POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



Józefa Dzyra
z domu Stykowska

R-76

WSPOMNIENIA Z ZESŁANIA



Część Pierwsza

Ziemio Wołyńska

Ziemio Wołyńska moja ukochana,
Tyś krwią twych synów, różnych nacji i wyznań obficie zbrukana
Twe łono kryje, mą całą nadzieje.
Piękne twe sady, lasy, łąki knieje.
Tam, ja ujrzałam pierwsze zboże.
Tam stawiałam pierwsze kroki swoje.
I tam pierwsze, Mama pościeliła mi łoże.
Stamtąd na Sybir i do Kazachstanu
Na zwiedzanie Sowietów zesłano.
Lat pełnych sześć w głodzie i poniewierce
Całe Imperium Radzieckie zwiedziłam.
Nim na Polską , lecz nie Wołyńską Ziemię powróciłam
Tu męża swego poznałam, którego nie wiedząc,
że w Azjatyckiej tajdze bezskutecznie szukałam
A był tuż obok -
Tu trójkę dziewczynek dostałam od Niego,
I piątkę cudownych wnucząt dla ozdoby
W to wspaniałe grono jestem otoczona .
A teraz czekam, gdy weźmiesz mnie w swe ramiona.
Bym odpoczęła po dziesiątków lat trudzie w Hadesowym chłodzie.

Wszystko to piszę co leży na sercu.
Co czas z pamięci nie wymazał, a wręcz przeciwnie
przez lata całe , gdzie tylko spojrzę
wszystkie sprawy, myśl ma powtarza.
Napisz te słowa,- co czas nie zatarł
niech wiedzą dzieci i wnuki,
że Historia się w Polsce nie zmienia....
Lecz każde wydarzenie w kolejnym pokoleniu
• bumerangiem powraca .
Życie jest ciągle historią pisane
Ciągle inne choć dobrze znane..

Moje Sybirskie - życie tułacze.
Po dziś dzień serce – wspomnieniami płacze.
1993 r.



      Opisać wspomnienia, przeżyć z przeżycia z przed pięćdziesięciu lat. Nie łatwo pozbierać w jedną całość, całą przeszłość. Namawia mnie do tego wiele osób, a między nimi mój pier-worodny wnuk już student.- Spróbuję.

      Właśnie jest kolejna rocznica września. Pięćdziesiąt trzy lata temu prysły wszelkie na-dzieje wielu Polaków i nie tylko, bo stopniowo ta gehenna ogarniała kolejne narody, kraje i do dziś się toczy nie tylko w Europie, lecz na wszystkich kontynentach świata, zamieszkałych przez narody różnych nacji, wyznań i ras.

Opiszę w miarę dokładnie, co zarejestrowała moja pamięć.

      Na prośbę wnuków napisałam moje wspomnienia. Nie wszystko co przeżyło moje poko-lenie i moje rodzeństwo można przelać na papier. Ktoś może powiedzieć: Nic ciekawego!. Może to nie jest ciekawe bo to okres niewoli. Jest to historia, a zarazem ostrzeżenie: dla po-tomnych i dla polityków imperialistycznie nastawionych, dążących do waśni sąsiedzkich. szafujących losami ludów i własny naród wplątując w wir wojennych działań.
Opisując moje tułacze dzieciństwo opisałam jednocześnie los dzieci, które cierpiały głód, poniewierkę, niewygody nie mając pojęcia za co. Za co tylu poniosło śmierć, nie zaznawszy uroków życia? Za co ta ofiara? Kto nam odpowie za utracone dzieciństwo, młodość i zdrowie, kto nam zapłaci za utracone domy, rodziny, rodziców - za utraconą Ojcowiznę??
I znów politycy szykują wojnę, mordują niewinne ludy, a dzieciom zabierają dzieciństwo dom i najbliższych.
Pokolenie moich dziadków nie miało spokojnego dzieciństwa, byli wygnani z własnych posiadłości za patriotyzm rodziców i krewnych biorących udział w powstaniach o wolność Narodu, o wyzwolenie spod najeźdźczych rządów. Pokoleniu moich rodziców znów najeźdź-ca zabrał cały dorobek miedzywojnia. Moje pokolenie płaciło za Polskość i Wolność, kładło swe życie na szafot...Dokąd to ma trwać? - Czyż nie można przeżyć życia w spokoju, dobro-bycie, wzajemnym szacunku?

Rok 1939

      Wołyń nad Stochodem, Ostrów, -gdzie beztrosko w rodzinnej miejscowości wiodłam moje życie szczęśliwe i beztroskie, wśród pól, łąk sadów i lasów. Szkoła, dom, zabawa dzie-cięca radość i nagle mimo ciepłego słonecznego lata zaczęto przebąkiwać o wojnie. Oczywi-ście, ja dziesięcioletnia wówczas dziewczynka, niewiele wtedy rozumiałam ze zgrozy, jaka się zbliża do mego domu, która ma objąć swą grozą wszystkich domowników nie szczędząc nikogo.
      Lecz, gdybym to umiała pojąć wcześniej; a miałam dziwne jakieś przeczucia. Często wychodząc z domu, oglądałam się, by zapamiętać każdy szczegół. Coś wewnątrz szepta-ło,...że gdy nas tu już nie będzie...? Pamiętam, w Zielone Święta, było wietrzno i chłodno, chociaż świeciło słońce. Wybieraliśmy się wszyscy do kościoła. Jako starsza ubrałam się sama. Nałożyłam nowo uszyty płaszczyk. Mamusia poleciła bym wyszła na podwórko, gdzie czekały już zaprzężone konie. Tatuś coś jeszcze poprawiał przy zaprzęgu. Ja wyszłam za bramę w kie-runku w którym mieliśmy jechać. Dom tonął w koronach kwitnącego sadu .Przed domem klomby i rabaty pełne kwiecia. Rodzice lubili piękno.-Tatuś dbał o sad, a mama o barwne kwietniki. Cudowny widok.
      Stanęłam przed domem od wschodniej strony, podziwiałam ten kwitnący sad, te zadbane kwietniki, ścieżki posypane żółtym miałkim piaskiem, o które my dzieci miałyśmy obowiązek dbać by były czyste i kilka razy dziennie zagrabione .I nagle przyszła mi taka dziwna myśl – Jak stąd wyjedziemy, będzie mi bardzo żal, tego domu, ogrodu, sadu, bo chyba nigdzie na świecie takiego już nie spotkam. Poczułam przejmujący ziąb. I pomyślałam, że tego ciepła jaki jest w moim domu nie będzie nigdy i nigdzie. I że będzie mi tego żal – Zaczęłam płakać .W tym czasie podszedł do mnie tatuś, bo otworzył już bramę do wyjazdu i zauważył, że płaczę zapytał ” Czego się smucisz, jesteś chora, czy nie masz chęci jechać do kościoła? – Rozpłakałam się jeszcze bardziej, chociaż zaprzeczałam pytaniom taty. Tatuś zaniepokojony tym płaczem zbliżył się zatroskany o powód tych łez. Po chwili powiedziałam, że płaczę bo jak stąd wyjedziemy to tego piękna nigdy mieć nie będziemy... Tatuś pocałował mnie i przytulił troskliwie, wziął mnie na ręce i niosąc na furmankę powiedział: - Ciekawy powód do płaczu? Coś ty sobie ubzdurała, dokąd byśmy mieli wyjeżdżać i po co?
      W tym czasie przyszła mamusia z resztą mojego rodzeństwa. - Tatuś śmiejąc się powie-dział mamie dlaczego ja płaczę. Dodał: Może ona jest nie zdrowa, to ją zostawmy w domu z babcią.
      Ja byłam z całego rodzeństwa najwątlejsza i często chorowałam. Mamusia sprawdziła ciepłotę mojej główki i rzekła: Nie zważaj na jej kaprysy. Jedźmy do kościoła , by się nie spóźnić . Przez całą drogę /do kościoła w Kupiczowie było siedem kilometrów było mi bardzo zimno, w kościele też. Po przyjeździe z kościoła położono mnie do łóżka, babcia Wikcia na-parzyła herbaty ziołowej, bym się wypociła. – A mnie cały ten dzień prześladowała ta myśl, że stąd wyjedziemy... Dopiero gdy już byliśmy wywiezieni na północne tereny tajgi sowieckiej, rodzice często wspominali, to moje „Zielonoświątkowe nawiedzenie”, jak później orzekli.
Że też tak bardzo zbagatelizowali tamto moje zachowanie. Bo to była przestroga. Takich sytuacji było kilka w ciągu tego ostatniego roku pobytu w rodzinnym domu. A które później rodzice wspominali i żałowali, że za każdym razem nie przywiązywali większej wagi do moich przewidywań.
Również jakoś latem pojechałam z tatusiem do cegielni we wsi Dażwa. Tatuś płacił wła-ścicielowi cegielni za dziesięć tysięcy sztuk cegieł. Umówił się z nim, że tą cegłę zwiezie dopiero sanną, to będzie lżej. Bo tam nie było jeszcze dobrych dróg. I w trakcie układu tatusia z tym panem wtrąciłam się z zapytaniem. Tatuś mnie zgromił za wtrącanie się do rozmowy dorosłych. Natomiast właściciel cegielni zapytał dokąd będziemy wyjeżdżać? Tatuś wyjaśnił mu, że ciągle bredzę o wyjeździe, że coś sobie ubzdurałam z tym wyjazdem. Albo ktoś mnie tak naopowiadał i ja powtarzam...

I oto nastał piątek, 1 wrzesień 1939 r. Wybuchła wojna. A siedemnastego z soboty na niedzielę, a właściwie to była niedziela, tuż po północy rozległ się huk różnych silników: naj-pierw samolotów, a około 4 nad ranem jechał ciężki tabor, czołgi, samochody. Dopiero koło południa piechota i tabor konny. W tym czasie przyszli, zabrali nam dwa konie z pastwiska. Dali jakieś świstki potwierdzające, że zarekwirowano na potrzeby „Krasnoj armii” krowę, dwie świnie, radio i dwa rowery. Do dziś nikt nie dał żadnej rekompensaty. Wkrótce zaczęły się w okolicy różnego rodzaju napady, mordy na Polakach przez Ukraińców .
      Gdy rozpoczęła się wojna, czwartego lub piątego dnia września 1939 r. przybyło do nas dziesięciu mężczyzn, uciekinierów z Krakowa i okolic. Wszyscy na rowerach. Byli u nas ty-dzień może 10 dni. W nocy z trzynastego na czternasty września wyjechali. Tatuś miał z nimi jechać, lecz się rozmyślił.
Z naszych sąsiadów wyjechał p. pułk. Górczyński Roman z żoną Marią. Stanisław Pyć, Franciszek Wiśniewski z Wiktorówki, oraz hrabia Szumowski odleciał swoim samolotem, ale już po kilku dniach wiedzieliśmy, że we Włodzimierzu został strącony. Natomiast tych ucie-kinierów spotkano w lesie Lityńskim, blisko dworu Szumowskiego powieszonych na świer-kach. Wśród tych uciekinierów był cioteczny brat mojego tatusia, który mieszkał w Dzikowcu koło Mielca. Jak również inżynier Gajewski z Krakowa. Wszyscy byli rozebrani do bielizny i powieszeni na paskach lub szelkach.
      Tak ich znaleziono 16. 09.1939 r. gdy jechali ze zbożem dla wojska do Kowla między innymi i tatuś z moim bratem Piotrusiem. Gdy wszyscy wozacy (z kilku wsi) zbliżyli się, tatuś rozpoznał wśród nich tych uciekinierów, którzy u nas kwaterowali. Wszyscy co jechali z tym prowiantem dla wojska, wrócili się z powrotem. Zajechał tatuś do dworu Szumowskiego, a tam lokaj mu powiedział, by czym prędzej odjechał bo we dworze stacjonuje grupa Ukraiń-ców i zamierzają wszystkich Polaków „wyrezaty”. Tatuś odjechał, bo inni podążyli na przód. I jak nas później poinformowano, że tego lokaja (był to Polak) zamordowano, bo nie chciał powiedzieć, kto tu przychodził do dworu. A tato wrócił późno do domu. Za kilka chwil wkra-czali Sowieci, było to 17 września 1939 r.
      Po kilku dniach z Zasmyk przyjechał sąsiad Witek Onyszka i powiedział nam że „ban-dyci” nie pozwalają zbliżać się do zwłok tych uciekinierów, by ich nie grzebać. Nie wiem jaki był tego koniec, bo nie wszystko przy nas dzieciach mówiono. Wiem, że tatuś chciał przy-najmniej swego krewnego dostać by go pogrzebać, ale mu się nie udało. I on sam musiał się ukrywać. Często nie nocował w domu, a przede wszystkim od momentu, gdy w Szczurzynie i w Suchobabach wymordowano wszystkich mężczyzn, a w Ośmiogowicach powieszono popa we dworze Zajcewa wraz z Zajcewem. Rodzina Zajcewów była gdzieś u krewnych. Tylko siostra Gordyjewska była na Ostrowiu.
Od momentu wstąpienia Sowietów na Ziemię Polską, czyli tak zwane Kresy Wschodnie Ukraińcy nachodzili nocami na polskie osady, palili, grabili na razie pojedynczo. W paździer-niku większego mordu dokonano w dwóch dużych osadach polskich w sąsiedniej gminie we wsi Suchobaby i Szczurzyn, gmina Rożyszcze. Wymordowano wszystkich mężczyzn od czternastego roku życia wzwyż, a kobiety i dzieci zostały wywiezione wraz z nami 10 lutego 1940 r. Z kilkoma z tych rodzin jechaliśmy w jednym wagonie, a później mieszkaliśmy w tym samym osiedlu.
Po dwóch latach, gdy po układzie z Sikorskim, a właściwie po wybuchu wojny Niemiec z Sowietami w lipcu chyba 20 07 1941 r. ogłoszono amnestię na mocy jakiegoś porozumienia Przedstawicielstwa polskiego ze Stalinem (Majski – Mołotow ) zostaliśmy przesiedleni do Kazachstanu, gdzie masa Polaków wyginęła z głodu i chorób. Ale to już dalsze losy tragedii Polskiej, które opiszę po kolei.

Wywózka – Sobota 10 luty 1940 r. godz. 3 min. 15

      Łomot do drzwi: Wstawaj polskij pane – odkrywaj! – w tym momencie większość do-mowników spała twardym snem, a przede wszystkim my dzieci. Dziewiątego lutego, w piątek tato był cały dzień w Kupiczowie u Fijały Czecha, gdzie mełł zboże we młynie parowym. Jak co roku na zimę już w jesieni to czynił. Ta jesień 1939 r. była inna, bo te dzieje wojny i wszystkie niepewności sprawiły, że zboża później omłócono, chociaż i tak nie wszystkie. Tę część, którą wymłócono i przygotowano do zmielenia właśnie tatuś zawiózł do młyna, bo już mąki nie było nawet na chleb. A zawoził tyle, ile na raz do kosza potrzeba było zasypać, by mąka była z własnego zboża, bez obcych domieszek. Był już wieczór, gdy po ukończeniu mielenia zaczął ładować na furmankę worki z mąką. W tym czasie przyszedł Bogusz też Czech i dobry znajomy tatusia, także krewny tego młynarza Fijały. Bogusz mieszkał tuż przy poczcie, a zarazem przy urzędzie gminy i powiedział, że cały plac przy gminie jak i wszystkie ulice są zapełnione Sowietami i czekistami, oraz Ukraińcami, którzy pełnili obowiązki w milicji i sielsowietach po październikowych wyborach (chyba te wybory były 26 października 1939 r.). O ile dobrze pamiętam, to była ostatnia niedziela miesiąca i lał obfity deszcz. Wówczas to dotarła do nas wieść o zamordowanym Zajcewie i popie – prawosławnym księdzu. Tak więc młynarz Fijała doradził tatusiowi, by zostawił wszystką mąkę. Tato odpowiedział: dobrze, ale jeden worek wezmę, bo chleb musimy upiec. Fijała doradził jeszcze, że w razie czego, to tę mąkę odda któremuś z braci Tatusia. Brat Antek mieszkał w Zasmykach, a Stach u Bogusza kwaterował, bo po powrocie z frontu rozpoczął pracę na poczcie jako listonosz, a dojeżdżać było daleko i nie było czym, gdyż rowery zabrało sowieckie wojsko już 17 września. Więc tato przyjechał do domu już późno wieczór. A w domu mieliśmy gości też z Kamienia Koszyrskiego. Byli to krewni z mamusi strony; szwagier Stanisław Kaczmarek, Felek Rajewicz – siostrzeniec i Zosia Paszkowska – siostrzenica, więc rozmawiali do późna. Służąca Tekla zamiesiła chleb i już po północy wszyscy poszli spać. Stąd mocny sen.
      Babcia Wiktoria Witkowska z Jabłońskich, a matka mojej mamusi nie spała. Więc pode-szła do drzwi zapytać się, Kto to się tak łomocze ? Chociaż rozumiała i bardzo dobrze znała rosyjski. Raz jeszcze zapytała po polsku: kto tak łomocze? Zaczęli się odgrażać, że jeżeli drzwi nie zostaną otwarte natychmiast, to wyważą je siłą. Babcia celowo przedłużała rozmowę przy zamkniętych drzwiach, by ten rwetes za drzwiami się przedłużył i domownicy się obudzili. A w między czasie mamusia pobudziła mężczyzn: Tatusia, Felka, Staszka i syna Piotrusia. Babcia w tym czasie powiedziała, żeby chwileczkę zaczekali, bo gospodarz już wstaje.
      Tatuś podszedł do drzwi w bieliźnie, a gdy je otworzył wtargnęło kilku uzbrojonych Ukraińców, którzy pełnili funkcję milicjantów z karabinami nastawionymi bagnetami. Rozka-zali by się odwrócił i podniósł ręce do góry. Ta zgraja Ukraińców wtargnęła do sypialni i zo-baczyli następnych mężczyzn tutaj się znajdujących i starających się w pośpiechu ubierać. Jeden z tej watahy, a był to enkawudzista, jak się po chwili okazało, rozkazał: – Ruki w wierch i pod scienku wsie mużczyny. Gdy i tatę wyprowadzono i rozkazano by ustawił się obok, zrobiono rewizję nawet w łóżkach, następnie enkawudzista otworzył kopertę wyjął kartkę, na której miał wypisane osoby podlegające wywózce. Rozpoczął czytać: Z prikaza wierchownowo sowieta pałkownik Jan Stykowski, żena Ludwika, docz Józefa, Janina i syn Stanisław–- oczywiście każdej osobie odczytał datę urodzenia.
      Następnie rozkazał: pietnatcat minut wremieni sobrat sia. Każdyj możet zabrat tiopłuju adioż, obów i piszczu na darogu na czetyre czasa. Wyjeżdżajetie w drugoju obłast’. Gdy skończył odczytywać moja mama odezwała się: Ja mam syna, którego wy nie odczytali, co z nim zamierzacie zrobić? – Katoryj to on ? – zapytał. Mamusia wskazała na tego obok tatusia przy ścianie. On odrzekł; Nie ma go zapisanego to chłopiec zostanie. Wtedy mamusia odrze-kła, że ona też nie pojedzie, choćby ją mieli i zastrzelić. Wtedy on zapisał: Piotr Podhorodecki-Stykowski i rozkazał; Synok odiewajsia. Również tatusiowi polecił zbierać się do drogi i pójść z milicjantem, by zaprzęgać konie. Wtedy tatuś podszedł do niego i powiedział Ja nie jestem pułkownikiem i nigdy nie awansowałem na oficera. Sąsiad mój jest pułkownikiem, lecz jego w tej miejscowości nie ma. Enkawudzista zdenerwował się – Mołczat! tut napisano pałkownik, znaczit pałkownik. Tatuś powiedział do mamy:– Pokaż temu oficerowi moją książeczkę wojskową. A wśród tych milicjantów wskazał, są panowie, którzy do polskiej szkoły uczęszczali, to niech sowieckiemu oficerowi wytłumaczą, że daleko mnie jeszcze do rangi oficera, bo Polskie Wojsko nadało mnie tylko rangę kaprala . I w tym momencie mamusia podała ksią-żeczkę wojskową taty, a milicjant Tokarczuk podszedł i odczytał tłumacząc, że tato mówi prawdę . Bo pułkownikiem był Górczyński, który tu przyjeżdżał i rzeczywiście jego posia-dłość jest sąsiednia do Stykowskiego. Enkawudzista raz jeszcze powiedział Tu napisane puł-kownik, to sowietskaja włast’ nie oszybajetsja, wie najlepiej. W ten oto sposób władza ra-dziecka uczyniła tatę pułkownikiem, by jako polskiego oficera wywieźć na Sybir i dlatego mieliśmy tylko 15 minut na przygotowanie się do podróży. A inni nasi sąsiedzi mieli po dwie godziny na wyjście z domu.
      Gdy nas w tę ciemną noc nad ranem wyprowadzono z domu, staliśmy na drodze między gospodarstwami Janiszewskich, a Tomasza Jakielaszka jeszcze ze trzy lub cztery godziny. Było juz dobrze widno. I chociaż dzień wstawał pochmurny i bardzo mroźny padała mroźna szadź. Właśnie o świcie za naszymi sańmi dojechała furmanka od Janiszewskich. A Stanisław, Janek i Jadzia jeszcze z domu donosili wszystko, co mogło być przydatne. U Jakielaszka kwiczały zabijane świnie. Ruch był również widoczny u Piotrowskich i Pyciowej. Gdy było dobrze widno i niebo różowawo przez mgłę szadzi jaśniało co znaczyło, że słońce wschodzi – ujrzeliśmy, że od naszych zabudowań ktoś przez śnieg brnie z ogromnym wysiłkiem. Była to nasza Tekla. Właśnie gdy tych kilka godzin staliśmy na drodze, ona zdążyła upiec chleb i wydoiwszy krowy ugotowała mleka i niosła do nas byśmy mogli się ogrzać i posilić. Lecz Ukrainiec Paweł Badyra (w latach 1933–34 służył jako parobek u pułkownika Górczyńskiego, a u nas służyła Ewa, z którą się ożenił. Mój tato wyprawił im wesele, pozostali osadnicy w prezencie ślubnym dali im drób, prosięta, zboże, ziemniaki, pieniądze. Mój tato dał też cielną jałówkę, maciorkę i dwie fury siana). Teraz po sześciu latach tenże Paweł jako milicjant nas wywozi. Gdy Tekla miała już może 10 –20 metrów do drogi, a tym samym do naszej podwody (widocznie jej wcześniej nie zauważył) krzyknął po ukraińsku: Wertajś, bo strilaty budu! – Tekla odpowiedziała – Ja tilki choczu ditiam chliba i mołoka haraczeho daty. Ten raz jeszcze: Werajś! – Tekla: Wernuś dorohoju. Pawło: CEJ SAMOJ SZCZOŚ PRISZŁA, A chaj Lachy zdychajut! Wówczas moja mama odezwała się: Paweł, a co takiego my tobie zrobili, że ty tak się mścisz? Próbowała jednocześnie zejść z sań, Pawło doskoczył i mamusię pchnął do sań. Odwrócił się i doskoczył do Tekli, która znów próbowała dotrzeć do drogi. Pchnął ją kolbą karabinu, Tekla upadając wylała to gorące mleko. A gdy się podniosła zmusił ją by tym samym śladem wróciła. A śnieg na polach miejscami był większy niż długość jej nóg. My jeszcze z godzinę stali na drodze, zanim resztę osadników wysiedlono. Nas wysiedlono jako pierwszych. A Tekla szła z powrotem, płacząc i potykając się i padając, być może dlatego by przy podnoszeniu się dojrzeć czy nasze konie stoją z nami. Od miejsca gdzie staliśmy było do naszego podwórka około pięćset metrów.
      Z naszej osady prócz nas zabrali rodziny osadników: Janiszewskich, Jakielaszków, Pio-trowskich i Pyciów. Pani Jadwiga Pyć została wywieziona tylko z dziećmi. Bo jej mąż Stani-sław był poza domem od 14 września 1939, jak się później dowiedziałam ukrywał się w Kowlu (podobnie jak Franciszek Wiśniewski, a syn jej z pierwszego małżeństwa Józef Grabka jeszcze nie wrócił z wojny .Powołano go w 1937 roku do czynnej służby wojskowej i wojna go zastała w Gdańsku, do chwili wywózki rodzina nie miała od niego żadnej wieści). Dopiero gdy byliśmy już na zsyłce, chyba w czerwcu przyszła wiadomość, że Józek Grabka, wkrótce po naszej wywózce dotarł na Ostrów. A na Ostrowiu pozostały dwie zamężne córki Janiszewskiej (Janina Jakielaszek i Zosia Onyszkowa). Nie wywieziono ich, bowiem ich mę-żowie byli dzierżawcami. To już były powiadomione o naszym adresie i o tym, że Pyciowa z dziećmi jest z nami na tym samym osiedlu. Tylko Józefa Piotrowskiego i Annę Wiśniewską z dziećmi osiedlono na posiołku Ledno, bliżej Kotłasu. Takim sposobem Józek dowiedział się o losie rodziny. I z tego co wiem, to chciał do nas jechać, ale od swej mamy dostał polecenie, by się postarał w jakiś sposób dostać do Krakowa, gdzie w zakonie była jej siostra. Co mu się udało i za pośrednictwem tej cioci zakonnicy został księdzem.
      Rodzina Pyciowej wróciła po wojnie do Polski, lecz nie w komplecie. Józek był księ-dzem w Szczytnie Śl. i w Wambierzycach, w ogóle w Diecezji Wrocławskiej. Ja go spotkałam w stanie wojennym w 1981 r., a ostatni raz 19 marca 1985 r. W 1997 r. dowiedziałam się o jego zgonie w Krakowie. Nasze drogi się rozeszły w dniu 13 października 1941 r. My wyje-chaliśmy z Niandy, a Pyciowie pozostali, a los ich, choć był tragiczny jak wszystkich Polaków, to jednak lepiej zrobili, że zostali tam na dalekiej północy w tajdze, w Komi SSR niż my, którzy szukając ulgi znaleźliśmy gorsze cierpienie i dużo tułaczki. Ale nikt nie był prorokiem, by przewidzieć swój los. Wiem też, że najstarsza jej córka Leokadia Pyć zostawiła matkę z resztą rodzeństwa, a już w miesiąc po naszym wyjeździe z Niandy spotkaliśmy ją w Turkmenii w Farabie nad Amu-Darią. Była w Armii Andersa jako sanitariuszka. Brała też udział w walce o Monte Cassino. Po wojnie wróciła do Polski i zamieszkała w Krakowie. To tyle o Pyciowej rodzinie.
      Sen mojej mamy dzień przed wywózką z 8 na 9 luty 1940 r. Śni, że stoi przed domem – jest pełnia lata, kwiaty kwitną. Ona stoi na ścieżce przed oknami z najmłodszym synkiem Stasiem. Wtem przyleciało sto czerwonych kogutów liliputów w czerwonych butach i z ostrogami. Najniższy z nich szarmancko się ukłonił poczym wyprężył się i skrzydłem zasalu-tował. Na głowie zamiast grzebieni wszyscy mieli czubki w kształcie czerwonego rogu. I ten niby przywódca całego tego stada przemówił ludzkim głosem, ale po rosyjsku: Priwiet suda-rina, my pribyli pokłonitsja wam. Sobirajtieś s nami na wostok. I w tym momencie wszyscy załopotali skrzydłami i odfrunęli na wschód . Natomiast ten przywódca pozostał. I gdy mama odwróciła wzrok z powrotem, bo patrzyła w ślad za odlatującymi kogutami, nagle z tego ko-guta co został, stał się mężczyzna azjatyckiej urody z córeczką, może 10 -letnią o długich blond włosach. I prosi łamaną ruszczyzną o grzebień, gdyż musi uczesać Swietłanie włosy, bo ma potargane. Gdy miała mama mu podać ten grzebień obudziła się. To było z czwartku na piątek czyli z 8 na 9 luty 1940 r. W następną noc nas wywieźli. Sen się spełnił co do joty. Bo tym mężczyzną ze snu był sam Stalin, a jego przedstawiciel – enkawudzista, który nas wywo-ził był bardzo do niego podobny, bo też azjata.

