo mama była po drugiej stronie Dwiny i trudności były żeby się zobaczyć, bo nie dawali przepustek, myślałam, że mama już zmarła. Na początku września pojechałam parachodem – statkiem do szpitala i zabrałam mamę jeszcze spuchniętą, ale miała spuszczoną wodę, przez przebicie skóry na brzuchu, a resztę sama chyba siła boska ją uratowała. Tu w Siji mieszkaliśmy nad stołówką, nas cztery rodziny polskie: Skarbowscy, Onoszki, Łosińscy. Skarbowscy umarli oboje, zostały dwie córki, starsza Irka zmarła po przyjeździe na Ukrainę. Celinka jeszcze była dzieckiem, to zabrali ją do domu dziecka. Z każdej rodziny ktoś zmarł, a były i takie rodziny, w których nikt nie został, jak Kraińscy – osiem osób – wszyscy zmarli.

      Siostra Romcia z 1934 r. bardzo źle widziała, jedno oko było wypukłe i białe, na drugim zrosty od cyngi. Zachorowała na obustronne zapalenie płuc, zabrali ją też do tego szpitala na Głębokie. Ja w tym czasie także byłam bardzo chora na zapalenie płuc, pracowałam przy spławie na Dwinie, bardzo się przeziębiłam. Najmłodszy brat Leon z 1938 r., który z przeziębienia i braku witamin całą głowę i twarz miał w jednym strupie. Całe leczenie to było takie, że lekarz smarował „pioktaniną” i miał to tylko do swojej dyspozycji. Ja musiałam każdego dnia iść z bratem, podczas gdy wszyscy robotnicy zjadali tak zwany obiad na stołówce, zieloną kapustę na wodzie. Ja wypijałam to szybko na stojąco i nosiłam Leona na plecach na opatrunek.

      Jeden raz był miałam taki wypadek: ośrodek ten mieścił się za rzeką Sija. Żeby dostać się na drugi brzeg, trzeba przejechać promem ciągnionym na sznurze. Ja zawsze się spieszyłam, stanęłam na promie zbitym z bali, chciałam się już przeciągnąć na drugą stronę, a tu Ruski wciągnął na prom dwa konie i prom zaczął tonąć, do pasa byłam już w wodzie, brata trzymałam na ręku, konie wtedy zeskoczyły z powrotem na brzeg, a ja wgramoliłam się na prom z bratem cała mokra, jeszcze bardziej go przeziębiłam, ale jakoś z Boską pomocą przeżył.

      Siostrę Romcię zabrałam ze szpitala, trochę ją podleczyli, ale oko było stracone. Największa radość do nas przyszła, gdy ogłosiło nam kierownictwo, że organizuje się Wojsko Polskie Wandy Wasilewskiej. Kto tylko mógł, wszyscy szli na ochotnika do Archangielska, aby móc dotrzeć do Siedlec. Potem wzywali przez Wojenkomat. Ja byłam też wzywana i miałam już kartę poborową, ale naczelnik dzwonił do Wojenkomatu aby mnie zostawić, bo mam chorą matkę i dwoje małych dzieci i byłam jedynym opiekunem chorej rodziny. A żal mnie było, kiedy to moje koleżanki szły do wojska i żegnały się ze mną: Władzia Łosińska, Stasia Sawielewicz, Maria Onoszko. Gdy nasza armia miała ruszać na front, powiadomiono nas, że będziemy przewiezione na południe Rosji do lepszych warunków. Upominało się za nami nasze Wojsko, bo w takich warunkach nikt by już nie przeżył. Tu w dalszym ciągu był straszny głód i coraz gorzej; nie było w czym chodzić do pracy, butów nie było, tylko łapcie brzozowe i jakieś szmaty do owijania nóg. Jak dostaliśmy pomoc od Sikorskiego: flanelowe koce, po pół koca na rodzinę, to zrobiło się onuce do łapci, ale to wszystko się wykończało.

      Tu było o tyle lepiej jak w tajdze, bo można było latem zbierać szczaw na łąkach przy Dwinie, choć o grzyby i jagody było trudniej, bo chora rodzina nie mogła iść do lasu, bo był dalej od wsi. Zbieraliśmy takie korzonki podobne do marchwi. Przekopywaliśmy kartofliska na wiosnę. Jak czasem się znalazło taki kartofel w ziemi, to pogniotło się go ręką i upiekło na patelni i bardzo smakował. Ale koniec z tą biedą, widząc polskich żołnierzy którzy po nas przyjechali, kobiety rzucały się im na szyję. Całowały im ręce i nogi z radości, że są to nasi wybawcy.