Droga na Sybir – 10 luty 1940 r.

      Gdy wyszliśmy z mieszkania, mróz był bardzo silny. Tej zimy śniegu było bardzo dużo i mrozy były tęgie. Dojechaliśmy ledwie do Nowego Dworu, gdy jechaliśmy obok domów za-mieszkałych przez Ukraińców: Tokarczuka milicjanta, który nas wywoził (mieszkał po lewej, a Hospodaruk po prawej stronie drogi jadąc na wschód). Gdy zrównaliśmy się z zabudowa-niami Hospodaruka, ten wyszedł z domu z wyciągniętymi do przodu ramionami i ze łzami w oczach powiedział: – Panie Stykowski, ty mój ojcze rodzony, któż mnie teraz będzie wspoma-gać, jak cię na Sybir wiozą... W tym momencie padł strzał i Hospodaruk padł w śnieg, a nasz furman podciął konie batem i pojechaliśmy dalej. To strzelił Tokarczuk do swego sąsiada za to, że wyszedł się z Polakiem żegnać. Hospodaruk w okresie między wojennym żył biednie. Był to Ukrainiec, szwagier naszej służącej Tekli Dawidiuk. Ziemię miał dobrą. Pięć dziesięcin, czyli 6,25 ha. I gdyby zdrowie mu dopisywało i gdyby był bardziej zaradny, to mógłby dostatniej żyć z piątką dzieci ,czyli 7 osobową rodziną. Lecz oni z trudem, a i często w niedo-statku żyli od żniw do żniw. Córki jego biednie chodziły ubrane do szkoły. Często też przy-chodził, by pożyczyć mu zboża na chleb lub zasiew. I zazwyczaj tatuś nie kazał zwracać tej pożyczki. Dlatego był mu wdzięczny. Chociaż był od mego taty starszy, to z powodu tych pomocy nazywał tatę swym ojcem dobroczyńcą. Rodzinę jego wywieźli na Sybir 22 kwietnia 1941r. o czym dowiedziałam się od lekarki, która jest ich krewną i pracuje we Wrocławiu w jednej z klinik.
      Gdy przejeżdżaliśmy przez kolejne wsie, gdzie mieszkali Polacy zabierano następnych. Z Wiktorówki – Chamut Marcin, Pałka Kazimierz, Jan Sosnal, Witkowski Konstanty (sam, bo żona była w połogu). A że enkawudzista Rosjanin był ludzki, więc zabrali wujka samego. Żona z czwórką dzieci pozostała. Najstarszy syn leżał w Kowlu w szpitalu, bo 6 września 1939 r. złamał nogę. Złamanie było skomplikowane , więc chłopiec od miesięcy leżał w szpi-talu. Zabierano po drodze następnych; Hołdys Jan z rodziną – żona zmarła na tyfus w Ka-zachstanie w 1943 r. Natomiast w Suchobabiu, już gdy nasze podwody dojechały, to wszyscy wysiedleni już pojechali. W Szczurzynie zatrzymali wszystkich nas w szkole, tam właśnie zabierali wszystkie rodziny mężczyzn zamordowanych w październiku. Tu było dużo rodzin z małymi dziećmi i kilka kobiet położnic. Dwie z tych rodzin były w tym samym wagonie co i my. Kucharska z dziesiątką dzieci, a to ostatnie rodziła już w wagonie. Jechała z nią też matka staruszka ciężko chora, która cierpiała na bezwład mięśni. Zamarzła w drodze z Kotłasu, gdy jechaliśmy już saniami. Wyrzucono ją do śniegu, bowiem nikogo z zamarzniętych nie grze-bano. Jechaliśmy Wyczegdą skutą lodem. I jak komendant powiedział: – Wiesnoj w Biełyje morie popływiot.
      Strumidłowa urodziła dziesiąte dziecko na saniach nim dojechali do stacji. Tak się biedna męczyła że, aż wola na szyi dostała. Z tych dwóch rodzin nie wszyscy do kraju wrócili. Z tej wsi były z nami dwie wdowy – bratowe Gradzikowe z dziećmi, Ciastoniowa z synkiem, starszego zamordowali, Pajdowska Irena z dwójką dzieci (zmarła w Czułakurganie), Grocho-lowa, Kokotowa, Mazarakowa i kilka innych, których w tej chwili już nie pamiętam.
      Do stacji Perespa (od nas z Ostrowia było 40 km) dotarliśmy dopiero wieczór, a że nas zabrano z domu bez jedzenia to byliśmy głodni. Bo chociaż chleb był gotów do upieczenia i mamusia mówiła enkawudyście, że nie ma dla dzieci jedzenia, to on odpowiedział: Niczego chaziajka, za czetyre czasa prijediesz na gariaczyj chleb, a innej żywności nie pozwolono zabrać. Minęło chyba cztery razy po cztery czasa, gdy do stacji nas dowieźli, a pierwszy posi-łek jedliśmy dopiero w niedzielę rano 11 lutego 1940 r. Pani Ciastoniowa z litości dała mojej mamie garść krupy jęczmiennej, którą mama ugo-towała na wodzie bez soli (bo nikt nie miał w wagonie soli) – rzadziutki krupniczek, którego ja w żaden sposób nie mogłam przełknąć. Jakimś cudem przy połykaniu zamiast do żołądka krupnik trafiał mi do nosa i mimo wszelkich starań nie przełknęłam. Więc dostałam od mamy lanie. Miałam prawie 11 lat, ale byłam bardzo anemiczna, bo często chorowałam z byle po-wodu. Ostatnio nawet zaraziłam się żółtaczką i jeszcze nie byłam zupełnie zdrowa, gdy nas wywożono. Ukrainiec, który furmanił naszymi końmi, chciał odjechać od wagonu i tu miała miejsce niespodziewana scena. Piotruś, mój brat wówczas 16 letni, krzyknął: – Kara, Lalka żegnajcie! Tak nazywały się konie. Lalka była dwulatką, którą Piotruś ujeżdżać uczył, wprawdzie w za-przęgu to ona szła pierwszy raz jako koń pociągowy, bo do tej pory chodziła obok, doczepiana do klaczy by nauczyła się komend. A że Piotruś od źrebięcia ją pielęgnował bo mu ją tatuś ofiarował, więc bardzo reagowała na jego głos. No i właśnie teraz, jakby zrozumiały co Piotruś do nich z płaczem mówi. Obie stanęły dęba i kopytami poczęły uderzać w wagon. Furman nie mógł sobie z nimi poradzić. A konie zwróciły się całkiem do wagonu i biły przednimi kopytami w drzwi wagonu, które były na poły otwarte. Ta scena trwała dłuższą chwilę, nikt nie mógł Piotrusia, ani koni uspokoić. Nawet tatuś, gdy został wezwany przez czekistów, by pomógł odjechać od wagonu, bo z tyłu był sznur furmanek; na niektórych kobiety rodziły i dzieci płakały zmarznięte. Nic nie pomogło. Dopiero kolejarz rozkazał by odtoczono wagony. A gdy po jakiejś chwili z powrotem nas podtoczono, już naszych koni nie było. Płakał Piotruś, ale i inni mężczyźni ocierali łzy. Długo płakaliśmy. Ale znów do wagonu poczęto ładować dzieci i kobiety. Trwało to tak długo, że ja usnęłam spłakana. Późną nocą ruszyliśmy w daleką i nieznaną drogę. Pierwszy posiłek dostaliśmy po przybyciu do Szepietowki, gdzie przybyliśmy w nocy ze środy na czwartek, gdy przeładowano nas z polskich wagonów do ruskich o szerszym rozsta-wie kół. I dopiero we czwartek rano czyli 15 lutego dano chleb i zupę.
      W tym czasie z tego transportu uciekł mężczyzna, zabrali go samego bez rodziny. Nie wiem czy go złapali, ale do wagonu nie wrócił. Najpierw dowieźli nas do Swierdłowska, a po kilku godzinnym postoju wrócili i zawieźli do Kotłasu, a stamtąd sanną przez trzy doby jecha-liśmy po zamarzniętej rzece. Do posiołka dotarliśmy 5 marca 1940 r. przed wieczorem. My jechaliśmy na samym przodzie i do osiedla dotarło troje sań. Na pierwszych pani Pyciowa z dziećmi, na drugich pani Hanuszkiewiczowa (matka aktora Adama) z córkami Henią i Alinką. Ich powieźli do klubu na salę, a nas zostawili w budynku komendantury w bibliotece. Dopiero w nocy docierały następne podwody z ludźmi. Jak wjechaliśmy na osiedle zauważyłyśmy sklepik. Ponieważ znałam ukraińskie pismo, więc przeczytałam i rosyjski szyld. Z chwilą, gdy nasze bagaże wnieśli do biblioteki pobiegłyśmy z siostrą zobaczyć do sklepu. Mamusia dała nam 5 rubli, Kupiłam bochen chleba i 5 kg cukru, a siostra wzięła 3 kg cukru i chleb. Zabrakło nam pieniędzy. Sklepowym był żyd, którego tu przywieziono w 1935 r., jak nam powiedział umiał też po polsku, ale raczej rozumiał. Zapytał, gdzie nas osiedlono. Poinformował nas, że jeszcze zaczeka na resztę ludzi, co mają dojechać ,chociaż już pora zamykać, to możemy jeszcze zdążyć przynieść resztę pieniędzy. I byśmy przekazały innym, że sklep czynny dla Polaków.
      Przez trzy doby czekaliśmy na przydział kwatery. Zostaliśmy zakwaterowani w baraku zbudowanym z okrąglaków bez pieca. Tak, że ile mrozu było na dworze tyle i w baraku. A chociaż był to marzec, to mrozy były 40 – 50 stopni. W baraku tym, w którym nas osiedlono mieszkały następujące rodziny: Całka Adam z dwoma synami, Walicki Walenty z żoną i córką Gienią, Maszkowski (5 osób), Zaniewski (inżynier leśnik), Leszkiewiczowie z ojcem i synkiem Gieniusiem (4 osoby), który zmarł 1941 r., Janiszewska Stanisława (4 osoby), Stykowscy (6 osób), Witkowski, Urbańczyk Henryk, Ścibek (5 osób), Tańska, Poll (4 osoby), Fabiańczyk (4 osoby), trzech braci Krupińskich z rodzinami i matką: Adam (6 osób), Janek (4 osoby), Bronisław (2 osoby) – razem 13 osób z rodziny Krupińskich. W baraku nr 2 było58 osób. Była jeszcze jedna rodzina Krupińskich, ale nie spokrewniona z tymi z naszego baraku. Mieszkali w baraku siódmym. W sumie na osiedle Nianda przywieziono ponad 250 osób. Barak nr 3: Chudzińscy, Kulikowie, Englertowie, Olszańscy, Czyżewscy, Radwany, Bojary, Pałka Emil z kolegą. Barak nr 4: Hanuszkiewiczowie – 5 osób, Sokulscy – 3, Mrozy – 7, Frączek – 1. Barak nr 7: Pyć, Skiba, Szopińscy, Wierniccy, Kowalik Wł., Miniewicze, Olchowscy, Krupińscy, Olszańscy. Lachowicz, Trębicki. Barak nr 9: Kokotka, Mazarakowa, Pajdowska, Zielińscy, Ciastoniowa, Gradziki, Kuczerowie, Lutowie. Barak nr 10 Grabowscy, Kobylańscy, Graczyki,Papużyńscy, Jakielaszki, Hołdysy, Pałkowie, Hanuszkiewicze: Rafał, Janek, Lutka, Nastka, Agnieszka, Julcia; Olszewscy, Pawlik Bronek (chodził ze mną do jednej klasy).
      W trzecim tygodniu naszego pobytu zginął Czyżewski, doświadczony leśnik – gajowy pana Radziwiłła. Spadające drzewo zwaliło się na niego i nim dowieźli go z lasu do osiedla zmarł z upływu krwi.
      25 kwietnia ułamana przez wiatr gałąź wbiła się w bark Marii Moroz, osierociła 5 letnią córeczkę. A w rok potem zmarła na gruźlicę 17 letnia Jadzia Moroz i Gieniuś Leszkiewicz na zapalenie płuc. W pierwszym tygodniu naszego pobytu w 9. baraku powiesił się przyjaciel Mazarkowej, ponoć był organistą.

Życie na Niańdzie

      Tuż po przybyciu na posiołek zakwaterowano nas w baraku, gdzie uprzednio Tatar trzymał kozy. Wtłoczono nas 12 osób w jedną izbę, gdzie spaliśmy na jednej pryczy. To trwa-ło rok. Nas dzieci posłano do szkoły, dorosłych do lasu. Po kilku dniach dano kartki na chleb – 1 kg dla pracujących, a 200 g dzieciom i chorym oraz starym. Mroźna zima trwała jeszcze przez kwiecień. W maju mrozy pofolgowały, ale nie topniały śniegi. Dopiero 30 maja przyszło nagłe ocieplenie.
      20 maja 1940 r. nawieźli Polskich jeńców. Muszę tu zaznaczyć, że od samego Kotłasu, aż po Workutę czyli na przestrzeni 900 km były rozlokowane łagry Gułagu (G. P. U.). Co kilka kilometrów jeden od drugiego. Koło Niandy, czyli na 10. kwartale był 33 i 34 łagier. Tu było wielu więźniów, także Polaków już z tych wywiezionych po 1939 r. A teraz dowieźli tych z Kriwego Rogu, Starobielska i z tego okręgu. Tu właśnie w dniu 20 maja 1940 r. został przywieziony mój Wujek – wujeczny brat mojej mamy Czesław Jabłoński.
      Jeńcy polscy budowali żelazną kolej przez Uchtę do Workuty. Budowali mosty, wodo-ciągi, wycinali las, karczowali i układali tory. 40 stopniowy mróz nie był przeszkodą, by ci żołnierze, ciągle jeszcze większość w polskich mundurach, gołymi najczęściej dłońmi dźwigali zmrożone szyny, które nie chciały się oderwać od dłoni rwąc żywe ciało. A gdy któryś podłożył kawałek kory lub gałązkę jedliny był często karany za to, że chronił dłonie. Wielu z nich poodmrażało ręce, nogi, uszy, nosy i wielu z nich z tego powodu poumierało, nie mając pomocy lekarskiej i z braku higieny.
      My mieliśmy prymitywne warunki bytu, ale w porównaniu z życiem łagierników – to można rzec że luksus. My mogliśmy dwa razy w tygodniu skorzystać za opłatą łaźni czyli bani, a oni nie mieli tego luksusu, chyba że jak nad ogniskiem zagrzeje wody. No i jeżeli war-townik pozwolił. Jeńcy i więźniowie na terenie łagru mieli skrzynkę pocztową i raz w miesiącu ponoć mógł pisać list do rodziny. Lecz po cenzurze najczęściej list szedł do kosza.
      Ja z jeńcami szybko się zapoznałam, bo jeszcze gdy szukałam mego wujka Czesława Ja-błońskiego, to poznałam pułkownika Mikołaja Dwulita z Wilna, oraz kapitana Mireckiego z Grodna i jeszcze innych, z którymi spotykałam się, przekazując im pocztę. Korespondencja do rodzin jeńców przychodziła na mój i mego rodzeństwa adres. Następnie dostarczałam ją do obozu, ponieważ nam specpiresiedleńcom nie zabroniono korespondencji, jak i otrzymywania paczek. Natomiast jeńcom a raczej więźniom, gdyż tak byli żołnierze traktowani przez władzę radziecką – nie można było bez cenzury więziennej. A często wielu z nich było pozbawionych tej możliwości w ogóle- za karę, a najczęściej poczta do nich nie docierała. Mój wujek Bolesław Paszkowski w ciągu półtora roku nie otrzymał ani jednego listu od żony. Choć ta pisała często i dzieci tez pisały, lecz żadnego listu mu nie doręczono. Dopiero po ogłoszeniu amnestii w 1941 r., gdy zwalniano go z więzienia oddano mu część korespondencji.
      Do jeńców z 33 łagru niemal codziennie nosiłam pocztę. Najtrudniej mi było doręczać paczki. Bo przecież nie chciałam rozpakowywać ich, by nie być posądzoną o nieuczciwość. A bywało, że 5 kg pakunek trzeba było dostarczyć, co sprawiało mnie 11 letniej mizerocie nie lada wysiłek. Nieraz, gdy dotarłam z takim ciężarem w umówione miejsce nie było łącznika... Latem, to pół biedy, ale w zimie, gdy warstwa śniegu była wyższa od mego wzrostu, to była mordęga na miarę „Syzyfa”. Raz wpadłam w ręce strażnika. Miałam wtedy tylko 150 listów, kilka paczek papierosów (były one dostępne u nas na osiedlu bez ograniczeń, a u nich było ich brak), kilka bandaży, tabletek chininy i aspiryny, słoiczek kisielu dla chorego, który miał odmrożone ręce i nogi (wkrótce zmarł). Wszystko co niosłam nie wpadło w ręce bolszewika, bo gdy go ujrzałam jadącego na koniu, wskoczyłam w śnieg i ukryłam w nim wszystko. A dla zmylenia szłam po tym głębokim śniegu dalej w las. I gdy on dopadł mnie i zaczął rewidować, ja już nic nie mia-łam przy sobie. A że dziecku nic nie mógł zrobić, więc mnie puścił. Wyzywał mnie od różnych i zagroził, że mnie rozstrzela jak jeszcze raz złapie. Ja żyję Bogu dzięki jeszcze, choć minęło już 57 lat od tamtego dnia, a on zginął w kilka miesięcy po tym zajściu i w pobliżu tego miejsca – na moście, 22 marca 1941 r. w piątek. W tym dniu na moście kolejowym zginęło 21 osób jeńców polskich i jeden strażnik. Właśnie ten, który kilka miesięcy wcześniej złapał mnie przed ogrodzeniem więziennym, czyli na moście kolejowym.
      Przy wieży ciśnień stały puste wagony towarowe – 50-tonówki. On z czterema innymi strażnikami prowadzili po pracy całą kolumnę jeńców. Szli po torach czwórkami. I prawdo-podobnie od drgań potrącanych szyn krokami maszerujących, wagony ruszyły. Od wodociągu ku mostowi było z górki. Odległość około 150–200 metrów. Przez co z każdym ułamkiem sekundy wagony nabierały szybkości. Gdy weszli na most właśnie nastąpiło uderzenie. Zginęli ci, co byli w tyle. Powstał tumult i wrzawa. Straszna kotłowanina. I tego opieratiwnika raczej uduszono, ale tego nie udowodniono. On był wyjątkowo nieznośny dla więźniów.
      Wrócę do mojej przygody z listopada. Otóż w tym czasie jeńcy układali tory, dosłownie 20–30 metrów od tego miejsca, bo droga wiodła w tej odległości. Ja jedynie, gdy mnie pro-wadził ten opieratiwnik obok jeńców, powiedziałam przechodząc tuż koło nich: – wszystko jest w śniegu. I przewróciłam się celowo do śniegu. Gdy jeden z pracujących jeńców podszedł by pomóc mi wstać, jeszcze raz powiedziałam do niego, że wszystko w śniegu, tam szukajcie. Zrozumiał, bo na drugi dzień znów poszłam mimo groźby, aby sprawdzić, czy znaleźli pozo-stawione przeze mnie listy, papierosy, i ten kisiel w słoiku, który już dziś byłby niepotrzebny. Spotkałam właśnie pana kapitana Mireckiego, który pogratulował mi sprytu i pomysłowości, bo wszystko odnaleźli. Tylko ten żołnierz, dla którego był przeznaczony ten kisiel już zmarł, gdy oni wieczorem wrócili do łagru z pracy. Prawdopodobnie był Żydem i lekarzem. Nie był odporny na te warunki i tak ciężką pracę.
      Tu wspomnieć muszę, jak spotkałam pana Aleksandra Małachowskiego w pewną sierp-niową niedzielę. I jak go miałam za bolszewika. Otóż szłam właśnie z pocztą do jeńców i le-dwie weszłam z drogi na tory, bo przy wodociągu miał na mnie czekać pułkownik Mikołaj Dwulit, a tu naprzeciw idzie mężczyzna w białej więziennej koszuli z zawiniętymi rękawami w nowych granatowych spodniach drelichowych. Patrzy prosto na mnie. Wystraszyłam się bardzo, bo niosę te listy i myślę: pewnie on mi je zaraz odbierze, ale idę dalej. A on idzie dalej w moim kierunku. Gdy zbliżyliśmy się na tyle, by się wyminąć, on zagadnął po rusku: Kuda doczka idiosz? Pełna byłam lęku, ale odrzekłam po polsku: – przed siebie. Wtedy on zapytał skąd jestem, że mówię po polsku. Więc odpowiedziałam, że nas tu przywieźli w marcu. Jeszcze raz spytał:– po co idziesz? Ja jestem też Polakiem z tego komando i wskazał za siebie – i nazywam się Aleksander Małachowski. I czy to nazwisko znane Ci jest z historii, pewnie się uczyłaś? – odpowiedziałam, że nazwisko to znane mi z opowieści babci, tylko że ona opowiadała o Stanisławie Małachowskim.-Gdyż istotnie tak było, a historii ja jeszcze się nie uczyłam, lecz o powstaniach styczniowym i listopadowym dużo od babci wiem. Dziś dopiero wiem, że pewnie to on musiał być wysłany przez pp. Dwulita, albo Mireckiego na spotkanie ze mną. Bo wówczas nikt z nich nie przyszedł i dopiero na drugi dzień doręczyłam pocztę. A pana Małachowskiego uznałam wtedy, że chyba jest wysłany na przeszpiegi. Właśnie słowo komando skojarzyłam z komendant. Gdyby rzekł: – Jestem z tego łagru – to bym zrozumiała. A tak, po krótkiej rozmowie o historii poszłam dalej. Cóż, byłam dzieckiem i przewrażliwiona, by nie wpaść. Tym bardziej, że mamusia ciągle powtarzała, że za to mogą tatusia od nas zabrać do więzienia.
      Tej zimy w1941 r. tatuś leżał chory, ponieważ upadł na oblodzonym klocu tak niefor-tunnie, że przebił rękę na sterczącym nierówno obciętym sęku. Upadając na plecy uszkodził kręgosłup. Prawdopodobnie miał któryś z kręgów krzyżowych pęknięty, bo nie władał noga-mi. Przez dwa miesiące leżał bez ruchu. Tam nie było możliwości prześwietlenia, aby go wła-ściwie zdiagnozować. Lekarz mógł określać jedynie na podstawie oględzin. Lekarz ten nazy-wał się Szyłowicz i był przywieziony w 1935 r. z okolic Mińska. Wujek Witkowski też leżał, był klocem przywalony, a Piotruś chorował na zapalenie płuc. Bardzo ciężko był chory, tak, że nie rokowano mu przeżyć. Wyzdrowiał dzięki koziemu mleku, które Szyłowiczowa – żona doktora i Abramowiczowa – pielęgniarka i położna bezinteresownie dostarczały. Z litości, by Piotrusia uratować. A pani Tańska, która pracowała w szpitalu jako salowa, siedziała całą dobę przez dwa tygodnie na zmianę z Abramowiczową i doktorem, robili kompresy rano i wieczór, stawiali bańki. Dzięki ich staranności i pielęgnacji po dwóch miesiącach wyzdrowiał. Również w tym samym czasie mamusię przywieziono na wołokuszach z lasu, serce okazało się niewydolne. Już przed wywózką mamusia na serce niedomagała, a teraz ją zmogło. Dlatego skoro wszyscy chorzy, znikąd zarobku, norma chleba zmniejszona, ale i tej nie było za co wykupić... Było nam bardzo ciężko. Głód dokuczał niesamowicie.
      Poszłam z Janią do lasu po opał. Było blisko. W jakiejś książce czytałam, że ze mchu zebranego z pni drzew, oraz z próchna brzozowego lub iwy, można zrobić kotlety. Bo więź-niowie takie na Syberii robili. Właśnie spotkałyśmy dobre miałkie próchno z brzozy. A mchu było dostatecznie dużo. Uzbierałam pełne kieszenie. Ścięłyśmy jakąś suszkę na opał i przy-targałyśmy na osiedle. To było niedaleko, z 500 metrów. Gdy narąbałyśmy drew, rozpaliłam w piecu chlebowym na korytarzu. Mamusi jeszcze też z pracy nie było, bo w tym czasie pra-cowała z Pajdowską i Ciastoniową na drankarni – też niedaleko od naszego baraku, bo około 600–700 metrów. Nastawiłam w garnku do pieca chlebowego wody na mycie się i w drugim garnku na zupę. Pobiegłam w kolejkę do stołówki poprosić Wiernowskiego, by zaliczkowo sprzedał mi chociaż 1 porcję drugiego dania. Zazwyczaj bywała to jakaś kasza. (Wiernowski mnie znał od pierwszego dnia przybycia nas na osiedle, również znał moją uczciwość, bo wielokrotnie mi borgował).- Dał mi aż dwie porcje kaszy i tyleż zupy. Przyniosłam do domu. Wzięłam ten suchy mech skruszyłam na mąkę prawie, próchno też. Wymieszałam z kaszą i zrobiłam kotlety. Ze stołówki poprosiłam trochę papryki mielonej. Wieczorem nakarmiłam wszystkich do syta, nie przyznając się nikomu oprócz mamy z czego było tyle jadła. A zupę dodałam do tej, którą gotowałam z kilku drobno skrojonych ziemniaczków. Moja była na sa-mej wodzie, a ta ze stołówki na końskich kościach i gęstsza; zmieszane razem, czyniły smaczniejszą i było jej więcej. Mamusia była zadowolona z mojego pomysłu. Dług Wiernowskiemu za kilka dni oddałam, bo nasza sąsiadka z Ostrowia przysłała nam aż 300 rubli. To było bardzo dużo na tamte czasy. A te pieniądze dla pani Śladewskiej – jak napisała – dał z naszej parafii Kupiczowskiej ksiądz proboszcz. Był nim Bonawentura Burzmiński, który w 1929 r. po powrocie z zesłania z Sybiru, po sześciu latach wędrówki z Zabajkala, gdy powrócił i objął tę parafię, mnie pierwszą ochrzcił. I gdy przychodził po kolę-dzie, to zawsze nazywał mnie pierwszą chrześniaczką. I teraz, gdy w dwadzieścia kilka lat po jego zesłaniu, a w jedenaście po powrocie z dalekiego Sybiru ja znalazłam się na wygnaniu z rodzicami, to za pośrednictwem pani Śladewskiej przysłał pieniądze, a pani Śladewska od siebie paczkę żywnościową. Również Stryj Antek przysłał nam naraz aż dwie paczki. Los się nam odmienił na tyle, że mogłam gęściejsze i okraszone zupy gotować. A latem przecież nad rzekami rósł szczaw. Więc zupy szczawiowe były niemal co dzień, póki można było go na-zbierać.
      W maju 1941 r. tatusia wysłano, chociaż jeszcze był chory, na spław o 100 km dalej do Jareńska, na całe lato do października. Piotrusia, jeszcze słabego, wychudzonego po tym za-paleniu płuc (jeszcze krwią odpluwał), wysłano 60 km na 30. kwartał wraz z innymi młodymi chłopcami i dziewczętami na zwózkę. Innych posłano na zręb. My zostałyśmy tylko z mamusią. Stasia co dzień odprowadzałyśmy do przedszkola. Przeważnie to Jania go odprowadzała. A były z nim całe cyrki. Rano nie chciał iść do przed-szkola, miał ciepło w łóżku. Bił nas, kopał, drapał po twarzy, gryzł, protestując w ten sposób, że nie pozwolono mu spać. A po południu znów, że się go zabiera, gdy jemu świetnie się bawi z rówieśnikami. Miał tam opiekę i na tamte warunki dobre odżywienie. Do przedszkola było tylko przejść przez skrzyżowanie drogi, około 30–50 metrów. A bywało, że nie raz i godzinę trzeba było się z nim mocować. Ja najchętniej sprawiłabym mu lanie, a upór by znikł. Ale tatuś nie pozwalał Stachurka ruszyć, ponieważ Stasiu był jego jedynym synem. Bo Piotruś choć tatuś go bardzo lubił i nigdy go nie skrzywdził, lecz to był pasierb, który nosił przecież nazwisko swego ojca, a nie jego. Gdyby nie wojna, to Piotruś otrzymałby pełne wyższe wykształcenie. Tatuś był bardzo dumny, że jego pasierb był przyjęty do szkoły handlowej w Krakowie. Właśnie w dniu pierwszego września 1939 r. wyruszyli w podróż, bo tego roku nauka w szkołach miała się rozpocząć od poniedziałku 4 września 1939 r. Dlatego, gdy wy-buchła wojna i Kowel został zbombardowany tam dowiedzieli się o wojnie, więc wrócili do domu. I zamiast uczyć się handlu, teraz tu w tajdze uczył się liczyć wywożone kloce ściętych drzew i układania ich nad brzegiem Łupii.
      Tatusia, Piotrusia i wujka Kostka wysłali na spław na „dziewiąty uczastek” – to ledwie 10 kilometrów. Ale chociaż nie było to daleko, to nie na każdą niedzielę przychodzili do nas. Zawsze jeden zostawał pilnować rzeczy, zapasów, narzędzi. Choćby przed zwierzyną – bo przecież i niedźwiedzie były w sąsiedztwie. Bieliznę na zmianę ja im nosiłam, a brudną przy-nosiłam do prania.
      Na „dziewiątym” był najpierw tylko szałas, potem jedyny barak, który został przez na-szych Polaków wybudowany w 1940 r. latem. W zimie tam nikt nie mieszkał, bo w baraku nie było warunków na zimowanie. Raz, że nie było tam pieców, wody, a tym samym możliwości bycia, życia, mycia się. Pracowano tam latem, które trwało tylko trzy miesiące – od czerwca do września. A reszta to zima. Bo jesieni i wiosny tam nie ma. Są natomiast białe noce, czyli cały czerwiec i lipiec do połowy sierpnia trwa dzień. A tym samym mnóstwo komarów, meszek i moskitów. By móc się przespać trzeba było okna zakrywać. A w dzień do pracy trzeba z gęstej gazy robić na twarz osłony. Również od komarów na łóżka, a jeżeli nie było gazy, to twarz smarować maścią terpentynową lub dziegciową. A w pomieszczeniach dymem odymiać, by komary i ta wszystka „moskitiera” pozwoliła spokojnie spać czy siedzieć. Ale człowiek i do tego się przyzwyczaja. Wrażliwszym tworzyły się rany i ropienie po tych ukąszeniach.
      Gdy śniegi stajały, wzięłyśmy się z Janią za karczowanie przydzielonych nam działek na zrębie. I tyle, ile każdego dnia mogłyśmy przygotować gleby, to sadziłyśmy ziemniaki. Cały czerwiec tak pracowałyśmy.. Po pracy przychodziła mamusia ze Stasiem. Więc zbierali gałęzie i wykarczowane pniaki, co mniejsze, bo tych wielkich nie dałybyśmy rady. I tak przygo-towałyśmy trzy działki. Ziemniaki pierwej posadzone już wzeszły, co umożliwiło nam ich obsypywanie. Gatunek tam był bardzo wczesny, szybko wschodziły i rosły, tak, że w drugiej połowie lipca mieliśmy już nowe z tych, które pierwsze były posadzone. Miałyśmy już swoje ziemniaki! Gdy we wrześniu, w pierwszej połowie nastały wykopki, nakopałyśmy dużo. Bo urodzaj był wspaniały. A co najważniejsze, że nie musiałam już odliczać, ile ziemniaczków mogę użyć do przyrządzenia posiłków. Dla odmiany, mogłam już nagotować garnek ziemnia-ków, a z grzybów do tego przyrządzić sos. Głód był po za nami. I było by wszystko w po-rządku w tym surowym klimacie. Zaczynaliśmy mieć nadzieję na przetrwanie. Gdyby nie hitlerowski wybryk, to znaczy wojna wypowiedziana 22 czerwca Sowietom.
      Codziennie pan Zaniewski przynosił gazety: „Prawda” lub „Izwiestia”, bądź „Komso-molska Prawda”. Bez względu na to, którą z tych gazet się wzięło, we wszystkich były iden-tyczne wiadomości. Wojska niemieckie w szalonym tempie idą do przodu. Sowieckie wojsko nie przygotowane do odparcia natarcia. Czerwonoarmiści idą do niewoli, ludność wywożona jest do Rzeszy na roboty. Ciągłe apele by wspomagać armię.
      Z osiedla zabrano wszystkich mężczyzn. Trwał też pobór dziewcząt do jednostek sani-tarnych. Polacy pozostali, a w sąsiednich łagrach pozostali jeńcy polscy i chorzy więźniowie lub starzy. Młodych wysłano na wojnę. Dyscyplina pracy bardziej zaostrzona. Chociaż i przedtem rygor był ostry. Bo jeżeli ktoś spóźnił się do pracy pół godziny, to bez sądu, a jedy-nie na polecenie komendanta do rachuby przez trzy miesiące potrącano temu pracownikowi 25 % zarobku. Chociaż tam zarobki były bez tego niskie i nie wystarczające na całomiesięczne przeżycie. Bo w tym czasie przecież potrącano każdemu pracownikowi za to, że z rozkazu władzy radzieckiej raczono nas tu przesiedlić. I za ten trud należało zapłacić. Bo władza ra-dziecka nic za darmo nie czyniła. A skarb państwa bolszewików, mimo dwudziestu trzech lat tych rządów był pusty. Naród biedny. Kolektywizacja i przesiedlenia ludności od początku tej władzy, co nie sprzyjało rozwojowi i bogactwu. Wszędzie istniał chaos, niedociągnięcia, nad-użycia, zdrada, donosy, szantaż. To cała polityka tego najbogatszego w dobra naturalne pań-stwa świata, które przez taką właśnie politykę nie są wykorzystane. A przymusowa praca, niewolnictwo i to wymieszanie ludności przez przerzucanie z jednego krańca imperium na drugi, nie sprzyjało bogaceniu się ani ludności ani rozwojowi państwa. Taką sytuację kraju zastała wojna sowiecko-hitlerowska. Hitlerowcy byli uzbrojeni, a Sowieci nie. I w tej przykrej rzeczywistości znaleźliśmy się my Polacy, wyrzuceni ze swych gniazd, kraju, ojcowizny. A najbardziej pokrzywdzone były dzieci i młodzież, a przede wszystkim niemowlęta, którym przyszło urodzić się tu na zesłaniu, nie rozumiejące sytuacji, ani kto im taki los zgotował.
      Nim opiszę dalszy ciąg pobytu w ZSRR, pragnę cofnąć się do roku 1940, do Wielkano-cy, którą jako pierwszą w moim życiu, musiałam przeżyć po bolszewicku, nie rozumiejąc, dlaczego właśnie tak?-