      Wszystkim Polakom dano konserwy rybne. Polacy byli z posiołków dowożeni do Dwiny. Z każdej przystani statek zabierał Polaków, właściwie resztki, bo dużo zostało w nieludzkiej ziemi. Gdy czekaliśmy na statek widać było jak z drugiej strony Dwiny Polacy w ostatniej chwili stawiali olbrzymi biały krzyż z białej brzozy i śpiewali pieśni do Matki Boskiej, żegnając się z naszymi zmarłymi nad Dwiną. O tamtych co pozostali w tajdze daleko w głębi lasu już nie było mowy. Dochodziły do nas słuchy od ruskich że Polaczki w skrzynkach pływają po jeziorze. Cmentarz był przy jeziorze. Nikt nie znał terenu, gdzie zrobić cmentarz i wielki popełniono błąd, że chowało się przy jeziorze, Jak na wiosnę te trzymetrowe śniegi zaczęły topnieć, to woda powymywała trumny, które pływały po jeziorze. Nikt im już krzyża nie postawił ani nie zadbał o ich groby. A przecież pozostała tam moja rodzina, ojciec, brat i trzy siostry. Bo ten ostatni brat był pochowany koło ich cerkwi, gdzie była obecnie mleczarnia. Płakaliśmy wszyscy z radości, że wyjeżdżamy i z żalu, że inni nie doczekali, bardzo mały procent nas zostało. Ale radość była wielka: jechaliśmy statkiem, śpiewaliśmy pieśni nabożne. W Archangielsku byliśmy umieszczeni w jakiejś dużej szkole. Tam po dwa razy wszystkich nas wozili do łaźni i na odwszawianie. Dużo dali nam chleba, konserw jak dla wojska, zupy gotowano nam gęste i z makaronem, chyba przez tydzień. Kazano nam samym spisywać listy, kto chce z kim być w wagonie i z jakimi znajomymi, ale tu zawiedli, bo jeszcze gorzej pomieszali ludzi. Zupełnie tworzyli coś przeciwnego. Trafiłam z moją rodziną do zupełnie obcych ludzi z innych miejscowości, ale Polacy to bratnia dusza. Polacy lubią się poza granicą, byleby nie był głód.

      W dalszym ciągu transportem opiekowali się wojskowi. Podróż z Archangielska na Ukrainę trwała około miesiąca. Przywieźli nas do połtawskiej obłasti, rejon Zgórowka, stacja Jagocin. Ze stacji Jagocin wieźli nas ciuchcią do sowchozu Włodzimierowka, tam nam dano duży budynek po koniach, wysprzątaliśmy go sami, dano nam żelazne łóżka i materace zwozili skąd mogli, nie mieli skąd wziąć, wszystkiego brakowało. Niedawno odszedł stąd Niemiec. Pośrodku był piec, paliliśmy słomą, był całkowity brak drzewa. Na środku kazarmy, bo tak nazwaliśmy swój dom, sterta słomy. Gospodynie Ukrainki przychodziły do nas i każda zapraszała, że da całą piwnicę kartofli. Ludności ukraińskiej jak byli pod okupacją niemiecką, to dali im tyle ziemi ile chcieli, oni nasadzili ziemniaków, dlatego tak dużo zostało w piwnicach, a dla nas wygłodzonych z Syberii to był prawdziwy raj. Robiliśmy co kto umiał robić z ziemniaków, do tego kapusty i ogórków nie brakowało. Latem w polu było wszystko, już głodu nie cierpieliśmy. Jak ktoś pracował przy burakach to zarobił trochę cukru. W lecie pracowaliśmy w polu, a zimą w pomieszczeniach, czyli w spichrzach, gdzie ciągle przesypywaliśmy ziarno z miejsca na miejsce. Chleba otrzymywaliśmy 500 gram na pracującego, a 200 na członka rodziny, to na Ukrainie już nie byliśmy głodni. Dwa razy jeździłam do Połtawy, tam odbywały się zjazdy Związku Patriotów Polskich. Na zjazdach dowiadywałam się o znajomych, gdzie kto przebywał w jakich sowchozach i w jakich rejonach, z niektórymi nawiązywało się kontakt. Wysłany był delegat z Połtawy z ZPP gdzie również dowiedzieliśmy się gdzie są nasi ludzie z transportu z Archangielska. Czekaliśmy tylko tej chwili, kiedy powrócimy do Polski. Warunki mieszkalne były okropne, szczury zagryzały nas żywcem po nocach. Mama w nocy siedziała z kijem przy łóżku i strącała szczury, a we dnie spała.