      7 lutego 1940 r. była popielcowa środa. Tak więc zostaliśmy wywiezieni w pierwszym tygodniu Wielkiego Postu. W ostatnią niedzielę marca, tam już na zesłaniu przypadło nam świętować Zmartwychwstanie Pańskie. Rano mamusia nas obudziła, ponieważ w naszej Oj-czyźnie odprawiają się rezurekcje. – To nic że my na zesłaniu – rzekła mamcia – ale powinni-śmy się modlitwą zjednoczyć. Dlatego należy uroczyście się pomodlić w tą Wielkanocną nie-dzielę. Wówczas mieszkałyśmy razem z Janiszewskimi. Pani Stanisława Janiszewska, wówczas już sześćdziesięciokilkuletnia osoba, też poparła mamusi zamiar. Wszyscy wstali. A było nas 12 osób w jednej izbie (5 metrów na cztery). Mamusia wzięła książeczkę i rozpoczęła modlitwy rezurekcyjne. Mieliśmy też Biblię, z której odczytano odpowiedni wers przepadają-cy na Wielkanoc. Odśpiewaliśmy kilka pieśni wielkanocnych, w międzyczasie dołączyli się Krupińscy z za ściany (bo nasze izby oddzielała ścianka z jednocalowych desek, w dodatku tak luźno ułożonych, ze śmiało można było nie wychodząc z izby sobie na dzień dobry rękę podać). Po uroczystej modlitwie jedliśmy śniadanie, lecz takie, co kto miał. Czyli zwykła co-dzienność. Czarna kawa z palonych żołędzi, bo taką akurat sprzedawano w tutejszym sklepiku i chleb z przydziału, mieliśmy jeszcze cukier, który kupiłam w pierwszym dniu przyjazdu na posiołek Nianda. Więc słodka kawa i po kromce chleba ze smalcem, bo akurat tyle przy-wieźliśmy ze sobą, dzięki zapobiegliwości Jani – młodszej mojej siostrzyczki, która w mo-mencie gdy nas wysiedlano wyciągnęła z komórki 10-litrową kankę do mleka, która była na-pełniona topionym smalcem, oraz 20-litrowy kamienny garnek masła topionego. To dzięki temu dziewczątku tu teraz mieliśmy omastę do chleba. Tak wyglądała nasza Wielkanoc – Syberyjska Wielkanoc. Lecz na zewnątrz baraku nic nie przypominało Wielkanocy. Mróz w tym dniu sięgał 35 stopni C, bo sama chodziłam popatrzeć na termometr. No i śniegi równe mego wówczas wzrostu, czyli jedenastoletniej dziewczynki. Widok raczej Bożonarodzenio-wy. Ja nie mogłam się pogodzić z tym faktem, że tak mogą wyglądać święta. Więc postano-wiłam pójść poszukać „Polską Wielkanoc”. Szłam od braku do baraku do baraku, pukając do drzwi każdej Polskiej rodziny. Wymawiałam powitanie Wielkanocne jak nauczono mnie i jak pozdrawiano mnie i jak pozdrawiano się u nas na Wołyniu w okresie Wielkanocnym. To zna-czy –Chrystus Pan Zmartwychwstał. Lecz nie w każdej rodzinie otrzymywałam właściwą odpowiedź, do jakiej byłam przyzwyczajona. Ale w większości otrzymywałam, to właściwe-: –PRAWDZIWIE POWSTAŁ. Wówczas przedstawiłam się: – Nazywam się Józia Stykowska. Przyszłam do Państwa zapytać się, czy tu jest Polska Wielkanoc? Bo u nas nie ma. Mamusia tylko się z nami pomodliła. Ale Wielkanocy nie ma. Mnie chodziło o święcone oraz pisanki. Lecz chociaż obeszłam wiele rodzin, nigdzie nie było widać Wielkanocy. W jednej rodzinie spotkałam na stole gipsowego baranka, ale wielkanocnej zastawy na stole nigdzie. W kilku, poczęstowano mnie kawałkiem chleba, i pytano czy o taką Wielkanoc mi chodzi. Odpowiada-łam, że nie. Ja chcę Polską Wielkanoc. Ku wieczorowi wróciłam do naszego baraku do pierw-szej klatki, bo my mieszkaliśmy w drugiej. Weszłam pod trójkę, gdzie mieszkały dwie rodziny z sobą spokrewnione. Koziełowie i Fabiańczykowie. Gdy ich pozdrowiłam i powiedziałam co mnie do ich mieszkania sprowadza, pan Kozieł zażartował sobie z mojej intencji, co do-prowadziło mnie do łez. I wtedy doszedł do mnie pan Fabiańczyk, bo ja już chciałam wyjść. Wziął mnie na ręce, a do swego szwagra Kozieła powiedział: – Nie żartuj z dziecka. Bo tu raczej płakać trzeba. Czyż nie rozumiesz o co jej chodzi? Ona szuka Polskiej Wielkanocy. Czyli całej tradycji w jakiej wyrosła. Jej dziecięcy umysł nie może pogodzić się z tym faktem. Tu znów zwrócił się do mnie: – Widzisz dziecinko, nasza Polska jest w sowieckiej niewoli. I Wielkanoc została uwięziona. A nas tu do tej tajgi przywieźli tylko z Sowiecką NĘDZĄ! I da-remny twój trud, bo jak długo będziemy w niewoli bolszewickiej, tak długo tylko NĘDZA będzie z nami. Widzisz, Jezus Chrystus został zabity i na krzyżu rozpięty za takich bezbożników jak bolszewicy. Ale mniej na świecie jest ludzi, którzy Jezusa uznają i w jego Zmartwychwstanie wierzą. Idź do mamusi i módl się, ażeby nasza Polska Wielkanoc mogła być w każdym domu na świecie. Pamiętaj, że Bóg najbardziej kocha takie dzieci jak ty, jesteś taka wrażliwa. I ich prośby najczęściej wysłucha. Więc się módl. A Wielkanoc Polską jeszcze zobaczysz. W Polsce. Ucałował mnie i odprowadził do domu. Mamcia mnie zaczęła dawać reprymendę, lecz Fabiańczyk poprosił, by mamusia raczej zechciała zrozumieć mnie. – Bo to dziecko jest bardzo inteligentne i wrażliwe. I pewnych spraw nie umie jeszcze zrozumieć i pogodzić z faktami. Od tej pory pan Fabiańczyk, gdy mnie spotykał, to pytał się, czy się modlę. No i zawsze ze mną porozmawiał jak z dorosłym przyjacielem.
      Tak minęły te dwadzieścia miesięcy na posiołku Nianda, gdzie każdy dzień był równy tygodniowi. Bo co dzień inne wydarzenia. Wszyscy żyli nadzieją, że wkrótce to wszystko przeminie, a my powrócimy do swych rodzinnych stron. Modły gorące słaliśmy do Boga, tym gorętsze im większy był głód, choroby i trwoga. Mnie i rodzeństwu jeszcze raz się rozczaro-wać przyszło, gdy pierwszy raz na zesłaniu przyszło świętować dzień Św. Mikołaja, gdy na tą daleką północ- nie dojechał. Bo bolszewik zabronił.
      Do moich obowiązków na osiedlu Nianda, jako jedenastoletniego dziecka, należało rano przed pójściem do szkoły obudzić młodsze rodzeństwo: dziewięcioletnią siostrę i pięciolet-niego braciszka. Z siostrzyczką nie było problemów, jedynie najtrudniej było ją dobudzić, resztę sama wykonywała. Lecz braciszek obydwóm nam dawał porządnie odczuć swoje gry-masy. Bo najpierw gniewał się, że go obudziłyśmy. Nie pozwalał się ubierać, bił, kopał, drapał, gryzł. Najbardziej skupiał się na Jani, bo ona zazwyczaj go przytrzymywała, a ja ubierałam, obuwałam, a też i nie żałując klapsów. Więc czuł nad sobą moją wyższość, Jania natomiast go żałowała, rozczulała się nad nim, bowiem ona też rada by jeszcze pospać w ciepłej pościeli. I to ja byłam w jej pojęciu ich obojga wrogiem, bo zmuszałam do wstawania i ubierania się, a także Stasia odprowadzania do przedszkola i ją brałam do szkoły. Razem szłyśmy aż na koniec osiedla (ok. 800 metrów). Przedszkole było blisko, całe szczęście, bo tylko przez ulicę. Ale siódme poty nam obydwóm oczy zalewały, a często z podrapanej twarzy i krew ciekła, gdy do przedszkola zawlekłyśmy naszego braciszka. Natomiast po południu była ta sama historia, gdy trzeba było go zabierać. Skoro on uważał, że w przedszkolu jemu wesoło.
      Później wpadłam na pomysł, żeby mama nie miała pretensji. Zapisałam siebie i Janię do zespołu artystycznego „Krużka”, który prowadziła moja nauczycielka i wychowawczyni klasy, Jekaterina Wasilewna Burcewa – Tatarka. Obie z Janią jeszcze w polskiej szkole przed wojną 1939 r. należałyśmy do szkolnych zespołów amatorskich. Więc występowanie na scenie przed publicznością nie było nam obce. Chodząc na próby, które odbywały się po lekcjach, nie musiałyśmy wcześniej odbierać z przedszkola Stasia, a dopiero po godz. siedemnastej, co pozwalało nam zrobić zakupy w sklepie – chleb na kartki, a w stołówce wystać jaką porcję zupy lub kaszy z sosem z koniny. Lecz to był już przysmak, bo w domu dogotowałam wody, jeżeli był jaki ziemniak (bo nie zawsze to było), albo z łyżką mąki, a latem szczawiu lub pokrzywy, w zimie- mchu z drzew i zagęściło się to tym, co przyniosłyśmy ze stołówki. Jedzenie to było jak na tamte warunki wyśmienite. Bo w Polsce, nawet bezpański pies by tego nie jadł; takie życie.
      Co dzień, często wieczorem w zimie, a latem bez problemu, bo tam nie ma nocy, szłyśmy do lasu po opał. Gotowałyśmy w piecu chlebowym, który był w korytarzu i z którego korzystały oprócz nas cztery rodziny. Otwór do pieca usytuowany był na wysokości mego wzrostu, to znaczy, aby wstawić lub wyjąć garnek z pieca, musiałam stanąć na odpowiednim klocku. Oj, jak często klocek się przewrócił i zawartość całego garnka się wylała. Pół biedy, gdy to było przy wstawianiu do pieca, bo tylko ogień zalało, gorzej, gdy gotowy posiłek się wylał, wówczas była głodówka i nawet i cięgi, lecz nigdy nie czułam do mamusi urazy, gdy obdarzyła mnie za to razami. Przecież rozumiałam, że przez moją nieudolność byliśmy wszy-scy głodni. Latem, gdy w lesie zaczęły się jagody, chodziłyśmy razem z siostrą zbierać. A z naszego korytarza z nami chodził też Edek Maszkowski (syn Józefa i Józefy), jego siostra osiemnastoletnia – bardzo ładna Bogusia, zgrabna jak sarenka, wysoka i smukła jak sosna, córka gajowego, pracowała teraz na zwózce wraz z moim bratem Piotrem i innymi, oraz szes-nastoletni ich brat Czesiek. Pracował na zrębie lasu razem z ojcem. Także Maria i Wojciech Leszkiewicz (też gajowy) razem z Maszkowskim tworzyli zespół, czyli brygadę.
      Wrócę do moich obowiązków. Gdy śniegi spłynęły i ziemia nieco stajała, wydzielono nam po 2 i pół ara działki pod ziemniaki. Chodziłyśmy skopać działkę, a jednej niedzieli z mamusią posadziłyśmy. Wujek, chociaż był samotnie wywieziony, też miał działkę taką samą. W sumie mieliśmy pięć arów do obróbki. Mamusia sprzedała nową wełnianą sukienkę za 32 kg ziemniaków. Na każdą osobę można było w miejscowym kołchozie kupić po 5 kg ziemniaków. Nas było siedmioro wraz z wujkiem, więc mieliśmy 35 kg. Razem 77 kg. Ma-musia fachowo pokroiła tak, że było na posadzenie i jeszcze na zupę starczało przez kilka tygodni, bo mamusia wydzielała, tak by jak najdłużej było można ugotować z dodatkiem tej porcji ze stołówki – zupy lub kaszy, co w zmieszaniu stanowiło jadalną zalewajkę. A do tego kromeczka chleba, jeżeli miałyśmy pieniądze na wykupienie (bywało, że nie było pieniędzy, to było skromniej), taki żywot wiodła większość zesłańców. Dopiero gdy nadeszły paczki ze słoniną, mąką lub makaronem była możliwość na lepsze posiłki, bardziej syte i pożywniejsze.
      W maju 1940 r. babcia Wiktoria Witkowska (mamusi mama) przysłała nam około 1 kg suszonych warzyw (marchew, pietruszka, cebula) oraz kilka główek czosnku. Nigdy w życiu nie smakowała mi marchew z pietruszką w zupie i nie pachniała tak jak wówczas. Suszoną cebulę po plastereczku wrzucałam do zupy, a jak się grzyby zaczęły, robiłam smakowity sos grzybowy. O, jak cudowny miał zapach, bo w nim była ta suszona cebulka. Dziś nie smakuje tak wspaniale na samej śmietanie, ani nawet z całą główką cebuli – jak pysznym było w tedy, gdy głód doskwierał.
      W sobotnie wieczory lub w niedziele, komendant Żygulin wypędzał wszystkich do klu-bu na masówki. Był to młody człowiek, żonaty. Jego żona była z drugim dzieckiem w ciąży. Jego ojciec był bolszewikiem, rewolucjonistą z 1918 r. jak również żołnierzem, który brał udział w wojnie z Polskimi Legionami nad Wisłą, gdzie ponieśli porażkę czyli tzw. „Cudzie nad Wisłą”. Ojciec jego był ranny pod Raszynem.
      Ponieważ wśród przywiezionych teraz Polaków było kilkunastu Legionistów z Pierwszej Brygady, tak zwanych „Piłsudczyków”, komendant Siergiej Żygulin nie mógł ich tolerować. I na każdym wiecu podkreślał swą niechęć do nich. Gdzie tylko miał okazję wykrzykiwać, a tym samym wyżywać się na Polakach, uprzytomniając im, że Wasza gniłaja, waniuczaja Polsza nikogda nie powstaniet i że więcej „Cudu nad Wisłą” nie będzie, więc muszą się tu zadomowić na zawsze. I obowiązkiem każdego mieszkańca i robotnika jest podporządkować się jego władzy, sowiecki kraj rozbudowywać, ukrieplat`, szczególnie teraz, gdy trwa wojna z imperializmem hitlerowskim. Lecz już w połowie sierpnia 1941 został zmobilizowany. Pomylił się jednak co do Cudu nad Wisłą. Spotkałam go później w Aczi Saju, gdzie pracował w FZO jako wojenruk – prowadził przysposobienie wojskowe. Był to przedmiot obowiązkowy we wszystkich szkołach, zwany wojennoj podgotowkoj. Na zajęciach w terenie, gdy ćwiczyliśmy walkę wręcz i zdobywanie okopów, opowiedział nam o swojej wojennej przygodzie. Odłamek miny przetrącił mu kość prawego przedramienia, pomoc przyszła za późno, więc mu amputowano rękę. Mieliśmy wtedy naukę strzelania i mnie pierwszej przydzielił karabin do strzelania. Strzał mój był bardzo celny, więcej nikomu z Polaków karabinu nie dał, bo skoro tak strzela dziewczyna... A to był tylko traf, bo on sam ułożył karabin i wytłumaczył jak mam postępować. Więc tylko pociągnęłam za cyngiel, trafiłam w środek tarczy – cel był w bardzo bliskiej odległości.
      Po nim komendantem został Łożkin – młody, zdemobilizowany z frontu fińskiego. Ten miał zupełnie inny stosunek do ludzi, był uprzejmy. Gdy z obowiązku zaczynał wiec, to za-czynał od słów: Kraj sowiecki jest w potrzebie i każdy mieszkaniec tej Ojczyzny, dla własnego dobra i zależności bytu, musi dołożyć starań, by ten trudny czas przetrwać. A tym samym po-może żołnierzom odeprzeć wroga. Trzeba rozumieć sytuację. A żaden najeźdźca nie przynosi wolności. Wy Polacy dobrze to rozumiecie. Tutaj, teraz wszyscy jesteśmy sowieckim narodem. Itp
      Wracając do Żygulina. Po mitingu zmuszał do tańców. Chodziło jemu o to, by pokazać miejscowej młodzieży, co obecnie tańczy się w Europie i jak. Bo oni tu ciągle jeszcze tańczyli tańce z poprzedniego stulecia, czyli mazura, kadryla, gawota, polkę i tylko nieliczni umieli tańczyć walca i krakowiaka. Miejscowa ludność, jak my ich nazywaliśmy, to byli zesłańcy z lat 1922, 1927–29, 1932, a największą grupą byli ci z 1935 roku, czyli z dawnych ziem pol-skich, które przepadły przy ustalaniu granicy polsko -bolszewickiej (tzw. Marchlewszczyzna i Dzierżyńszczyzna). Z 1932 r. była rodzina polska Abramowiczów ze Żmirenki: pani Adela była akuszerką, a jej mąż agronomem, oraz felczer Szyłowicz z żoną.

„Amnestia” z 20 lipca 1941 r. (Sikorski–Majski)

      Dwudziestego drugiego czerwca – niedziela. Jak zwykle komendant Żygulin zwołał wiec około godz. 14, lecz tym razem nie był taki butny, ani pewny siebie jak zwykle. Każdy poprzedni wiec zaczynał od słów – Wy proklatyje Palaki. Nie dumajtie czto wasza gniłaja, waniuczaja Polsza powstaniet ! Niet uże Piłsudskowo, nie budiet. Polszczi toże nie budiet. Wy tut zgnijotie. Na was tolko naplewat’!!! Zawsze przy tym się pienił ze wściekłości, nazywając każdego Polaka „ścierwem, smrodem, gównem” itp. epitetami. A tego dnia był spokojny, jakby udobruchany. Poważny, gdy starostowie baraków meldowali: iż wszyscy zdrowi są tu na boisku przed klubem, a jednocześnie przed komendanturą obecni. Rozpoczął swoją mowę: – Dorogije bratia Polaki. A pan Pałka, właśnie Legionista zapytał : O! Od kiedy my stali się Twymi braćmi? Ale Żygulin chociaż usłyszał tę uwagę ciągnął dalej swą przemowę. – Dziś nasz wspólny wróg, hitlerowski faszysta, tak jak we wrześniu, przed dwoma laty podstępnie napadł na Polskę, tak samo dziś 22 czerwca 1941 r. punktualnie o godzinie czwartej rano, napadł na sowiecką ziemię. Bombarduje miasta, mosty, zakłady przemysłowe. Grabi, morduje ludność cywilną, a nie spodziewających się wojny krasnoarmiejców rozstrzeliwuje, lub zabiera do Rzeszy. Jeżeli wy Polacy nie połączycie się z Sowietami, to wszyscy pójdziemy na żer hitlerowskim bandytom. Po zakończonej mowie dodał: – Wszystkich nas okryła żałoba zadana ręką wspólnego wroga.
      Tu nasz pan Kazimierz Pałka nie wytrzymał: Komendancie! Dla was bolszewików Hitler dał nauczkę za Polaków. Dlatego my Polacy uważamy, że Hitler dla nas, tu przez was bolsze-wików przywiezionych, okaże się druhem a nie wrogiem. Bo dzięki tej z wami wojnie my mamy nadzieję, że nasza Polska przez was z Hitlerem do spółki zagrabiona, będzie wolna. Tu Żygulin nic nie odpowiedział przez dłuższy moment tłumiąc gniew. Pałka zwrócił się do or-kiestry: Grać oberka! Orkiestra była złożona z Polaków, którym wcześniej po każdym wiecu Żygulin kazał grać. Tym razem Pałka to uczynił. A w tany poszedł z panią Zielińską jako pierwszy pan Wincenty Walicki, człowiek pokaźnego wzrostu. Ponad siedemdziesięcioletni, ale silny i bardzo sprawny mężczyzna. Oboje dotychczas pracowali przy lżejszych zajęciach, ze względu na wiek. A za nimi ruszyli w tany inni, którzy dotychczas też nigdy nie dali się zmusić do tańca, czym podkreślili swoją solidarność z K. Pałką.
      Ale jak na razie to Żygulin miał jeszcze władzę. K. Pałkę aresztował na trzy doby do chołodnoj, Walickiego przydzielił do transportu w pojedynkę, łodzią o dwu parach wioseł z Uści-Łupia (to jest około 100 km) wozić zaopatrzenie: prowiant i inne artykuły pod prąd z ciężarem. Walicki wytrzymał dwa tygodnie tej harówki, lecz udowodnił, że Polak się nie poddaje. Zmogło go zapalenie płuc (zmarł dopiero w 1943 r. w Kazachstanie na tyfus plami-sty). Zielińską skierował do piekarni mieścić chleb. Piekarnia nie miała żadnych maszyn, wszystko wykonywano ręcznie. Pragnieniem Żygulina było zobaczyć Zielińską jak będzie tańczyć wokół dzieży, czy zechce się jej jeszcze oberka. Wytrzymała, aż do wyjazdu z Niandy 8 października 1945 r., czyli ponad dwa miesiące.
      My wyjechaliśmy 13 października. Już w Kotłasie wszyscy stanowiliśmy jeden eszełon w kierunku Buzułuku – dokąd mieliśmy wykupione bilety. Lecz nas powieźli w kierunku Bu-chary przez Samarkandę, Taszkient nad Amu-Darię do Czort-Dżou, do stacji Faraba, gdzie prawie cały listopad w deszczu, mrozie, śniegu, pod gołym niebem, koczowaliśmy bez nadziei na lepszy los. Tu była istna gehenna. Brud, głód, tyfus i dyzenteria dziesiątkowały ludzi. Na wszystkich dworcach pełno było transportów z ludźmi różnych nacji. Najwięcej Polaków, jedni uciekali przed Niemcami, szły też transporty z Polakami z Kresów, których deportowano na kilka dni przed wypowiedzeniem Sowietom wojny. Uciekali Rosjanie z Białorusi i Ukrainy, wysiedleńcy z Gruzji, Armenii, my zesłańcy z Północy, więźniowie – jeńcy Polscy, a w kierunku frontu żołnierze sowieccy, lub z frontu całe transporty rannych żołnierzy. Nic innego, tylko wędrówka dusz. Po dworcach trudno było o żywność i wodę. A wszystko przez ten nieprzemyślany chaos w zarządzaniu. Przez co samo wyniszczanie narodów.
      W ostatnim tygodniu listopada wyruszyliśmy w drogę powrotną. Z Turkmenii- od Fara-by czyli z pustyni Kara-Kum dowieziono nas do Uzbekistanu. Na małej stacyjce Czok-Pak rozporządzono wysiadkę. Część ludności wywieziono na Dolinę Fergańską. Po kilku dniach zawrócono z powrotem. Ta miejscowość to góry, ośnieżone nagie skały. A my na niewielkim placu – setki ludzi. Niebo nad nami nie szczędziło nam opadów śniegu. Wicher przewiewał do szpiku kości, mróz doskwiera, wszyscy się poruszają, by nie zamarznąć. Mimo to kilka osób zamarzło. Po kilku dobach znów podstawiono wagony, kto zapłacił ten wsiadł do wagonu. Co z resztą się stało ? – nie wiem. My ostatnie pieniądze wydaliśmy na bilety. Jak nie dowiozą w stałe miejsce, to czeka nas śmierć głodowa.
      Po kilku dniach, o północy, dotarliśmy do Turkiestanu. Tu przesiadka na kolej wąskoto-rową tzw. ciuchcię. Deszcz ze śniegiem, wicher, że trudno utrzymać się na nogach. Ciemno, choć oko wykol. Bo wszystkie miasta i dworce od momentu wojny są nie oświetlone w oba-wie przed bombardowaniami. Bagaże trzeba przenieść na wąskotorówkę (dość daleko),a tu kolejarze ponaglają, by opróżniać wagony, bo odjadą. Więc wszyscy wyładowują się na hura. Ja z rodzeństwem pilnujemy bagaży. Na tej bocznicy towarowej nie ma peronu, tylko prze-strzeń między torami. Tatuś z Piotrusiem i mama poszli z bagażami przez tory do wąskoto-rówki. W tej ciemności nic nie widać. Co rusz krzyki, że złodzieje ukradli coś komuś. Po dłuższej chwili tatuś z Piotrusiem wrócili po resztę bagażu, a i każde z nas dzieci musiało coś nieść. Ja niosłam pierzynę i garnek spiżowy. Wiatr mną pomiata, potykam się o szyny. Deszcz ze śniegiem boleśnie zacina w twarz. Ktoś podszedł z latarką i chce mi pomóc nieść, ale że słyszę niepoprawną ruską mowę, boję się, że to złodziej. Ale on wyrwał mi ten węzełek, a do rąk dał mi latarkę zapewniając, że on nie złodziej. Doprowadził mnie do wagoniku, który pierwszy raz w życiu widziałam. Po prostu miniatura, w porównaniu do tych w jakich dotychczas nas wożono. Pomógł mi wsiąść. Zabrał latarkę, a węzełek położył przy mnie. I po chwili usłyszałam głos mamusi, która pytała gdzie reszta dzieci. Ale nim się zorientowałam kto do mnie mówi , tatuś doszedł z dziećmi. A ten kolejarz, który mi pomógł przyjść, stał obok wagonika i przyświecał latarką. Po krótkiej chwili, wagoniki drgnęły. Zagwizdała lo-komotywka, krzyki pozostały w tyle. Pojechaliśmy w głąb nocy nie wiedząc dokąd. A w wa-goniku, w zaciszu od wiatru, deszczu ze śniegiem, kołysani do snu, usnęliśmy my dzieci.
      O świcie znów wokół nagie góry. Żadnego osiedla, kilka wiat, jedna budka – stróżówka. I deszcz ze śniegiem i wichrem. Budzą nas, bo tu koniec jazdy – wysiadać! I nikt nie jest kompetentny udzielić chociażby informacji, co z nami dalej będzie. Deszcz, chłód, głód do-kucza i skryć się nie ma gdzie. I tak przez siedem dni. Wprawdzie co dzień podjeżdżało kilka furmanek, wielbłądów, lub osiołków. Lecz kto silniejszy i sprytniejszy ten odjechał. A co więcej – rodzin z dziećmi nie chciano brać, bo do kołchozów zapotrzebowanie na ręce do pracy, a nie na gęby do utrzymania są potrzebne. Dopiero po siedmiu dobach, jako ostatni wyruszyliśmy w dalszą podróż. Wszystek dobytek, pościel – przemoknięte; my zziębnięci. Cały tydzień piliśmy tylko gorącą wodę i raz dziennie po kromeczce chleba, bo już nie mieli-śmy za co kupić, ani gdzie. Pod górę pięliśmy się powoli. Kto silniejszy szedł. Nawet mały Stasiu szedł nóżętami po śliskiej drodze. Ja tylko siedziałam na furmance, ponieważ choroba się nasiliła, gdyż 10 września na Niańdzie w 1941 r., choć była to niedziela, skoro czas wojny, wszyscy musieli pracować. Ja z Edkiem Maszkowskim wybraliśmy się na „Dziewiąty odział” po grzyby. Zaczął siąpić deszcz. Ponieważ z rana było ciepło, więc nie mieliśmy ciepłej odzieży. Koło południa pochłodniało i opad się nasilił. Nim powróciliśmy do osiedla oddalo-nego o 16 km. był już wieczór. I ja zachorowałam na zapalenie płuc. Ponieważ w podróż wy-ruszyliśmy, gdy byłam bardzo chora. Ciągle gorączkowałam. Teraz choroba wzięła nawrót. Dlatego byłam bezsilna. To było zapalenie płuc nie leczone.
      Po kilku godzinach weszliśmy na szczyt, tam była lepianka. Zatrzymano się na popas. I tu nasz furman Kazach, dał mi garść kukurydzy, a tatuś przyniósł w kubeczku kilka łyków gorącej wody. Gorączka trawiła mnie coraz bardziej. Niebo ołowiane, góry ośnieżone, wicher tnie mroźnym chłodem. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Furman polecił, by usadowić się na fur-manki, bo już będziemy jechać w dół. I rzeczywiście, zjeżdżaliśmy coraz niżej. Aż nagle skończyły się góry. Przed nami rozlegała się płaszczyzna. Wicher ustał i opady też. I bez śniegu. Na całej równinie, niemal bezkresnej, daleko hen na horyzoncie, widoczne było jakieś osiedle. Tuż wzdłuż gór w pewnej odległości widniały niewielkie skupiska lepianek.
      Jesteśmy w kołchozie Dżumuszcza. Tu pozostaje kilka rodzin. I tu cała kawalkada roz-dziela się. Ci na wielbłądach pojechali w prawo brzegiem Gór Kara-Tau. Jest to pogórze Hi-malajów. Zaprzęgi wołów w lewo – na północ, a reszta prosto na wschód, do miejscowości, do której wiodły słupy linii telefonicznej. Wydawało się, że to blisko, ot 5 km, a nas poinfor-mowano, że to 25–30 km – Czułakurgan. Droga bardzo się dłużyła. Miało się wrażenie, że nic jej nie ubywa. Jechaliśmy, a tylko noc się zbliżała. Jak długo, to trwało, ie wiem, bo straciłam przytomność. Gdy mnie rozbudzono, świtało. Całe to wieczorne osiedle było poza nami. My staliśmy przed pojedynczą lepianką, wokół rozpościerała się niwa porośnięta trzciną.
      Daleko, daleko na horyzoncie od wschodu przez południe, aż po północny zachód łań-cuch gór. Nasz furman doszedł do mnie i coś mówił po kazachsku, lecz ja go nie rozumiałam. Położył dłoń na moim czole kizymka auru? Tatuś doszedł, a on jeszcze raz zapytał. Skoro tatuś nie odpowiedział, tylko patrzył nie rozumiejącym wzrokiem, to on wtedy po rosyjsku wskazując na moje czoło powiedział: bolnoj, bolnoj. Tatuś odpowiedział, że tak. On jeszcze coś mówił, ale po kazachsku. My go nie rozumieliśmy, a on nie znał rosyjskiego. Więc ruszy-liśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy cały dzień bez przystanku, bo tu ani wody, ani żadnej ludz-kiej duszy. Późną nocą dotarliśmy do jakiegoś osiedla, tu część pozostała, a reszta pojechała jeszcze dalej. Po godzinie znów nas kilkanaście furmanek pojechało wprost na wschód, inni na południe. W środku tego osiedla zatrzymaliśmy się. I nasza furmanka stanęła. Reszta dalej pojechała. Była noc, nic nie widać.
      Wyszedł gospodarz, ten nieco bardziej umiał po rosyjsku, chociaż pojedyncze wyrazy. Resztę trzeba było się domyśleć, lecz zrozumieliśmy, że ten furman to jego brat. My będziemy tu mieszkać u niego. Zaprowadził nas do izdebki. Małej, ot takiej 3 x 3 m2. Ale stał tu jakiś piec ulepiony z gliny z kotłem i gorącą wodą. Ciepło, co najważniejsze. Złożyliśmy rzeczy. I gospodarz zabrał tatusia z Piotrusiem gdzieś –jak rzekł- w kantor – czyli do zarządu kołchozu. Jak się okazało, do przydzielenia miejsca zamieszkania. Nazajutrz otrzymał tatuś przydział do pracy w kołchozowej stajni – przy doglądaniu koni, do kołchozu Kyzył-Kanat (Czerwone Skrzydło), sielsowiet Kum-Kient. Na pustyni Mujum-Kum (Suche Jezioro). I rzeczywiście było to dno wyschniętego jeziora Bałchasz – dziś w pobliżu jest usytuowana wyrzutnia rakiet kosmicznych, tak zwany Bajkonur. Jezioro Bałchasz było podobno 30–40 km na wschód. Nasz gospodarz Bierdnaj Narlibajew często tam jeździł, w okolicy jeziora były ponoć zielone łąki, gdzie wypasano bydło kołchozowe. Do rejonu było 50 km.
      Do tego kołchozu przewieziono następujące rodziny: Sułkowski Jan – siedem osób. Rudnickich czworo, Bernatowiczów siedem, Bajor – cztery osoby, (Bajorowa zginęła w nie-wyjaśnionych okolicznościach), Stykowskich sześć osób, Lechów dziesięć, Łaganowów dwa-naście (ostatni, Janek, urodził się już w kołchozie). A po 1944 r. przemianowali się na Łaga-nowskich (moja mamcia i Papużyńska świadczyły w NKWD, że oni są Polakami, i że pomył-kowo mają zapisane nazwisko Łaganow). Byli jeszcze: Gnitko – troje (dziecko zmarło w koł-chozie), Papużyńskich sześcioro, Kwiatkowskich sześcioro, Zielińskich czworo, Grochalów siedem (Stasia zmarła w kołchozie), Kozakowa – dwoje. Razem 88 osób.
      Rozpoczęliśmy wreszcie wieść bardziej stabilne życie. Przynajmniej tyle, że był ten dach nad głową. Doskwierał nam bardzo brak wody pitnej, ponieważ cała powierzchnia pustyni była bardzo zasolona. Mimo tego,, że wiele było studzien w całym tym kołchozowym osiedlu, to z wodą pitną tylko dwie i to o bardzo skąpej ilości wody. Więc po wodę chodziło się do kanału oddalonego o dwa kilometry.
      Ja rozchorowałam się na dobre. Mamusia też. Natomiast siostra Jania, która miała zale-dwie dziesięć lat, przez kilka dni nosiła wodę z kanału. Pomagał jej brat Piotuś po powrocie z pracy, bowiem był zatrudniony do czyszczenia pszenicy, którą musiano oddać jako kontyn-gent dla wojska. Natomiast sześcioletni Stasio brał sznur i szedł na pustynię wycinać suche krzewinki zwane drzusanem, by napalić w piecu, zagrzać wody i poprać bieliznę osobistą i pościelową, by oczyścić się z wszawicy jakiej nabyliśmy się w podróży. Walka z brudem była niezmiernie utrudniona, bo nie mieliśmy nic na zmianę. Prało się wieczorem, w nocy schło, by rankiem to ubrać. Spało się na klepisku, bo tu nikt nie znał podłogi. W sieni gospodarz trzymał młode owce. Więc prócz wszawicy, pchły zasypywały nas. To było okropne.
      Jeszcze dobrze nie oczyściłyśmy się z insektów, gdy nastał luty 1942 r. I z piątego na szósty luty w nocy przyszedł miejscowy milicjant – Kazach, lecz jako tako znał podstawowe zwroty w języku rosyjskim. – Polak wstawaj 88 czełowiek Armija sobirajsia. A nas do tegoż kołchozu w sumie z dziećmi i kobietami tyle osób przewieziono. Więc poszli prawie wszyscy mężczyźni, kilka dziewcząt oraz samotnych kobiet. To było 7 lutego 1942 r. Gdy Tatuś od-chodząc, żegnał się z mamą rzekł: – Ja już z tej wojny nie wrócę. A ty staraj się, by mój jedyny syn przeżył, I módl się, by Józia wyzdrowiała. Gdy ją pogrzebiesz wy wszyscy za nią pójdziecie. Ja leżałam tak bardzo chora, że nie miałam siły oczu otworzyć, chociaż słyszałam wszystko.
      Piotruś został powołany do wojska w trzynastym dniu po odejściu tatusia. A po dwóch tygodniach dostałyśmy wiadomość, że są w Czok-Paku. A tatuś siwiuteńki jak gołąbek. W kilkanaście dni potem wiadomość, że przewiezieni są do Dżambułu. Tam byli około dwóch miesięcy. W sierpniu list od Piotrusia z Aszchabadu z Turkmenii, że leżą w szpitalu, wszyscy na tyfus. Piotrusiowi już lepiej, ale z tatem bardzo źle, może nie przeżyć. We wrześniu pisał Jan Sułkowski, że leży obok tatusia i kryzys już minął, a za kilka dni wypływają statkiem do Persji. I że Piotruś już pojechał. Wkrótce już stamtąd od Piotrusia nadszedł list i pierwsza paczka. Ale to była paczka z Czerwonego Krzyża, o czym dowiedzieliśmy się dopiero w 1947 r. Potem często były od Piotra listy. Pisał o wszystkich znajomych: – A o Tatusiu nic!? bo jak miał pisać, gdy już 6 października 1942 r. w Teheranie (Chanakin – dziś to jest Irak koło Bagdadu) Tatuś spoczął we wspólnej mogile wraz z 1800 osobami. które podstępem zostały zlikwidowane. O czym dopiero po czterdziestu latach z relacji Pani generałowej Jadwigi Sosnkowskiej dowiedzieliśmy się. Jak gen. Wł. Anders z trzema innymi oficerami postanowił pozbyć się tych żołnierzy schorowanych, którzy spowalniali marsz do Iraku przez irańskie pustynie. A dokładniej dalszy marsz do Afryki. Właśnie w Chanakin z 5 na 6 października wieczór nakarmiono ozdrowieńców. Jak opisywała p. J. Sosnkowska, że to była okropna noc. Umierali w okropnych boleściach. Sanitariusze nie wiedzieli jak pomóc konającym. W tedy między K. Sosnkowskim, a Andersem rozpętała się walka. Anders miał powiedzieć Sosnkow-skiemu, że obojętnie gdzie żołnierz i jak ginie, bo nie może cała armia tolerować marude-rów.To wiem z telewizyjnej relacji generałowej Sosnkowskiej. A wywiad ten prowadził dziennikarz Edward Mikołajczyk. Wkrótce został wysłany na placówkę dyplomatyczną do Jugosławii. To był stan wojenny w Polsce. Po Mikołajczyku nastała cisza do dziś, a w kilka lat potem podano, że zmarła i Generałowa Sosnkowska, która właśnie w 1942 r. w Iraku w Chanakin była przełożoną sanitariuszek. Również czytałam wypowiedź sanitariuszki, która tę noc dokładnie tak samo opisywała w zbowidowskiej gazecie „Za Wolność i Lud”. Czytając nie wierzyłam, ale gdy p. J. Sosnkowska tak samo relacjonowała, uwierzyłam.
      Piotruś natomiast po powrocie do kraju w 1947 r. oraz wujowie; Witkowski – sanitariusz i Paszkowski na pytanie, w jakich okolicznościach zmarł tato, odpowiadali krótko: – To była zbrodnia na polskim wojsku i ktoś winien za to odpowiedzieć. Tak samo określała p. Sosn-kowska, że to drugi Katyń. Tatuś przeżył ledwie 45 lat i osiem dni, życie mu zabrano w chwi-li, gdy już czuł się znacznie lepiej. Dziś wyją nad ich grobami szakale, a Arabi pasą owce i osły na grobach Polskich żołnierzy-legionistów.
      Po odejściu naszych mężczyzn do wojska mama resztę ich odzieży sprzedała. Tatuś miał dwa kożuchy kryte i jesionkę Piotrusia. Starczyło nam mąki skromnie na kilka miesięcy, go-tując tylko słabą zaciereczkę.
      Ja wydobrzałam na tyle, że w dniu 1 maja 1942 r. poszłam do pracy. Przez tydzień ora-łam sochą ciągnioną wielbłądem. Ponieważ nie nadążałam biegać za wielbłądzim krokiem, zmieniono mi zaprzęg i bronowałam końmi. Norma dzienna – 4 ha. Po ukończonych siewach trzeba było nawodniać glebę, by zasiew wykiełkował. Potem posłano mnie do kopania kanału, a później sypania wałów przy nawodnianiu pól. Tam od marca do października nie ma deszczów. Wszystko zboże, bawełna rośnie w systemie nawodnień. W połowie maja i Jania poszła do pracy. Aby zarobić 1 kg zboża, należało wykopać kanał o długości 10 metrów na dwa metry szerokości i metr głębokości. Jako dziecko nędzne i nie umiejące posługiwać się motyką zwaną kietmeną, to w dwa – trzy dni wykopać mogłam normę, pracując od świtu do nocy by zarobić ten kilogram ziarna. W sumie na tydzień nie mogłyśmy więcej zarobić jak 2–3 kg pszenicy lub kukurydzy. Dobrze, jak płacili kukurydzą, bo 10 dkg zmielonej kukurydzy na ręcznych żarnach wystarczyło dla czterech osób na krup-nik. Natomiast tyleż samo zmielonej na mąkę pszenicy było za mało, by całodobowo starczyło nakarmić cztery osoby, a przecież jedząc jałową rzadziutką zaciereczkę, czy nawet odrobinę gęstszą kukurydziankę bez omasty i o tym iść na cały dzień do pracy w polu, bez względu na to, co się robiło, czy to na kanałach, czy na nawodnianiu pól, gdzie stojąc do pół łydek, a nawet do kolan w wodzie, cały czas machając tą kietmeną, szybko organizm spalał i domagał się swego. A my przecież rośliśmy, bo tam pracowały tylko dzieci. Z dorosłych to było kilka osób, które nie nadawały się do wojska ze względu na zły stan zdrowia. Np. Adam Lech i Wacław Papużyński zostali zawróceni już z Aszchabadu po przechorowaniu tyfusu i dyzente-rii. Szkoda, że mój tatuś nie zdecydował się na powrót do kołchozu, byłby na pewno żył jesz-cze długo i nam byłoby lżej, bo to był człowiek ze złotymi rękami i pomysłami. Tak minął rok 1942 w kołchozie Kyzył Kanat. W między czasie kilka osób zmarło. Na przykład dwudziestoletni Jan Bernatowicz i jego ojciec na gruźlicę, której nabyli się pracując wcześniej przez dwa lata w kopalni w Czelabińsku. Z tej całej siedmioosobowej rodziny przeżyła tylko Stefcia i prawdopodobnie ten, który poszedł do korpusu Andersa też przeżył. Gdy przeszły jesienne słoty, bo tam lato bez deszczu, ale późna jesień, zima i wczesna wiosna to zimno, deszczowo i wietrzno. Zimą przeważnie 2–5 stopni mrozu, ale były dnie, że i po 30 stopni był mróz, przez co przy silnych wichrach gorzej dokuczały niż w Archangielsku 50–60 stopniowe, gdyż w tajdze jest bezwietrznie przy silnych mrozach – cisza. A tu tajfuny. Wówczas nastąpiła bardziej dokuczliwa bieda. Bo, gdy wiał tajfun, trzeba siedzieć w lepiankach. I marzliśmy, bo nie mieliśmy zapasu opału. Zarobić też nie mogliśmy, więc głód wydawał się bardziej nieznośny. I trudny.
      Przed świętami Bożego Narodzenia sześć osób poszło do Czułakurganu na „Placówkę”, bo dano znać, że jest zapomoga. A że prawie wszyscy cierpieli niedostatek, więc szli z na-dzieją, że coś z żywności otrzymają. Po trzech dniach powrócili z bardzo niewielką ilością kakao, margaryny i kaszy manny. Tak, że nie było czym obdzielić wszystkich. Więc rozdzie-lono na rodziny z małymi dziećmi. A tak naprawdę, tego wszystkiego było dla jednej wielo-dzietnej rodziny. My, że mieliśmy tylko jednego małego Stasia do dziesiątego roku życia, to przypadła jedna łyżeczka proszku kakao i 10 dkg margaryny. Bo grysik rozdzielono dla nie-mowląt. Tak mało tym razem przyniesiono. Wieczór sylwestrowy 1942 r. siedzieliśmy wszyscy. Pomodliliśmy się w podzięce Bogu, że wszyscy jakoś, choć biednie, lecz przeżyliśmy ten rok, prosząc Boga, ażeby pozwolił prze-żyć razem następny. Mamusia przyniosła gazetę „Komsomolską Prawdę”, a tam same niepo-myślne wiadomości: niemieckie wojska gromią Sowietów i całą szerokością frontu idą do przodu. Również korespondenci „TASS” podają, że na tyłach wroga, czyli Niemca – ale te miejscowości to Polskie Kresy Wschodnie – działa partyzantka sowiecka, również polska, o której niezbyt przyjemnie wyraża się korespondent. Gdy przeczytałam wszystko, co było godne naszej uwagi, Mamusia powiedziała, że źle się dzieje. Bo zostało Polskie Wojsko wy-prowadzone i stosunki Rządu Polskiego w Londynie z Moskwą zerwane. Teraz już nie bę-dziemy mieć zapomogi. Ale chyba jeszcze jest jakaś nadzieja na poprawę, bo pani Śliwińska namawiała, ażeby matki z rodzin wojskowych oddały dzieci do sierocińca. I w naszej sytuacji innego wyjścia mamusia nie widzi, więc zapisała nas do sierocińca. Tam już jest sto dzieci na „Placówce”. – A ja sama – rzekła mamusia – jeżeli umrę z głodu, to wy dzieci przeżyjecie. Ty Józia jako najstarsza musisz się nimi zaopiekować, a przede wszystkim Stasiem. Ja zaprote-stowałam: – Mamusiu, Jania ze Stasiem niech pójdą do sierocińca, a ja zostanę z mamusią, to we dwie damy radę przeżyć, bo to co ja zarobię, to nie trzeba dzielić już na czworo. Dzieciaki się rozpłakały, bo żadne nie chciało rozstawać się z mamusią.
      O życiu tatusia nic nie wiemy. Od Piotrusia przyszedł list już z Iraku, opisał całą podróż o wszystkich znajomych wspominał, którzy tam są, ale o tatusiu ani słowa. Więc mamusia miała przeczucie, że pewnie w Aszchabadzie zmarł, bo stamtąd była od niego ostatnią wia-domość. – Mamciu, przecież wiesz, że tatuś nie pisze, bo nie umie – rzekłam – a pewnie nie śmie prosić kolegów, by w jego imieniu napisali. Wie, że Piotruś pisze, to sądzi, że wiemy o nim też. Mama nie dowierzała, raczej zawahała się. – Może masz rację. I dodała: – Pani Śliwińska mówiła, że dzieci zostaną z Rosji wywiezione, a tam w sierocińcu dają dobrze zjeść i trzy razy dziennie. I chleb też dostają. No właśnie, to słowo chleb, którego tu już od dwóch lat nie wi-dzimy, czasami lepioszkę, jak się Kozaczce coś czasami pomoże w robocie, podziałało na dzieci, że chętnie gotowe iść zaraz. Po tej długiej nocnej rozmowie sylwestrowej, chyba już dobrze po północy usnęliśmy. Rano Nowy Rok 1943. Wicher ustał, ale było mroźno, a śnieg był tylko tam, gdzie mógł się zatrzymać podczas tej wczorajszej wichury. Mamusia, nim my się pobudzili, uzbierała dżusanu i kiziaków. Rozpaliła w piecu i zagotowała wody, na którą zasypała tę odrobiną kakao. Najeść się nie było czym, ale taką czekoladową herbatę przyjem-nie się piło. Gdyby trochę jeszcze było cukru, to byłaby smaczniejsza. Po wypiciu tej Nowo-rocznej „kakao-herbaty” uklękliśmy do modlitwy. W książeczce od nabożeństwa była notatka 6 października 1942 zegar tykający na ścianie, od okna ku drzwiom kibitki w której mieszka-liśmy, a który to głos wszyscy wówczas w nocy słyszeliśmy, bo trwało to z godzinę. Ten fakt upewniał mamusię, że ktoś nam bliski umarł, bo my nie posiadamy żadnego zegara, więc rze-kła: – Pomódlmy się o szczęśliwy rok, by Bóg wszechmocny pozwolił nam wrócić do Ojczyzny. I wszystkim spotkać się przy wspólnym stole, oraz za tego lub tych zmarłych, któ-rzy tykaniem zegara przyszli się z nami pożegnać. Oby to nie był ojciec?...