      Z praniem była tragedia, przez cały czas pobytu w Rosji nie widzieliśmy mydła ani proszku. Robiło się taką mieszankę popiół z wodą i w tym się prało. Latem było lepiej, bo była glinianka, gdzie wszyscy chodzili myć się i prać. Co kto miał na sobie, to wyprał i rozłożył na trawie. Jak wyschło, to się ubrał, bo na zmianę to już nikt nic nie miał. Wszyscy w tej gliniance się myli, krowy, kaczki i miejscowi ludzie. Wszy nie brakowało, ale najgorsze były szczury. Cała nadzieja była w tym, że powrócimy do Ojczyzny, martwiliśmy się bardzo, że nie wrócimy na Kresy Wschodnie, tylko mają nas zawieść na Ziemie Odzyskane. Tu na Ukrainie byliśmy coraz odważniejsi. Był taki przypadek: po żniwach w sowchozie odjeżdżały przywiezione studentki z Połtawy i za pracę przy żniwie dano im po 500 kg pszenicy. Zwołali wszystkich pracujących przy żniwach i kazano podpisać taki list podzięki dla Stalina, że dostali ziarno. Ja nie myśląc co może nastąpić, wstałam i powiedziałam: grażdanin co dostał to ziarno to niech podpisze, ale my Polacy nic nie dostaliśmy, to po co będziemy podpisywać taki list wdzięczności. Naczelnik NKWD jak nie huknie na mnie. – Jak was zwać, wy buntowszczyk sowieckiego sojuza. Przez całą godzinę zadawał mnie różne pytania i zarzucał, że ja tu wszystkich buntuję, a ja ciągle twierdziłam, że ja ani nikt więcej prócz tych studentek nie otrzymał żadnego zboża. Ale on cały czas wmawiał we mnie, że ja buntowszczyk. Już wszystkim się sprzykrzyło słuchać tego jego krzyku na mnie. Ludzie zaczęli wychodzić, ktoś z tłumu zawołał: – Ona Was nie poniała, a on odpowiedział: – ana was wsiech łutsze ponimajet, na dziś kończymy rozmowę, ja z wami drugim razem pogawariu. Wszyscy rozeszli się z zebrania, u nas w kazarmie myśleli wszyscy, że mnie zabiorą do NKWD, mama płakała, wielkie zmartwienie dla wszystkich, ale przeszło płazem, nikt mnie nigdzie nie wzywał, tylko miałam dużo strachu, że już niedługo zbliża się wyjazd do Polski, a tu można było wpaść. Od tej pory gdy przychodził do naszej kazarmy naczelnik i wołał na zebranie, nikt nie poszedł. Wszyscy jak jedna osoba, 11 rodzin powiedzieli: jak wam coś trzeba załatwić, to przyjdźcie do nas Polaków, my nie pójdziemy, wiemy co spotkało Gienię Białobrzewską.

      Wreszcie nadszedł ten upragniony czas. W 1946 r. wiosną przywieziono nam karty ewakuacyjne, w krótkim czasie podstawiono wagon i dołączono nas do transportu Dubny na Ukrainie. I tam spotkaliśmy się ze znajomymi, którzy przeżyli zsyłkę do Sowieckiego Sojuza. Przywieziono nas na granicę, tu jeszcze długo nas trzymano, kilka dni – nie wiem dlaczego, Nasz transport z Połtawy prawdopodobnie był pierwszy, a drugi transport z Kijowa dojechał do nas na granicy. Przyjechaliśmy do Kowla. W czasie postoju przy przeładowywaniu transportu do wagonów polskich poszło nas kilka osób na bazar. Ubiór nasz był okropny, podarte fufajki, szmaty zawiązane na głowach, tam nas spotkali ruscy żołnierze, zaczęli nas legitymować, myśleli, że uciekliśmy z więzienia. My im tłumaczymy, że my z eszałona – jedziemy z Sowieckiego Sojuza do Polski. Jakoś odczepili się od nas, ale mało brakowało żeby zaprowadzili nas na komendę. Kupiłam na bazarze od żołnierza trzewiki, bo byłam prawie bosa, reszta rodziny też była bosa. Gdy dojechaliśmy do Chełma, ludzie przynosili do transportu żywność, obuwie, ubranie, coś niecoś się dostało. Przywieźli nas do Wrocławia, staliśmy na dworcu Odra, do PUR-u chodziliśmy na ul. Paulińską, tam dostawaliśmy zupę i odzież z UNRRY. Z wagonów zawieziono nas do PUR-u na Psie Pole. Stamtąd kto chciał zostawał we Wrocławiu albo wybierał sobie miejsce na wsi. Ja z resztą rodziny zamieszkałam w Wojszycach.

INFORMACJE DODATKOWE:

      Genowefa Białobrzewska, koleżanka szkolna mojej siostry Marii, była dwa razy zamężna. Po pierwszym ślubie nosiła nazwisko Zielona, po drugim Klauzer i pod tym nazwiskiem zmarła w roku 1996. Została pochowana we Wrocławiu na cmentarzu Osobowickim. Dzieci nie miała. Jej brat Leon mieszkał wraz z nią w domu rodzinnym we Wrocławiu przy ulicy Widok 3 m 7 w latach 60-tych i 70-tych i do tej pory prawdopodobnie tam mieszka.

Z siostrą Genowefy, Romaną widziałam się w roku 1997 na pogrzebie mojej siostry Marii (Nosol z domu Onoszko).

Alina Nosol, Sybiraczka.



<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 18 marca 2013 r.