      Po południu wzięła poduszkę, powiedziała: – skoro dzieci idą do sierocińca, to nam nie potrzebna, i poszła sprzedać, a właściwie zamienić za mąkę. Przyniosła pięć kilo mąki, ka-wałek łoju baraniego i z pół kg mięsa baraniego. To były na tamte czasy cudowne święta, bo mamcia ugotowała wspaniałą zupę. To znaczy, wrzuciła do wody drobniutko pokrojone mię-so, które rozdzieliła na trzy kawałki, po to by i jutro jeszcze mieć dobry obiad. Lekko na tym łoju uprzednio podsmażyła i zalała to wrzątkiem. I zrobiła makaron z mąki – chociaż bez jaj. Zupa była na tyle gęsta, że po zjedzeniu pół litra byłam syta aż do nocy. Rodzeństwo też. Na-stępne dni były równie świąteczne, bo było smaczniejsze jedzenie.
      Ja szłam do pracy do wycinania krzewów bawełny, a tym samym, przynosiłam te krzewy na opał. Mama szykowała dzieci do podróży, prała, cerowała bieliznę i odzież, by dzieci godnie wyglądały. Szóstego stycznia akurat w święto Trzech Króli na noc poszła z dziećmi – Janią i Stasiem do Czułakurganu, by ich oddać do sierocińca. Wróciła po trzech dniach i tak jakby pogodzona z losem. Nogi miała bardzo popuchnięte, bo przecież ponad sto kilometrów przeszła, a w tamtą stronę od połowy drogi Stasia musiała nieść, bo dziecko nie mogło iść. Nóżki mu popuchły, gdyż nigdy tak daleko nie szedł. Ja chodziłam do pracy. Było nam lżej, ale mamusia z każdym dniem była smutniejsza. Nawet wieczorem nie przyłączyła się do wspólnej modlitwy różańcowej. Być może przez dzień modliła się sama.
      W marcu, gdy dzień dłuższy i wiosna prawie się zaczęła, poszłam już do czyszczenia kanałów. Praca ciężka, bo to cały dzień w tym mule i wodzie – ot bryja – stojąc boso w tej chłodnej mazi, bo obuwia nie miałam. Ja rosłam, a butów nie było gdzie i za co kupić. Gdy przychodziłam wieczór, z trudem, a nieraz mama już mnie myła, zasypiałam, leżąc jak przy-słowiowa kłoda bez czucia, nie mając siły nawet zjeść. Często w nocy mamusia mnie budziła prosząc bym zjadła. Zaczęły mnie męczyć nocne gorączki. Rano chociaż obolała, wstawałam i szłam do pracy. Po dziesiątym marca mamusia znów poszła do Czułakurganu. Zostałam znowu sama. Przychodząc z pracy utytłana w błocie, musiałam jeszcze przynieść wody, roz-palić w piecu i przygotować coś do jedzenia, chociaż wrzątku. Mamusia po trzech dniach wróciła – z jednej strony zadowolona, bo dzieciaki odżyły, buziaczki ich nabrały rumieńców, zostały przyodziane i buciki podostawały. Wprawdzie Jania dostała dwa różnej wielkości i oba na lewą nogę, ale miała buty i z UNRRY wełniane skarpety. Lecz przyszła z nowiną, że Staszek Grabowski (miał 20 lat) zmarł na tyfus, a Papużyńskiego Wacława, którego miesiąc temu zawieziono spuchniętego do szpitala do Czułakurganu, i tam go nie przyjęto, Grabowscy wzięli do siebie. Oni byli sąsiadami z Wołynia (Dorosin, gmina Różyszcze), a na Niańdzie mieszkali przez rok w jednej izbie w 10. baraku, czyli prawie jak rodzina. I byli też kumami. – Pewnie lada dzień i Papużyński do Staszka Grabowskiego dołączy – rzekła mamusia.
      Ot, los Polaków?... – Giną jak muchy. Na drugi dzień mamusia nie pozwoliła mi iść do pracy, bo bardzo zaczęłam kasłać i gorączka utrzymywała się przez dzień. Mamusia postano-wiła, że my z kołchozu musimy uciekać. Ponieważ nie byłam w pracy, przyszedł wieczorem Łaganow, ojciec dziesięciorga dzieci. Został wywieziony, bo za Polski do 1939 r. był sołty-sem. Pochodził z Pińska, z Annopolskiej gminy i chociaż był Białorusinem, to podzielił los Polaków. Ich wywieźli już w czerwcu 1941 r. na kilka dni przed wypowiedzeniem wojny Sowietom przez Hitlera. Łaganow pełnił tu w kołchozie funkcję brygadiera polskiej grupy. Mieszkał po sąsiedzku. A nawet jak rodził się jego ostatni syn Janek, mamusia ten poród od-bierała razem z Rudnicką i Papużyńską, bo poród był bardzo ciężki – pośladkowy, a do naj-bliższego szpitala ponad 50 km bezdrożem. I tak rozmawiając z Łaganowem mama powie-działa mu o swoim zamiarze. Lecz Łaganow doradził, aby mama poszła do prezesa kołchozu. A to był brat naszego gospodarza i żeby wzięła jakiś przedmiot i ofiarowała mu w zamian za wydanie zaświadczenia, że wyraża zgodę na opuszczenie kołchozu i przeniesienie się do Czu-łakurganu, by tam mogła otrzymać pracę i zameldowanie., motywując tym, że dzieci tam chodzą do szkoły i są w internacie, a matka pragnie być w pobliżu dzieci. Więc mama posłu-chała rady i poszła tam. Wzięła poduszkę i dała jemu, w zamian otrzymała odpowiednie pi-smo. Był tam i milicjant, którego zgoda była również niezbędna.
      Tak więc wyszłyśmy z kołchozu legalnie. To był już 17 marca 1943 r. Noc była mglista, więc szłyśmy bez ustanku w obawie, że jeżeli usiądziemy, trudno będzie wstać. Idąc przez Kursaj kołchoz, w którym mieszkali nasi znajomi z Niandy (to przecież jak rodzina, u Kru-pińskich płonął kaganek) mamusia zapukała do okienka, by wyszedł ktoś, bo my z bagażem idziemy do rejonu. Wyszła pani Kasia, żona Adama z babcią i na chwilę żona Bronka, bo ona tu właśnie przed odejściem męża do wojska powiła synka, więc była niezbyt zdrowa. Mamcia powiedziała im, że wychodzimy już stąd na zawsze i chcemy się pożegnać, a zamieszkamy na razie w Kalininie u Janiszewskich. Później coś się poszuka. Więc, gdy będą kiedy w rejonie, to Janiszewska będzie poinformowana, gdzie zamieszkamy. Chwilę jeszcze porozmawiały. Babcia Krupińska poskarżyła się, że synowie z wojska długo już nic nie piszą . Mamusia ją pocieszała jak umiała. Pożegnałyśmy się i poszłyśmy dalej. Jeszcze po drodze podeszłyśmy pod kibitkę, gdzie mieszkała Pajdowska. Była też tam Ciastoniowa. Z nimi też pożegnałyśmy się i poszłyśmy dalej. Miałyśmy za sobą dopiero 10 km, a ja już czułam zmęczenie. Do prze-bycia jeszcze 40 km z hakiem. Dalej tylko pustynia i nic więcej. Noc się bardzo dłużyła. Szły-śmy powoli, ale nie odpoczywałyśmy. Sił ubywało, a drogi jakoś niewiele. Szłyśmy całą noc i dzień, pod wieczór dotarłyśmy ostatkiem sił. Nogi jak balony, a w podeszwy bosych stóp, dosłownie jakby igieł nawbijał. Doszłyśmy do pierwszej kibitki w Kalininie – tam mieszkały p. Janiszewska z córką Jadzią (bo synowie Stach i Janek też byli w wojsku Andersa), oraz Grabowscy. A tam skupisko ludzi, wszyscy płaczą. Mamusia od razu rzekła: to zmarł Papu-żyński. I tak było w istocie. Mamusia jeszcze poszła na pogrzeb, bo to właśnie wynosili jego zwłoki owinięte w jakąś szmatę, a może prześcieradło (trumien tam nie było).
      Kiedy i jak wróciła mama z żałobnikami, to nie wiem, bo ja usnęłam w kącie na tych bagażach. Rano obolała wstać nie mogłam. Nogi miałam opuchnięte. Mama zrobiła jakieś okłady, że nieco stęchły. Dała mi napić się herbaty z jakiś ziół. Do dziś nie wiem, co to było i skąd. Posmarowała moje stopy. A pani Lachowiczowa przyniosła mi jakieś pantofle. Stare, ale jeszcze dało się chodzić. Włożyć włożyłam, lecz z chodzeniem było gorzej, bo stopy bardzo piekły. Jakaś pani, też Polka, przyniosła jakieś tabletki, które zażyłam. Ktoś dał skarpety. I koło południa wyruszyłam w powrotną drogę do Kyzył-Kanatu po resztę mienia. Wprawdzie, to takie mienie, że dzisiaj na śmietniku lepsze, ale tam stanowiło majątek. Garnek spiżowy, wiaderko, kietmena, która tutaj była niezbędna, resztka łachów, koc wełniany. W sumie miałam co zbierać. Znów szłam część dnia i całą noc. Rano doszłam do Kyzył-Kanatu. Po-nieważ nikomu nic nie mówiłyśmy, kiedy opuścimy ten kołchoz, nikt nie widział. Jak zawią-załyśmy drzwi, tak były. Tam chociaż nie było zamków, a drzwi do kibitek były sklecone z kawałków różnej wielkości desek, że złodziej bez wysiłku mógłby wejść. Lecz Kazachowie przyzwyczajeni do tego typu zamknięć, nie wchodzili, a nawet uważali to za gwałt, gdyby ktoś widząc zawiązany sznurek próbowałby wejść do tego mieszkania czy jurty. Przechodząc przez Kursaj nikogo nie niepokoiłam, była późna noc. W swojej kibitce przespałam się na ziemi. W dzień, a to był już 22 marzec, poszłam do Papużyńskich, by powiedzieć dzieciom, że ich ojciec zmarł. Hela najstarsza – 19 lat, Lucia 14 i Władzio 9. Płacz. A ja nawet nie po-trafiłam ich pocieszyć, ani wyrazić współczucia, więc wyszłam, bo jeszcze musiałam pójść dziesięć kilometrów dalej, gdzie na farmie była właścicielka tej lepianki, w której do tej pory mieszkałyśmy. Co więcej, miała ona zamurowane zboże, które jej wypłacono za całoroczny trud. Wiele nie było, ale na tamte warunki to był majątek. Z tego musiała wyżyć do następne-go roku. Jej mąż był też w wojsku, a męża brat – Arsfaj, ten który nas wiózł z Siergo w 1941 r. do tego kołchozu. Jego bratowa wychowywała mu dwóch synów, mając swoich dwoje dzieci, bo żona Arsfaja zmarła na gruźlicę w pół roku po porodzie, a mąż poległ na wojnie. A zboża tego nie było za wiele. Z 200 kg pszenicy i tyleż kukurydzy. No i trzeba było, by ktoś tu przyszedł i zaopiekował się tym. Kolenda – bo tak było jej na imię bardzo się zdenerwowała, że my ich opuszczamy. Coś po swojemu wykrzykiwała. A widząc, że ja nie reaguję, zawołała tego synowca Ojhurhana, by osiołka osiodłał. Nawet mnie nie zapytała, czy jadłam i czy mam co do jedzenia. Pokazałam, że nic jej nie zabieram. To wszystko co w węzełku to moje. I niech sprawdzi to zboże, co ma schowane pod tą gliniana polepą. Sprawdzała, mruczała coś pod nosem. W końcu powiedziała, że Bierdwaj będzie rugać, czyli mąż będzie mieć pretensje, że my opuściliśmy ich dom. On w tym czasie był w wojsku. Więc jej odpowiedziałam: – Bierdwaj w Armii i nie wiadomo kiedy wróci, a może polegnie jak Arsfaj? Coś tam ona jeszcze mówiła, że Stykowski armia...Peter armia...,więc czego my szukamy. Bo jak wrócą, gdzie szukać będą? Odpowiedziałam, że w Polsze, czyli w Polsce. Na zakończenie podałam jej rękę i pocałowałam, co ją wzruszało do łez. Wzięłam mój bagaż i odeszłam, bo już zapadał wieczór. Właściwie, to mogłam pójść do kogoś z Polaków i przenocować, ale zrezygnowałam. Poszłam w drogę. Noc była bardzo ciemna i mżył deszcz. Gdy mijałam Kursaj, miałam zamiar wstąpić do Krupińskich, ale było ciemno. Może nie mieli nafty, więc poszłam dalej. U Pajdowskiej świeciło się. I chociaż lubiłam panią Pajdowską, ale Ireny nie lubiłam, bo jeszcze na Niańdzie miałam z jej powodu w szkole przykrości. Nie umiałam jej wybaczyć wtedy jeszcze tych przykrości, kiedy niewinnie mnie posądziła i oczerniła, a w dodatku jej starszy brat Józef bardzo lubił żartować i nazywał mnie narzeczoną. A więc wstydziłam się go, to raz, a po wtóre uważałam, ze to bardzo nieprzyzwoicie, by mnie małą dziewczynkę nazywać na-rzeczoną. To mi urągało. Chociaż bałam się i tej nocy i tej dalekiej w pojedynkę drogi, i tego, że ani zdrowie, ani siły nie dopisywały, lecz wolałam iść dalej.
      Za Kursajem była sucha rzeka, czyli koryto rzeki. Jak były w zimie w górach duże śniegi, to rzeka była pełna, lecz miniona zima nie obfitowała w śniegi, a szczytowe złoża śniegu w górach jeszcze nie topniały, więc koryto było suche. Gdy po stromiźnie zeszłam w dół, spojrzałam w kierunku, gdzie powinno słonko rano wschodzić, czy nie widać na horyzoncie jakiejś poświaty, lub zarysu zwiastującego zorzę... Nagle w oddali zauważyłam, najpierw dwa światełka, a po chwili następne. Zmęczona oparłam się o ścianę brzegu plecy z cały bagażem. Wiaderko i garnek postawiłam koło nóg i patrzę w tym kierunku, gdzie migoczą światełka. One coraz wyraźniejsze. Pomyślałam, że to pewnie jacyś Kazachowie ustawili jurty w tym rzecznym korycie, by w razie tajfunu było zaciszniej. Dno tego koryta pełne były kamieni i żwiru, ale brzegi miejscami do 4–5 m wysokie, a miejscami płaskie. Tu gdzie ja się znajdo-wałam było akurat niżej. Wtem słyszę, że coś czy ktoś stąpa, bo kamyki chrzęszczą, ale to nie człowiek – bo za delikatnie. Światełka tuż, tuż i wówczas przypomniała mi się opowieść mojej babci Wikci, że tak stąpają wilki. I te światełka to wilcze ślepia tak świecą w nocy. Po chwili światełka się rozłączyły. Dwa przemknęły tuż przede mną i zaszły od zachodu, a drugie dwa od wschodniej strony i się zbliżają do mnie. Rzeka – to koryto było z południowego zachodu na północny wschód. Ciemno, prócz tych światełek i bliskiego chrzęstu nie widzę nic. Nagle czuję węch przy moich dłoniach, a serce już w gardle. Przypomniało mi się, że babcia uczyła mnie przed laty, gdy psy napadną, to głośno ile sił głosu należy wypowiedzieć następujące zaklęcie: – „Szedł Chrystus przez wieś nie ugryzł go żaden pies. I ty mnie Jezu strzeż!” I oto stał się cud. Jak wykrzyczałam te słowa, zwierzaki odskoczyły i to z impetem. Nie wiem, jak długo stałam by ochłonąć z wrażenia. A gdy już prócz lekkiego powiewu wiatru nic nie było słychać, ruszyłam w dalszą drogę. Do rejonu było jeszcze ze trzydzieści kilometrów. Namacałam stopami drogę, wygramoliłam się na brzeg i ruszyłam w kierunku północno-zachodnim. Idąc powoli, bo zboczyć łatwo, nogami trzeba wyczuwać trakt.
      Gdy zaczęło świtać i już mrok rzednąć, od zachodu od Gór Kara-Tau ukazał się jeździec na koniu. Raczej pierwej usłyszałam tętent nim zobaczyłam jeźdźca. Ja idąc całą drogę modli-łam się. Odmówiłam różaniec, Koronkę do Serca Jezusa, Litanię do Matki Boskiej Loretań-skiej, kilka razy Anioł Pański, po to, by czas szybciej mijał. Gdy wreszcie jeździec dojechał do mnie, był to mężczyzna w wieku 30–40 lat. Okrążył mnie w koło. Może myślał, że się zatrzymam, lecz ja szłam nie zmieniając tępa. I co ważne, nie czułam lęku i raczej raźniej mi się zrobiło, że oto nie jestem na tej pustyni sama. Znał trochę słów po rosyjsku. Zapytał: – Ej, kyz kajaka barasen? – co znaczyło: – ej dziewczynko dokąd idziesz? Odpowiedziałam po kazachsku, bo tyle umiałam już, że do Czułakurganu. Widocznie mój akcent na tyle był z ka-zachskim podobny, że on znów zapytał skąd idę. Odrzekłam, że z Kyzył Kanatu. Spytał znów po kazachsku kim jestem? Jak się nazywam? Odpowiedziałam też po kazachsku, że z Bierdwaj Norlibajewa domu. A ja Polka. I tak jak przedtem w rozmowie starał się konia coraz bliżej prowadzić. Nagle po usłyszeniu, że z Bierdwaja domu, ściągnął lejce i koń oddalił się na odległość. I wtedy zapytał po rosyjsku czy widziałam wilki, bo im w stadzie zadusiły dwieście owiec. Odpowiedziałam, że tak i że wilki szły rzeki korytem ze wschodu na zachód, czyli w kierunku jak był pod górami kołchoz Kyzył-Kul (Czerwone Jezioro). Taką nazwę nosił, bo obok było jeziorko z solą, ale na wierzchu woda była rdzawo-czerwona, chociaż pod nią sól krystalicznie biała. Zapytał, czy jestem zmęczona i czy zgodzę się z nim wsiąść na konia, to on mnie podwiezie. Podziękowałam mu za ofiarne serce, ale nasz polski zwyczaj nie pozwala, by dziewczyna siadała nieznajomemu mężczyźnie na konia. On mi na to, że Kazachowie też taki mają zakon, ale on widzi, że ja bardzo zmęczona, a przede mną jeszcze 15–20 km drogi. Podziękowałam raz jeszcze. Chciał mnie poczęstować chlebem, czyli plackiem, jak oni zwą Taba nan – chleb z patelni. Chociaż byłam bardzo głodna, lecz coś mi szeptało, by nie korzystać z jego przysługi. Jeszcze kilkaset metrów jechał obok. Zachęcał, bym wsiadła, on nie ma względem mnie złych zamiarów, tylko widzi moje zmęczenie. Pokręciłam głową odmownie. Raz jeszcze podziękowałam. On się zatrzymał, chwilę stał, ja szłam do przodu dalej nie oglądając się, chociaż czułam jego wzrok na sobie. Spory kawałek uszłam, gdy znów dojechał. Ponieważ zbliżyłam się do obszaru porośniętego gęstą wysoką trzciną. Powiedział, że tu mogą siedzieć wilki i mnie napaść, a kto mnie wtedy obroni. On ma karabin, a ja nawet kija nie mam, czym się obronię? Powiedziałam, że wilki już mnie spotkały, a skoro zjadły jemu tak dużo baranów, to nie są głodne. A mnie obroni Bóg. Tak jak już obronił. Rzekł: – Ja, ja, kadaj – czyli tak, tak Bóg. Znów okrążył mnie koniem. Przeprosił i podał swoje imię i nazwisko i że jest z kołchozu Imbek. Tam jest piękny meczet. Zapytał, czy może kiedyś przy-jechać do mnie? On przyjedzie z drugim koniem osiodłanym i mnie zawiezie do swojej ro-dziny i pokaże meczet. Odpowiedziałam, że za trzy dni będę w Kyzył-Kanacie u Bierdwaja Norlibajewa. On jest moim opiekunem. Powiedziałam niech przyjedzie, ponieważ nie mogłam się inaczej go pozbyć. Ranek już się na dobre wyklarował. Na horyzoncie coraz jaśniejsza stawała się zorza. A to, że ja już nigdy tą drogą nie będę iść i w Kyzył-Kanacie nie będę, to tego mu nie powiedziałam. Jak również swego imienia ani nazwiska. Ten przeprosił mnie, że marudził tyle czasu. I że bardzo jemu się podobam. Powiedziałam dowidzenia i dziękuję. On też sympatyczny i inteligentny, tylko z pewnością żona na niego czeka. A i baranów resztę niech pilnuje, bo wilki tam poszły. Zawrócił konia i odjechał. A ja szłam i szłam, w tych trzcinach nic już nie było widać, gdy się obejrzałam, czy aby znów mnie nie dogoni.
      Koło południa doszłam dopiero do Kalinina. Mamusia była u dzieci. I szukali jakiej wolnej kibitki. Znalazła, ale bez okna i drzwi. Była też w Urzędzie Rejonowym, by się za-meldować i prosić o pracę. Kazali jej przyjść po 25, to porozmawiają. Nazajutrz był 25 marzec 1943 r. – Zwiastowanie Najświętszej Marii Panny. Ja byłam bardzo zmęczona, lecz zarazem szczęśliwa, że już nie muszę tak daleko podróżować. Mamusia mnie nakarmiła, bo od rana już mnie oczekiwała. Żałowała, że sama nie poszła, a pozwoliła mnie iść samej. Po posiłku zmorzył mnie sen. Jak przyszła Pani Papużyńska, to nie miałam siły z nią rozmawiać. Powiedziałam jej, że dzieci poinformowałam o śmierci Ojca i że płaczą. Ale ponieważ oczy mi się kleiły, więc dały mi spokój. Spałam tak mocno, że nie słyszałam jak w nocy przyszli zabrać p Janiszewską i Jadzię. Mamę ponoć też wzięli, lecz skoro jeszcze nie była tu zameldowana, to miała przyjść za kilka dni jak z tamtych Kołchozów Polaków przyprowadzą. Więc ją puścili. Gdy już się obudziłam mamusia powiedziała, że wszyscy mają podpisać sowieckie obywatelstwo, a ponieważ nikt nie podpisuje, więc wszystkich Polaków mają sądzić. Pani Janiszewska prosiła, aby przynieść jej rzeczy. Spakowałyśmy je i zaniosły, lecz wartownik zawołał naczelnika więzienia i Panią Janiszewską. Pozwolono wziąć tylko kilimek, trochę bielizny i osobistych ubrań. Pierzyny nie pozwolili jej wziąć. Mama idąc z więzienia, sprzedała tę pierzynę za 16 kg mąki. Upiekłyśmy taki chleb na patelni. Następnego dnia, tj. 7 kwietnia poszłam do więzienia. Rano, może siódma godzina. Niebo bez jednego obłoku. Pukam do bramy więziennej. Mówię, że dla Janiszewskich przyniosłam chleb. Strażnik pokazał palcem poza mnie. Odwracam się we wskazanym kierunku. A daleko, już pod górami koło Drzumuszczy widać zwartą grupę ludzi. Przy tym rannym słońcu widać ich wyraźnie. Stałam, patrzyłam w ślad za nimi, bezradna, nie wiedząc co mam zrobić z tym pakunkiem. A tu przyprowadzono następną grupę pod bramę. Matki z dziećmi. Matki wpuszczają pojedynczo, a dzieci zostawiają pod bramą. Nikt nie wychodzi. Dzieci płaczą za matkami, głodne w słonecznym skwarze. Więc rozwinęłam ten pakunek i rozdałam chleb dzieciom. Ponieważ długo nie wracałam, więc mamusia przyszła tu też Powiedziałam jej, że nie zdążyłam nic im podać, bo oni już odeszli. Jak nam powiedziano, to o świcie wyprowadzono wszystkich. Wszyscy dostali od 2–5 lat więzienia i po dwa, trzy lata zsyłki. Powiedli ich do Turkiestanu. Poszłyśmy z mamą do sierocińca. W tym czasie dzieci jadły obiad. Gdy tak tam stałam, podszedł do mnie starszy Pan i zapytał: czy umiem po rosyjsku dobrze pisać, bo trzeba zrobić spis dzieci, by mógł przynieść chleb z piekarni na kolację. Przedstawił się, że jest intendentem i magazynierem. Kierowniczkę i wychowawczynie, ponieważ nie podpisały obywatelstwa i nie chciały wziąć paszportu, to dziś już je poprowadzono. – Głupie baby, myślą że coś zwoju-ją. Zdechną w więzieniu, a ich dzieciaki tutaj... Narzekał. Podał papier, kalkę i kopiowy ołó-wek. – idź, pisz. A zabierz też tamte dzieci spod więzienia – powiedział.
      W tym dniu spisałam 124 dzieci no i oczywiście siebie też wpisałam na listę. I tak oto zostałam pensjonariuszką sierocińca. Każdego dnia zapisywałam nowe osoby, bo coraz więcej matek siedziało w więzieniu. Niektóre z dzieci siedziały głodne pod bramą w oczekiwaniu kiedy zostaną wezwane. Do kołchozów bez dowodu osobistego był nakaz, że nie wolno było im wracać, by zamieszkać w dotychczasowych lepiankach. Nie można było gdziekolwiek pracować bez wydanego zaświadczenia z prokuratury, że ta osoba jest obywatelem ZSSR. To było zarządzenie celowe, by Polaków zmusić do dobrowolnego przyjęcia obywatelstwa so-wieckiego na własną prośbę. Jednocześnie nieletnie dzieci stawały się sowieckimi obywate-lami. Na tej zasadzie mają prawo do pracy i otrzymania kartek na żywność pracującym z oso-bami które mieli na utrzymaniu. Na tej podstawie dzieci nabywały tez prawo do nauki. W ciągu tygodnia liczba dzieci w sierocińcu wzrosła ze stu do trzystu dziewięćdziesięciu czte-rech. Puszeta teraz był wszystkim – kierownikiem, magazynierem, intendentem, wychowaw-cą. Na kuchnię przyszły Kazaczki: żona naczelnika więzienia i jeszcze jedna młoda Tatarka. Z Polek przyjęto na nocnego stróża nocnego i zarazem opiekuna do dzieci panią Kozaczewską, która przyjęła sowieckie obywatelstwo. Miała ona dwóch synów Tadeusza i Stanisława. Natomiast dwie jej bratowe Kramnikowe nie przyjęły obywatelstwa, więc pięciorgiem ich dzieci z najmłodszą Józią zaopiekowała się Kaczanowska. Jedna z Kramnikowych od małej Józi zmarła wkrótce.
      W grupie maluchów było 50 dzieci, połowa to sieroty. Warunki były coraz trudniejsze. Pan Puszet został wezwany do NKWD, dlaczego przyjął tyle dzieci. Widocznie miał z tego powodu jakieś kłopoty, bo nagle wieczorem zrobił obchód. Odchodząc, powiedział do mnie, żebym już nie spisywała więcej dzieci, bo jest do tego zatrudniona osoba. I gdyby ktoś z urzędu dopytywał się co wiem, to mam powiedzieć, że magazynier zlecał mi pisać listy obec-ności do pobrania chleba z piekarni. A jak się nazywa magazynier mam powiedzieć, że nie wiem. Rano po Puszecie nawet nie było śladu. I zamiast niego przyszedł dyrektor Kazach, który w 1942 r. w Kumkienkiencie uczył matematyki, więc go znałam. Tam też zaczęłam uczęszczać do szkoły, gdy nas przywieźli w 1941 r., lecz po dwóch tygodniach zrezygnowa-łam, bo zachorowałam, a później trzeba było zarabaić na przeżycie, gdyż już nie było ani ta-tusia ani Piotra. On też mnie poznał, bo często bywał u naszego gospodarza. Ponoć był krew-nym naszej gospodyni Kolandy w Kyzył- Kanacie. Czy też może to jego żona była krewną Kolendy?
      Tu w Czułakurganie z chwilą, gdy zmienił się cały personel, zaczęło się dziać coraz go-rzej. Warunki były skandaliczne. Dzieci spały pokotem, gdzie popadnie. Jeżeli było jakie łóż-ko, to po dwoje, a nawet czworo w jednym. Koce były tylko te, które pozostały po zlikwido-wanej polskiej placówce. Dzieci chodziły w tym, co miały na sobie bez zmiany. Wody nie było w żadnym pomieszczeniu. Mydła nikt nie widział. Brud i wszy opanowały cały ten internat, bo teraz tak nazywano sierociniec porozrzucany po wielu lepiankach i po całym tym niby mieście. Bo, w rzeczy samej w tej miejscowości żyło kilka tysięcy ludzi: Zarząd rejonu, więzienie, szpital (dla konających), apteka i stołówka dla urzędników, Szkoła Podstawowa i średnia, magazyny zbożowe, do których zwożono dorobek z wszystkich kołchozów tzw. kon-tyngent, składy bawełny, „Maszyno traktorna stacja”, czyli warsztaty naprawy maszyn i urzą-dzeń mechanicznych, był młyn, łaźnia, do której raz na kwartał prowadzono dzieci by się wy-kąpały, oczywiście bez mydła. Prawdopodobnie wychowawczynie je dostawały- na grupę 40–60dzieci, ale ja go nigdy nie otrzymałam i inni też. Na wychowawczynie przyjęto dwie Polki, później jeszcze dwie, ale nie wszystkie z nich były uczciwe. Baran Maria i w krótkim czasie po niej Jeżełowska Kwira – ta była sympatyczna i litościwa, ale ją wkrótce zdjęto. Na jej miejsce przyszła Bożek Antonina, za protekcją inspektora rejonowego tzw. Zawrejono – z którym ona żyła. I razem z nim okradała dzieci z żywności. Zdjęto też ze stanowiska dyrektora Amandżułowa – tego matematyka, ponoć za kradzież. Uczciwy to on na pewno nie był. Pamiętam takie zdarzenie; zbudziła nas kiedyś w nocy Kaczanowska. Mnie, Helę Zaniewską, Tadka Kaczanowskiego, Władka, Galanta i Staszka Kramnika, żeby zanieść do niego jakieś towary. Mnie przypadło z Helą Zaniewską nieść naftę, cały 25 litrowy pojemnik. Co chłopaki nieśli, to nie wiem, ale też duże pojemniki. Potem mieliśmy kłopoty. Ciągano nas na zeznania. Ja miałam szczególnie duże przykrości z tego właśnie powodu, gdy on nastał na dyrektora, kiedyś do Bożkowej powiedział, że zna moją rodzinę. A ta, zrozumiała to w zupełnie innej wersji. Również miał mówić, że pracował z moją siostrą.
      A było to tak. Józia Sułkowska córka Jana, w Kumkiencie pracowała jako nauczycielka języka rosyjskiego ucząc dzieci polskie. W zasadzie ona bardziej kładła nacisk, by dzieci opanowały gramatykę polską na podstawie rosyjskiej. Robiła dobrą robotę i chwała jej za to. Natomiast ja przecież również miałam na imię Józefa, chociaż Stykowska, i też córka Jana. Lecz Kazachowie nie rozróżniali tych nazwisk Stykowski czy Sułkowski. Co więcej, pani Sułkowska miała na zębach złotą koronkę i moja mamusia też. Kazachowie nazywali je Ałten tyż marża, czyli złoty ząb kobieta. Obie były w jednym wieku i wzroście, i uderzająco podob-ne. Gdy pojedynczo ich nawet Polacy spotykali, to się mylili. Obie były szatynkami. Wielu pytało się czy to rodzina, a ona odpowiadały że tak, bo obie Polki i katoliczki. Ale Bożkowa o tym nie wiedziała, że Amundziałow ich nie rozumiał, i że nazwiska jemu się zlewały w jedno. Że to są dwie różne rodziny i obce sobie. Więc dążąc do stanowiska dyrektorki, Bożkowa do Karabajewa – tego z którym się kochała a on przecież inspektor szkolnictwa i on mianował na stanowiska – naopowiadała jemu bzdur, za co mnie ciągano. Ja Bogu ducha winna, nie wie-działam nic o co jej chodzi i do czego mam się przyznać. A dowiedziałam się dopiero w kil-kanaście lat potem, będąc już w Polsce, od sąsiadki i kumy Bożkowej, od Maciejczak Józefy, która dzieje życiorysu Bożkowej i to niechlubne, tutaj opowiadała. Również powtarzała do-mniemania, uknute przez Bożkową pod moim adresem. Tylko nie wiedziała Bożkowa o ist-nieniu Józi Sułkowskiej. A ja o niczym nic nie wiedząca, niewinna i oczerniona, ponieważ Bożkowa opowiedziała, że mnie z Amandżułowem łączą bliskie stosunki. Na milicji zeznałam tylko to, że Amandżułow jedynie dwie lekcje matematyki mnie wykładał, bo więcej nie poszłam do szkoły. I z tego co wiadomym mi jest, że jest krewnym Kolandy Bierdwaj Norli-bajewnej w Kyzył Kanacie. A my u tych Bierdwajów przez sień pod jednym dachem mieszkaliśmy. Mnie więcej nie wzywano. Amandżułowa osądzono. Nie wiem na ile, lecz jak już tu w Polsce mówiła Maciejczakowa, że ponoć zmarł w więzieniu. I to w krótkim czasie (on był taki anemiczny i bez oka po jakimś wypadku).
      Wrócę do sierocińca. W pierwszym tygodniu kwietnia, gdy jeszcze zarządzał p. Puszet, dzieci miały trzy posiłki dziennie. Gdy nastał Amandżałow zmniejszono do dwóch. Rano rza-dziusieńka zupa, czasem zacierka – to było jeszcze jako tako jadalne. A najgorzej jeżeli była jęczmienna, bo to był normalny śrut razem z ościami, i bardzo rzadki, nawet bez soli. Na wie-czór niby 10 deko chleba, ale żadna porcja tego nie miała, do tego gorąca woda zabielona bez cukru. A mleka tak mało, że dziś gdy myję naczynia po mleku, to woda jest bardziej biała niż tamta, którą nazywano mlekiem. Starsze dzieci sobie radziły. Najgorzej miały maluchy, te które nikogo starszego nie miały tu, bo zdane były tylko na tą głodową rację żywnościową, którą dostało. Więc płakały, wszystkie szybko zbladły, główki porobiły się duże, brzuszki z każdym dniem większe, z czasem przezroczysto-sino-żółte, rączęta jak patyczki obleczone sino-żółtą powłoką, a wkrótce tyfus. Pozostały tylko te, które miał kto dokarmiać chociaż ugotowaną lebiodą. Witamin, żadnych owoców, ni jarzyn, gdyby chociaż była jaka marchew-ka. A to nic, tylko woda zabełtana i bez soli.
      Moja mama siedziała tylko dwa tygodnie w więzieniu. Tego dnia, w którym mieli ją osądzić, wzięłam Stasia i Janię i poszliśmy na widzenie do więzienia. To było blisko, może sto metrów od szkoły i internatu, gdzie mniejsze i średnie dzieci były zakwaterowane. Bo my starszaki o jeden kilometr dalej, po placówce polskiej. Gdy wpuszczono aresztantów na prze-chadzkę, przez wrota wartownik wpuścił dzieci do matek. Gdy mama zbliżyła się do bramy powiedziałam: – Mamusiu, chcesz z dobrej woli siedzieć w więzieniu, to proszę zabrać ze sobą dzieci, a ja sobie radę dam. Odeszłam nie czekając na jej reakcję. A dzieciaki nastawiłam, by chwyciły ją za ręce i nie puszczali, namawiając do wzięcia paszportu. W jakiejś dwie godziny po tym zajściu – prawie dochodziła pora obiadu – patrzę idzie mamusia z Janią i Stasiem. Dzieciaki zadowolone, bo są z mamusią. Ale mamcia gdy zbliżyłam się do niej, ze łzami w oczach łamiącym się głosem rzekła: – Przez Ciebie, już wśród tych Kałmyków przyjdzie nam do końca życia się męczyć. Bo do Polski droga przed nami zamknięta. Próbowałam mamusi tłumaczyć, że chyba nie ma racji. Bo gdyby to była prawda, to Żydzi z Polski też szliby do więzienia. A oni wszyscy, bez zastanawiania się biorą sowieckie paszporty, po to, by móc pracować i nie być w więzieniu.
      – Mamusiu, Paszet, ten Żyd, który na placówce z panią Śliwińską był magazynierem, mówił, że Polacy są niemądrzy, że dobrowolnie idą do więzień. Mamcia chwilę pomyślała, ucałowała Stasia i Janię, powiedziała, może on ma rację.
      – Będąc w więzieniu, nie wiedząc nic o moich „skarbach” wy tu zginęlibyście, a ja tam w więzieniu. I tak do kraju nigdy byśmy już nie wrócili. A tak to choćby przyjdzie umierać, to razem będziemy – rzekła udobruchana. W ręku trzymała paszport i zaświadczenie do rady rejonu, by dostała pracę i zakwaterowanie. Ponieważ to była pora, w której urząd rejonu był czynny, poprosiłam mamusię, że pójdziemy pod wskazany przez prokuratora urząd. Tam szybko załatwiłyśmy sprawę. Mamusia otrzymała skierowanie do pracy jako woźna w biurze zakładów skupu bawełny. I tam mieszkanie ma zapewnić zakład.
      Więc szłyśmy natychmiast. Dzieci zostały w sierocińcu, a ja z mamusią szłyśmy na drugi koniec tego miasta, zasięgnąwszy uprzednio informacji, gdzie możemy znaleźć ten MAK-TOPUNKT. Bo tu, gdzie obecnie mieszkałyśmy, po pani Janiszewskiej cały ten kołchoz, le-żący od centrum miasta o dwa kilometry na południowy wschód, czyli całe to osiedle – pole-cono wszystkie lepianki opuścić, gdyż budynki miano zasiedlić dziećmi z sierocińca. Później plany zostały zmienione, ale ludzi wysiedlono. Aby z Kalinina trafić do „Maktopunktu” trzeba było przejść na drugi koniec, czyli na północ. A że tam całe to miasto nie posiadało nazw ulic ani numerów, pokazano nam kierunek, że koło szpitala, przez cmentarz i tam będzie „Maktopunkt”. Gdy doszłyśmy do szpitala, który był otoczony murem ulepionym z gliny, zobaczyłyśmy mężczyznę z niemowlęciem na ręku i obok dziewięcioletnie dziewczątko. Wszyscy troje płaczą. Łatwo było się domyślić, że to chyba Polacy. Mamcia zapytała, czy zmarła matka tych dzieci. Odpowiedział, że nie, tylko dostał nakaz opuszczenia dotychcza-sowego mieszkania i nie ma gdzie się podziać. A pracę ma otrzymać w „Makropunkcie”. Mamusia wzięła na chwilę to niemowlę na ręce, dziecko przestało kwilić. Zapytała, jak się ten pan nazywa i jak się zwą córeczki. To był Jan Głuchowski z Alusią – czteromiesięczną, i Danusią oraz nas poinformował, że jeszcze jest Wandzia, która pracuje. Żona i najstarsza z tej czwórki dzieci, są w więzieniu i od nich nie ma żadnej wiadomości. Tu począł się żalić, że jak mogła żona odstawić niemowlę od piersi dla idei. On nie ma za co kupić jeść i nie ma mleka dla dziecka. A teraz i mieszkanie wypowiedziano jemu. – Chodź pan ze mną – rzekła mama – ja też mam skierowanie do tego co i pan zakładu i nakaz, by mi dano mieszkanie. Pójdźmy, zobaczymy. Przecież oboje jesteśmy Polakami i musimy wspierać się w niedoli.
      W biurze już wiedziano o skierowanych Polakach do pracy. Więc od razu podano wa-runki, na jakich będą pracować i jakie stanowiska zajmą. Mamusia jako woźna zarobi dwieście rubli i po trzydzieści na dziecko, jeżeli od razu zapisze się do Profsojusza, czyli związku zawodowego. Co radzi ten kierownik zaraz uczynić. To wtedy mama po ukończeniu obo-wiązkowych czynności w biurze będzie mogła na placu przy sterowaniu bawełny dorobić. A oprócz tego kartki na chleb 700 g robocze i po 200 g na dzieci. Natomiast z powodu częstego braku w piekarni chleba, będzie otrzymywać po 20 kg prosa miesięcznie. A Głuchowski dostał zatrudnienie na placu, przy odbiorze bawełny, gdy z terenu będzie dostawa. A w dniach bez dostawców, przy sterowaniu i odtransportowywaniu lub workowaniu. Praca na akord. Reszta tak samo jak mamie, kartki na chleb, i proso zamiast chleba itd.
      Mamusia dostała przydział na mieszkanie tuż przy obwałowaniu zakładu. Poszliśmy obejrzeć. Było dwu izbowe, obszerne, tak że każdy miał luzu dość. A że z takim majątkiem jak my i Głuchowscy posiadaliśmy, to jednej izby dość było. Zamieszkaliśmy razem. Na jednej połowie Głuchowski, a na drugiej my. Było jakieś stare łóżko żelazne. Na nim spała mama ze Stasiem. A pierwsza, obszerna izba stanowiła jako sień, gdzie można było zgromadzić opał. Mamusia z Głuchowskim ulepili z gliny kuchenkę. Skądś wykombinował blachę z fajerkami.
      Tak oto zaczęliśmy nowe życie, w nowym domu, z nadzieją, że jakoś to będzie. Tym bardziej, że my troje należeliśmy jeszcze do sierocińca, to jak by to nie było, zawsze po te 100 g chleba dostaliśmy i raz zupę. Przez dzień latem biegaliśmy poza miastem, tam były ogrody, bardzo pilnowane. Ale koło muru rosła lebioda, to chodziliśmy ją zbierać i z niej gotowaliśmy zupę. Gorzej było, gdy po sezonie letnim lebiody brakło. Głód doskwierał. Jesienią zaczęły dzieci masowo zapadać na tyfus. Nie było dnia, by nie było kilka trupów. Grzebano bez trumien, wprost do ziemi. Dzieci zakopywały dzieci. Tak jak zwierzę: w dół i bez śladu.
      Nas, dzieci ze starszej grupy, już w czerwcu wysłano na żniwa prosa. Sierpem żąć, no-gami młócić, a wiatrem oczyszczać. Prosa było może z pięć hektarów, ale nam ten zbiór zajął dwa tygodnie czasu. Wszyscy spaliśmy pod gołym niebem. Noce na pustyni są bardzo zimne. Jedyną osłonę robiliśmy snopkami prosa, by było cieplej. Wczas rano szliśmy żąć, a przez południe omłócaliśmy i przewiewali na wietrze. To ciężka praca. Prowiant, który na 20 osób wyfasowałam na trzy dni, moi współpracownicy zjedli w jednym dniu. Później trzeba było sobie radzić sposobem. Od tego byli chłopcy. W zasadzie głodni nie byliśmy. I byłoby fajnie, gdyby nie zimne noce, bo każde miało tylko kocyk. Doradziłam byśmy kładli się obok siebie, żeby było ciepło. Więcej pod spód położyć słomy, jedno przy drugim się ścieśnić i będzie nam cieplej, bo jednego koca starczało na cztery osoby. Więc złożyć razem trzy koce na wierzchu i jeden pod spód. Posłuchali mojej rady i już nie marzliśmy tak. Gdy wróciliśmy ze żniwa do sierocińca w międzyczasie dowieźli zapomogę odzieżową i żywnościową z UNRRA. Dostałam trzewiki i ciepły płaszcz. Moje rodzeństwo też. Jedzenie się na jakiś czas poprawiło, bo przynajmniej zupy były gęściejsze i smaczniejsze. I gdyby personel nie okradał, to dzieci byłyby względnie syte – a tak głodne. Również dostali nieco środków piorących. Przyjęto kobiety polskie do pralni, trochę dzieci oczyszczono, ale tyfus szalał. W listopadzie, gdy zostało dzieci ledwie połowa, wszystkim ogolono włosy na goło.
      Lekcje w szkole odbywały się, lecz zaledwie kilka osób uczęszczało. Do bardziej chęt-nych do nauki było kilkoro: ja, Rózia Rubin, Hela Zaniewska – reszta uciekała. Z chłopców Seredyńscy (Mirek i Ździchu), Porębski, Pawlik, czasami Galant Władek i Marian, Ludgiert Halicki, Tadek Kaczanowski, Stach Kramnik, Kępka Stach, Krauzowicz Tadek, Kulik Tadek. Po wyzdrowieniu dołączyła Hela Kulik, Krysia Krauze i Danusia Halicka. Inni chodzili w kratkę, więcej ich nie było niż byli. Fakt, że co to była za nauka, skoro nie mieliśmy podręcz-ników ani zeszytów. Tyle co wykład i ćwiczenia na tablicy. Lecz ja uważałam, że zawsze coś zdobędę wiedzy. Na przykład z polskiego mieliśmy „Ogniem i mieczem” Sienkiewicza.
      Życie w sierocińcu po odejściu starszaków do FZO w Aczi-Saju wcale się nie polepszy-ło. Zachorowalność na tyfus kładła pokotem prawie wszystkich. Co drugi, trzeci umierał. Wyżywienie było na granicy śmierci głodowej. Wprawdzie gotowano raz dziennie zupę z soczewicy, czy czegoś przypominającego fasolę, lecz to było tak gorzkie, zjełczałe, że mimo głodu nie każde dziecko było zdolne to przełknąć. Jedynie to 10 dkg chleba jęczmiennego z zabielaną wodą.
      Najgorsze było to, że nas, starszaków często wysyłano do prac. Albo do zbierania opału, albo do wszystkich innych prac, nie licząc się z tym, że jeśli dziś nie pójdę do szkoły to już wiele tracę. Ale komu miało na tym zależeć? Bożkowej? Tej, która nawet swojego nazwiska nie umiała poprawnie napisać. Dopiero dziadek Porębski jej powiedział, że Bożek pisze się przez samo „ż”, a nie jak ona pisze przez „r”. Ba, nawet przez kilka tygodni uczyła nas pol-skiego i rosyjskiego. Lecz gdy uczniowie za często poprawiali ją z gramatyki, zrezygnowała na rzecz pani Halickiej. Ale nam, starszakom nie dano długo korzystać z nauki. W tym była głowa Bożkowej. Już w listopadzie 1943 r. wysłano nas do FZO. Ja miałam iść razem z in-nymi, lecz dopadła mnie różyczka. Ze starszaków poszły dziewczęta – Adela Fabjańczyk, Władzia Banach, Danusia Halicka, Krysia Krauze, Gienia Krauzowicz, Danusia Wanat, Bro-nia Wira, Olga Kaśko, Hela Kulik i chłopcy: Władek Galant, Czesiek Hołdys, Józek Hamut, Zdzichu i Mirek Seredyńscy, Czesiek Banach, „Ziziek” (Zbigniew Józef Porębski). Część chłopców po krótkim czasie została powołana do wojska – Armii Kościuszkowskiej. Nie wszyscy z nich przeżyli walki pod Lenino. Inni w 1944 r. poborem poszli do Polskiego Woj-ska „Dąbrowszczaków”. Porębski został oficerem po przeszkoleniu, a jego mamusia po po-wrocie z więzienia zmarła w Czułakurganie w 1944 r. Dzień przed śmiercią, spotkała mnie na drodze, przed szkołą. Szła wycieńczona, słaniając się, zaczepiła mnie pytaniem: – Ty Polka? Na moje tak, powiedziała: – Gdy wrócisz do Polski, Ty wrócisz, musisz wrócić – mówiła jakby siebie przekonując – powiedz moim, odnajdź ich, Ty musisz ich odnaleźć, i powiedz im, że ich matka umarła w Kazachstanie za Polskę. Jestem żoną oficera z Łucka. Ja patrzyłam na nią nie rozumiejąc, dlaczego ona to do mnie mówi. Przecież żyła. Pewnie w tym więzieniu tak ja męczyli, że pomieszało się jej w głowie, nie wie co mówi, tak pomyślałam, słuchając jej. Jed-nak na drugi dzień rano podczas śniadania przyszła pani Turkiewiczowa. Ledwo weszła do naszej jadalni, od progu zwróciła się do Jeżełowskiej i Baranowej. Zamiast dzień dobry, po-wiedziała: – Zmarła dziś w nocy Porębska, wykończyli ją w więzieniu. Przyjdźcie pomóc mi ją pogrzebać.
      Wtedy dopiero zrozumiałam sens wczorajszych słów pani Porębskiej. To był jej ostatni życiowy testament, przekazany ustnie dla synów. Lecz nie spotkałam nigdy już żadnego. I do dziś stoi mi przed oczami jej postać. I brzmią jej ostatnie słowa. I to przekonanie, że ja wrócę do kraju, chociaż przecież w tym czasie dzieci masowo umierały na tyfus. Wkrótce i ja zacho-rowałam. To cud, że przeżyłam. W tym czasie wszyscy byliśmy chorzy, z mamą na czele. I ciągle sobie myślę, że przez usta tej śmiertelnie wycieńczonej kobiety Bóg dał mi znak, że przeżyję tę groźną chorobę. Tylko mi przykro, że los nie pozwolił mi odnaleźć jej synów. A znałam tylko Źiźka. Drugi miał na imię Tadziu i pozostał u krewnych, u których przebywał w chwili wywózki na Sybir. Mąż Porębskiej nie powrócił z wojny w 1939 r. Był z jednostki stacjonującej w Łucku i pewnie podzielił los oficerów polskich, których bolszewicy zagarnęli.
      Na poprawę warunków nie było co liczyć. Sytuacja na całym froncie była tragiczna. Z kołchozów ściągano coraz większe kontyngenty. Politrukami naznaczano byłych żołnierzy ozdrowieńców, kalekich. Ci oczywiście byli bezwzględni i konsekwentni w realizacji nakła-danych na kołchoźników obciążeń, nawet tych z kilkuarowych działek. Każdy był zobowią-zany oddawać dla wojska odpowiednią ilość swetrów, rękawic i skarpet, robionych z owczej i koziej wełny. Systemem domowym tłoczono wojłokowe walonki zwane pimami. Wszystko dla wojska. A wówczas trwało oblężenie Stalingradu i Leningradu. Zorganizowane przez Wandę Wasilewską i Zygmunta Berlinga Wojsko Polskie, brało chrzest pod Lenino. I właśnie zwycięstwo polskich oddziałów pod Lenino sprawiło, że kobiety, których mężowie czy sy-nowie walczyli w tej armii, zwanej „Kościuszkowską”, były zwalniane z więzień i kolejno powracały. Natomiast rodziny, których krewni byli w Armii Andersa nie. Większość z nich zmarła w więzieniu.
      Ale nam dzieciom w sierocińcu nic na lepsze się nie poprawiło. Przeciwnie, racje żyw-nościowe zmniejszono do tego stopnia, że pozostało niecałe 100 g chleba i tylko jęczmienny śrut z ościami na zupę, bez soli, tłuszczu oraz mleka. Na ponad sto dzieci, kucharka fasowała półtora kilo tej jęczmiennej razówki, co nie starczałoby na dwa duże kotły. Na jedną porcję przypadało pięć sztuk krupek, raczej pływały ości jęczmienne. A że z opałem było krucho, często ten krupnik był nie ugotowany. Jeśli była fasola czy soczewica, to nie dość, że gorzka, to jeszcze surowa. Starsze dzieci chodziły na żebry lub kraść. Masowe zachorowania i częste zgony, szczególnie wśród malców, sprawiły, że zmarłych grzebano po cichu, bez rozgłosu, a często w nocy. Natomiast na apelu wychowawczynie raportowały, że dzieci albo rodzina za-brała, albo uciekły. I dla pozoru wysyłano wozaka, chromego, inwalidę bez nogi, Chariłajewa, rzekomo w poszukiwaniu zbiega. Po kilku dniach człowiek ten wracał z wykrętną, kłamliwą informacją, że nie znalazł. Tak naprawdę, główną przyczyną prawie wszystkich zgonów był głód. Bo gdyby te dzieci były lepiej odżywione to ani tyfus, ani dyzenteria nie zbierałyby takiego żniwa śmierci. Przecież przez cały 1943 r. ani razu nie było żadnej jarzyny, ani mięsa czy omasty. Rano chleb i trochę ciepłej wody zabielonej, a wieczór znów ta zalewajka. A już od wielkiego święta zacierki z razówki pszennej lun kukurydzianej.
      Razu pewnego zostałam wezwana do biura dyrektorki – Antoniny Bożek „Iwanowny” (tak kazała tytułować się w obecności Zawrejona Karalajewa, chociaż jej ojciec miał na imię Jan i pewnie jego prochy w grobie się przewracały tam na Wileńszczyźnie). Chodziło o Ceśka Lecha, który zmarł na tyfus (był starszy ode mnie o dwa lata i też żył w Kyzył-Kanacie, razem pracowaliśmy) i trzeba go było pogrzebać. Padał deszcz ze śniegiem i wiał silny wiatr. Ponieważ ze starszaków już prawie nikogo nie było, bo część odesłano do FZO, do kopalni w Aczisaju, a reszta była chora lub po chorobie i nie była w stanie chodzić, pani „Antonina Iwa-nowna” zleciła mi bym z Chariłajewem, gdy noc zapadnie, poszła go pogrzebać. Między in-nymi dlatego, że Cesiek do sierocińca przybył z tego samego kołchozu, w którym i ja byłam. A w sierocińcu nie miał nikogo oprócz małego braciszka Witka, bardzo już wycieńczonego i często ze mną przebywał. Czuliśmy się jak rodzeństwo. Lubiliśmy się. Łączył nas głód. W tym czasie zmarł ojciec Ceśka, tam w Kyzył Kanacie. Ich dzieci była liczna gromada. Mama z jedyną starszą siostra Pelą nie była w stanie ich wyżywić. Cesiek był na swój wiek (15 lat) wyrośnięty, wysoki, tylko zagłodzony. I tyfus go dobił.
      Więc mnie w udziale przypadło dokonać tej ostatniej przysługi. Trumien nie było. Cha-irłajew wziął na plecy te wychudłe, zżółkłe resztki ludzkiej istoty. Kuśtykając na drewnianej nodze, niósł na miejsce wiecznego spoczynku. Ja wzięłam kietmenę i poszliśmy w ciemną, zimną noc, potykając się o nierówności, na południe od sierocińca, w pobliżu więzienia, gdzie już wiele dzieci zakopano, wyrównując doły by nie było śladu. Ciemno, choć oko wykol. Uszliśmy około 200 metrów, gdy Chairłajew rzekł, że już jesteśmy na miejscu. Ułożył zwłoki i zarządził bym kopała dół. Nie wiem ile tego ukopałam, może do głębokości kolan, gdy opa-dłam z sił. Powiedziałam do Chairłajewa, że nie mogę już kopać. Po omacku, położyłam w jego kierunku kietmenę. Pewnie uderzyłam go trzonkiem, bo zaklął po kazachsku siarczyście. Więc ja uciekłam. Czułam, że próbował mnie gonić, ale na tym drewnianym szczudle nie dał rady. Ja uciekłam, ale nie do sierocińca, tylko do mamy, na drugi koniec Czułakurganu. Przez kilka dni nie pokazywałam się w sierocińcu, bo z wrażeń jakie przeżyłam, byłam poważnie chora.
      W tym czasie mój braciszek Stasiu zachorował na tyfus. Wanda Głuchowska już była w szpitalu i jej ojciec zachorował. Leżał ze Stasiem w jednej sali. Jedynie moja siostrzyczka Jania i Danusia Głuchowska były jako tako na chodzie. Gdy Jania oświadczyła, że jestem chora, przyszła Bożkowa, osobiście to sprawdzić. Ja akurat wtedy miałam bardzo wysoka gorączkę i przysłała mi później pielęgniarkę z jakimiś proszkami. Po dwóch tygodniach wstałam. Był to sylwester. Następnego dnia Nowy Rok 1944 r. I o dziwo skądś wyfasowano ryżu, baraniny i urządzono święto Nowego Roku. Ryż na gęsto z mięsem. Każde dziecko dostało po łyżce gęstego ryżu. Normalnie, to chyba, by i przez tydzień nie zjadło żadne z nas tyle. A ryż był tylko ten jeden raz od czasu aresztowania i zlikwidowania placówki, czyli od 25 marca 1943 r.
      Po kilku dniach potem, gdy już wróciłam do sierocińca po chorobie, dowiedziałam się, że tej nocy Chairłajew nie pogrzebał Ceśka. A po kilku dniach psy włóczyły jego szczątki. I Maciejczakowa z Rajkowską zbierały i pogrzebały nie tylko Ceśka ale i inne trupy, które były przez psy czy kojoty wygrzebywane i rozwlekane, bo wszyscy byli za płytko pochowani. Tam nie było pogrzebów, tam grzebano bez udziału żałobników. Nie wiem do dziś, czy jego mama została poinformowana, co się stało z jej synem. Bo już 15 lutego 1944 r. mnie odprowadzono do szpitala na tyfus. Przeleżałam aż do 8 kwietnia. Akurat w sobotę wielkanocną Jania przy-szła mnie odebrać, bo chociaż od trzech dni byłam przytomna, to tak osłabiona, że nie mogłam stać o własnych siłach na nogach. Do domu Jania wlekła mnie, a ja szłam tylko na czworaka. Najtrudniej było przejść przez 40–50 cm szerokości rowek koło naszej klitki. Bo gdy Jania pomogła mi przerzucić ręce na drugi brzeg strumyczka to reszty ciała nie mogłam przenieść na drugi brzeg. Długo się ze mną trudziła, nim dokonała cudu i przewlekła mnie do kibitki, gdzie leżała mamusia. Pierwszy dzień po opadnięciu temperatury. I też taka słaba i głucha jak ja, bo obie z mamusią ogłuchłyśmy z gorączki tyfusowej.

Cud Boski

      Gdy leżałam w szpitalu 21 lutego zmarł Głuchowski Jan. W tym dniu miał wyjść ze szpitala, juz jako ozdrowieniec. Zmarł na zawał serca. Wandzia z moja mamą pogrzebały go obok jego córeczki Alusi, tuż niedaleko „Maktopunktu” i naszej kibitki. I wtedy widocznie mamusia zaraziła się tyfusem, bo w kilka dni zachorowała. Potem Jania zabrała ze szpitala Stasia. A Danusia Głuchowska zachorowała. No i Jania też. I oto Bóg Wszechmogący sprawił, że od godziny mniej więcej szesnastej do ósmej rano Jania była nieprzytomna. Jak rano nachodziła ją niemoc, tak rano opuszczała temperatura. Danusia Głuchowska szła do siero-cińca, pobierała porcję gliniastego chleba za mnie, Stasia i siebie. Niosła do mamusi, idąc po drodze wstępowała do szpitala, gdzie pobierała te proszki od gorączki, których ja nie spoży-wałam, bo byłam nieprzytomna. Więc pracujące Polki salowe, panie Giecowa i Kaśkowa, jej dawały. A ona niosła do mamusi, dając raz mamci, a raz sobie. Przez dzień szła nad strumie-niem i zbierała młodą trawę, lebiodę, gdzie niegdzie trafiał się dziki czosnek lub cebula. Go-towała to, dodawszy te porcje chleba, które się rozgotowały, co stanowiło zawiesistą zupkę. I tym karmiła mamcię, Stasia i siebie. Również mnie do szpitala trochu przynosiła, gdy mogłam wejść. Czasem jej się udawało, lecz ja nic z tego nie pamiętam. Jedynie z relacji innych i jej, że mnie dokarmiała. Lubiłyśmy się. Bardzo przeżyłam jej brak wśród żywych. Właśnie dzięki tym ofiarnym ludziom moja mamusia i siostrzyczka z braciszkiem w tym kryzysowym czasie przeżyły. Chociaż sami też zachorowali. W Wielkanoc w dniu 9 kwietnia 1944 r. już od czterech dni nie mieli co jeść, bo wszyscy byli dotknięci niemocą, nawet Jania, która w owym czasie miała trzynasty rok, chociaż jej wzrost nie odpowiadał wiekowi. W biedzie jest się zapóźnionym wzrostem. Również przyhamowany jest rozwój fizyczny.
      Wandzia Głuchowska przyprowadziła też Danusię ze szpitala (ze szpitala wypisano tuż po opadnięciu wysokiej gorączki, gdy już było się przygotowanym). A że żadne z nas nie było na tyle silne, by chociaż nazbierać nad strumieniem roślinek, by przygotować jakiś posiłek, bo i opał trzeba było z pustyni przynieść. I oto cud!
      Do naszej izdebki przyszedł duży, rasowy, żółty i tłusty pies. Wszedł do izby i doszedł do łóżka, gdzie leżała moja mamcia. Wcześniej, nim ten pies przyszedł wszyscy modliliśmy się, prosząc o cud życia lub śmierci. Więc mamusia spojrzała na Wandzię, która w lot pojęła, co mama myśli. A mamusia pogłaskała psa, ten łasząc, jakby znał mamę od zawsze. Mamcia objęła dłońmi szyję psa i zaczęła uciskać. Pies stał, nie ruszając się, nie przeczuwając zamiaru mamci i Wandzi. Tak obie osłabione kobiety udusiły psa. Stasiu i Jania pomogły oskórkować. To była nasza Wielkanocna uczta i przez następne dni mieliśmy co jeść, co pozwoliło mamci wstać z łóżka i wkrótce pójść do pracy. W międzyczasie jeszcze kotek przyszedł i stał się na-szym ratunkiem od głodowej śmierci. A skóry Wandzia z Jania wyniosły na step, daleko od naszego domu. Czyż to nie był cud od Boga zesłany w Wielkanocną niedzielę? – My uważa-my, że tak. Dlatego przeżyłyśmy.
      15 kwietnia 1944 r. Jeszcze nie mogłam chodzić o własnej sile. Jania ze Stasiem zapro-wadziły mnie do sierocińca, bo pani Bożkowa nakazała, że muszę obowiązkowo w tym dniu stawić się w sierocińcu. Gdy poszłam stanęłam oparłszy się o mur, bo progu nie mogłam już przystąpić. Jania poszła zameldować, że przyprowadziła mnie. Na podwórku przed pralnią Chairłajew zaprzęgał do arby konia. A komsomolec, który pełnił rolę Pionierwożatowo (od-powiednik polskiego harcmistrza) – Isajew szykował się do podróży. Zobaczył mnie, doszedł i zapytał czy już jestem po śniadaniu. Gdy rzekłam, że nie, bo dopiero mnie przyprowadzono, polecił, bym szła na kuchnię po śniadanie. W tym momencie wyszła Bożkowa z panią Marią Jeżełowską i z Janią, która ich poinformowała, że ja jeszcze o swojej sile nie chodzę. Pani Jeżełowska wzięła mnie pod ramię i z Janią zaprowadziły na stołówkę. Dostałam swoją porcję chleba i gotowanej wody. Zjadłam. Pani Jeżełowska wyprowadziła mnie na arbę. Powiedziała, bym się wygodnie usadowiła, bo jadę z resztą starszaków do Aczisaju do FZO.
      Piętnaścioro nas wysłano. Wszyscy po tyfusie, wszyscy wycieńczeni, lecz ja najsłabsza. Tam nas zawieziono. Ale nie przyjęto, bo przecież był koniec turnusu, kwiecień, a w czerwcu kończył się rok szkolny, bo FZO to szkoła zawodowo-górnicza w Aczisaju. Szanowne nasze Panie Bożek i Jeżełowska nie dowiedziały się, nie uzgodniły, a mogły to telefonicznie uczynić z Rajkomu. Nie uczyniły. Chairłajew z Isajewem, gdy nas dyrektor FZO poprowadził na stołówkę, byśmy się posiliły, odjechali, zostawiając nas samych. A tu późne popołudnie. Z Aczisaju do Czułakurganu 50 km, z tego 20 km górami, reszta pustynią bez kropli wody. Gdy posililiśmy się zupą z suszonej naci marchwianej, dosłownie jak siano zaparzone wrzątkiem i omaszczone olejem z bawełny nie ratyfikowanym, cuchnącym naftą, Czarną jak smoła. I po łyżce makaronu z sosem i bakłażanem. To drugie było smaczne, tylko mało. Ale dobre i to. Dyrektor Konstanty Michajłowicz Nadieżdin powiedział: – Przyjedźcie w sierpniu, to będzie pobór na następny turnus.
      Musieliśmy wracać do sierocińca. A tu już słonko kryje się za wierzchołki gór. I wicher silny się zerwał. Dziesięć kilometrów pod górę. Tam stała lepianka, gdzie odpoczęłyśmy. Do tej pory chłopcy mnie pod ramię prowadzili. A gdy wicher się wzmagał, gdy wspinaliśmy się coraz wyżej, to czołgaliśmy się lub na czworaka szliśmy. Bo z lewej strony, im wyżej się wspinaliśmy, tym wyższa ściana urwiska. Droga wąska. Z prawa z góry wicher strąca kamie-nie. Niewielkie, ale dostać takim w głowę, można być poważnie zranionym, a idąc bliżej lewej strony można być przez wicher w 50–100 metrową przepaść strąconym. Ten odcinek drogi zajął nam najwięcej czasu, gdyż najbardziej utrudniał wicher. Z góry było łatwiej i szybciej. Im niżej, tym wicher był słabszy. A miało się już ku zachodowi. Jedynie skaliste szczyty gór Kara-Tau stawały się bardziej rudo-brunatne i świadczyły o istnieniu zachodzącego słonka.
      Nim zapadł zmrok byliśmy prawie na skraju łańcucha górskiego i zaczynała się bezkresna pustynia Mujum-Kum, a dalej na północ i na północny-wschód pustynia Bet-Pek-Dala, czyli „Pustynia Głodowa”. Wszyscy moi towarzysze podróży postanowili napić się w cieknącym strumyku wody, umyć się w zdrojowej czystej górskiej i bardzo zimnej wodzie, nazbierać szczawiu, czosnku i cebuli oraz pory, by się posilić, bowiem wszystkim kiszki porządnego marsza grały. Mnie radzono, bym usiadła nad strumieniem i napiła się wody. Wodę zaczerpnął czapką i mnie podał do napicia się Staszek Gałka, który był najsilniejszy z nas, bo on był jednym z tych pierwszych, który tyfus zwyciężył, więc był już silniejszy. Wcześniej ustawiono mnie w pozycji rozkrokowej i z rozstawionymi rękami, jak skrzydła rozwiera ptak, bym mogła utrzymać równowagę. A że wychudzone piszczele rąk były za lekkie, bym utrzymała pozycję stojącą, wzięli unieśli płaszcz do góry, owinąwszy wokół rozwartych ramion, co wyglądało jakbym jak bym próbowała ulecieć w górę. W takiej pozycji spróbowałam sama ruszyć do przodu. Skoro poczułam, że mi ten manewr wychodzi, postanowiłam tak iść dalej. Rzekłam do moich koleżanek i kolegów: ja idę, a wy jak odpoczniecie, to mnie szybko dogonicie. Sta-szek Gałka odradzał: bo, gdy się ściemni, mogą mnie nie zauważyć. A noce tam bywają wy-jątkowo ciemne. Lecz spojrzałam na wschód i zobaczyłam księżyc wyłaniający się z za hory-zontu.- Wskazałam głową w tym kierunku i rzekłam: – patrz, jest księżyc. – No to idź. Tylko nie schodź ze środka drogi – rzekł Stach Kramik, ten dowcipniś, którego zawsze trzymały się żarty. Ale dziś obaj z Gałką całą drogę mu najbardziej pomagali iść. Tadek Kulik krzyknął w ślad za mną, – Trzymaj się słupów telefonicznych, które wiodą równą linię do Czułakurganu. Tak przeszłam kilkadziesiąt metrów. Czując że nabieram wprawy, szłam dalej. Wyszłam z gór i tu kołchozowe lepianki, miejscowość Drzymuszcza: równo, przez środek wiedzie trakt, aż do rejonu Czułakurganu. Widok ginie w mroku wieczoru. Gdzieniegdzie migają w lepiankach światełka kaganków. Minęłam Drzumuszczę, a moi nie doganiają mnie. Pewnie usnęli tam nad tym strumieniem – myślę. Obejrzeć się boję, by nie upaść. Rozwarte ramiona obciążone płaszczem mdleją. Opadają, coraz niżej. A ja coraz raźniej idę. i coraz raźniej idę. I w mniejszym rozkroku. Szłam całą noc. Księżyc, coraz wyżej i jaśniej świeci. I oto księżyc przetoczył się po nieboskłonie poza moje plecy i Czułakurgan majaczy się coraz bliżej. Nawet szczekanie psów słychać. A na wschodzie zarysowuje się zorza wschodu. Księżyc przesunął się wysoko ze wschodu na zachód. To chyba tej nocy była pełnia, bo cała kula była okrągła i zaczął się zniżać ku zachodniej części gór, był za moimi plecami. Przystanęłam, bardzo zmęczona i głodna, obejrzałam się, czy w dali za mną nie zbliżają się moi współtowarzysze podróży. Teraz księżyc kładzie też cień im w plecy, to powinnam ich dostrzec. Ale nic nie zobaczyłam, chociaż dość dłuższą chwilę wpatrywałam się w dal. Tylko rząd telefonicznych słupów równym rzędem się ciągnie, aż do gór, a ludzi nie widać na całej tej przebytej przeze mnie przestrzeni. Słychać tylko dźwięk drutów, jak normalnie przewody telefoniczne brzęczą. Wtem nagle usłyszałam szmer dochodzący z południa. Wolno, by nie utracić równowagi odwróciłam się w tym kierunku. Ujrzałam cienie dwóch psów, zbliżały się niepewnie w moim kierunku. Lecz nauczona przygodą, jaką miałam w ubiegły roku, gdy spotkałam wilki stepowe jak zwali je Kazachowie kojot – przebiegło mi przez myśl, że to mogą być wygłodniałe wilki. Chociaż psy też mogą być, bo do Czułakurganu ledwie kilka kilometrów do pierwszych zabudowań. Lecz gdy te zwierzaki zbliżyły się na kilka kroków, już nie miałam wątpliwości, że to nie psy. I tym razem wypowiedziałam to wyuczone przez moją babcię Wikcię zaklęcie „Szedł Chrystus przez wieś, nie ugryzł go żaden pies i Ty mnie Boże strzeż” ile miałam siły w płucach, a może tak mi się wydawało, że głośno krzyknęłam, jednocześnie uniosłam poły płaszcza ku górze. No i te zwierzaki odskoczyły. To dodało mi otuchy. Raz jeszcze wyrzekłam to błagalno-modlitewne zaklęcie, machając połami płaszcza. Niezbyt zdecydowanie odeszły, skąd przyszły. Chwilę jeszcze patrzyłam w ślad za nimi nie przestając machać tymi połami płaszcza. Jednak pomogło i tym razem. A może też nie były głodne? – nie dowiedziałam się tego.
      O świcie, już zupełnie przy dziennym wczesno-rannym brzasku, ale jeszcze przed wschodem, dotarłam do mamusi. Chociaż sierociniec był o dwa kilometry bliżej, nie wstąpi-łam, a szłam do mamusi ostatkiem sił. A ile dziesiątków różańca odmówiłam przez tą noc! I ile razy litanię i „Pod Twoją Obronę” i cały szereg znanych mi modlitw, jak i tych, które płynęły same z głębi duszy przez całą tę noc wyszeptałam i wyśpiewałam różnych kościelnych pieśni – jeden tylko Bóg wie. Bo tylko ta głęboka wiara w moc Bożą pozwoliła mi pokonać w takim stanie zdrowia i sił i tak wynędzniałej, po tak ciężkiej chorobie o głodzie i bez wody te pięćdziesiąt kilometrów. A gdy już w Czułakurganie minęłam szpital, aptekę i weszłam na cmentarz (jeden z trzech) i to ten największy – odmówiłam jeszcze „Anioł Pański”. I tu już był strumyk, a za nim kibitka, w której powinna wstawać zaraz do pracy moja mamusia. Cho-ciaż pić i jeść bardzo chciałam, lecz przestępując strumyk nie schyliłam się po wodę, a przecież z niego czerpaliśmy. Gdy weszłam do naszej lepianki mamusia już nie spała. Zastałam ją klęczącą i modlącą się. Na mój widok rzekła – Chwała ci Boże, żeś mnie wysłuchał. Dzięki stokrotne i błagam wróć mi i zachowaj też mego syna z wojny. Wstała i pomogła mi się roze-brać. Położyłam się z jej pomocą na posłanie na ziemi, bo podłogi tam nie było. I całując mnie mamusia powiedziała: – zaraz ci coś jeść przyszykuję. Spojrzałam jeszcze w okno, a tam mury Maktopunktu ozłocone od wschodzącego słońca. Dalej już wszystko znikło, tak leżałam całe dwie doby. Mamusia mówiła, że gdy mnie obmywała nogi już byłam nieprzytomna. I nie mogły mnie razem z Janią, młodszą siostrzyczką, dobudzić. Tylko jęczałam i przez sen się modliłam. (widocznie jeszcze cały czas podróżowałam). Czwartego dnia przyszedł Staszek Kramik z Tadkiem Kacznowskim, bardzo nieśmiało weszli, by dowiedzieć się czy dotarłam do domu. Byli przekonani, że te wilki mnie rozszarpały. Bo oni też je spotkali i z trudem się opędzili. Do tego stopnia byli niepewni o mój powrót, że żadnemu nie przyszło nawet na myśl, by zaczerpnąć informacji u mej siostry czy braciszka, bądź u Danuśki Głuchowskiej- czy Wandzi, która w tym czasie pracowała w pralni przy maluchach, tzn. przy najmłodszych dzieciach. A w tej też grupie był mój braciszek. Po prostu nie wierzyli, że ja mogłam dojść, tak będąc słabą. Ucieszyli się bardzo, opowiadali na przemian jak szli i jak po drodze, gdy na poboczu zauważyli jakiś kopczyk, chodzili sprawdzać, czy to przypadkiem nie ja leżę. Po-nieważ mój płaszcz był piaskowego koloru (z lodenu), a tam gleba też gliniasta, żółtawa, więc gdybym leżała, zboczywszy z drogi, tej ujeżdżonej trasy w bok i upadła wśród krzewinek dżusanu, to byłabym słabo widoczna, lub wcale w noc choć księżycową.
      Ja po tej podróży leżałam ponad miesiąc. Przez dwa tygodnie nogi miałam bardzo spuchnięte i obolałe w stawach- skokowych, kolanowych i biodrowych, że nie byłam w stanie bez pomocy i bólu poruszać się. Dopiero, gdy nauczyciel od przyrody, który był synem apte-karki dowiedział się o mojej niemocy, przyszedł razu pewnego z moim braciszkiem. Gdy zo-baczył jak jestem wynędzniała, chora i bezsilna. poszedł, a po godzinie przyszedł ze swą mamą aptekarką (była to polska Żydówka, pani Jabłonowska). Przyniosła mi ona trzy duże ampułki glukozy i jakieś tabletki, które to lekarstwa do tygodnia pozwoliły wstać o własnej sile.
      A w dwa tygodnie od momentu, gdy wstałam i przyszłam do sierocińca, pani Bożek An-tonina – dyrektor sierocińca wysłała piętnastoosobową grupę na żniwa w góry do Tazkumur-saju (ponad sto kilometrów). Mnie, moją siostrę Janię i kilkoro innych dzieci ze średniej grupy. Również tym razem wysłała wychowawczynię p. Baran Marię, a ta zabrała ze sobą swoją córkę Krysię – moją rówieśnicę, która to nie pojechała by pracować lecz by nas objadać.. To był lipiec. I jak na pustyni przez całe lato kropli deszczu nie uświadczy, to tu zaledwie o te sto kilometrów dalej, a gór ledwie 20–30 km, to klimat zupełnie inny. Fakt, że to kilkaset metrów wyżej i za to inny klimat, chłodniejszy, często nagle nadciągały burze z wyładowaniami. No i tu z wodą nie było już problemu.
      Nas wyprawiono na żniwo, bo do sierocińca należało kilka hektarów zasianej pszenicy i jęczmienia. I my to sierpami mieliśmy zżąć, a nogami i kijami omłócić, wiatrem odwiać plewy, przesypując garściami, lub miseczkami drewnianymi, które nam służyły za talerz, filiżankę i za naczynie do czerpania wody przy myciu się. Czyli, za wszystko, czym mieliśmy czerpać płyny i sypkie- w tym przypadku zboże. Bo wiaderko było jedno i jeden kocioł. Baranowa, jako wychowawczyni miała z córką przygotowywać nam posiłki. Podczas, gdy reszta będzie przy pracach żniwnych, ale ona tylko wydzielała prowiant. Do moich obowiązków prócz żęcia, należało wcześniej rano wstać, by śniadanie przyszykować, ot jakąś zalewajkę. Aby zjeść obiad, trzeba było wcześniej zejść z pola, by go sobie ugotować, to samo wieczorem. A przecież po niedawno przebytym tyfusie i tej po-podróżowej chorobie, bo przecież te stawy miałam tak bardzo nadwyrężone, a prócz tego chore, bo cierpiałam na zapalenie stawów. Po przebytym ostrym zapaleniu i po tej dwumiesięcznej tułaczce po dworcach sowieckich z Kotłasu z Komi SSR przez Kazachstan, Uzbekistan, Kirgizję do Turkmenii nad Amu-Darią do Faraby tuż za Bucharą i z powrotem do Kazachstanu. A które to stawy nóg doprawiłam do reszty, gdy w kołchozie Kyzył- Kanacie pracowałam przy kopaniu kanałów, stojąc cały dzień w zimnej wodzie, która przecież płynęła z gór z topniejącego śniegu. A był to marzec, kwiecień, maj – wtedy zachorowałam na te nogi, które do dziś dają znać o sobie.
      Ale oto znów odeszłam od tematu. Wtedy w 1944 r., gdy znalazłyśmy się w Taz-Kumursaju, zakwaterowano nas w lepiance, która służyła za stajnię dla osłów. Pełno tam było gnoju i słomy, na której leżały przed nami osły. Baranowa zleciła, byśmy tylko łajna wyrzucili, a słomę choć zmiętą, lecz suchą zostawili, bo ona będzie służyć nam za posłanie. Co uczy-niliśmy, nie wiedząc, że w tej słomie były roje pcheł. Co noc przeżywaliśmy gehennę z ich powodu. Przez dwa tygodnie trwała ta nasza udręka. Pewnego dnia byliśmy na polu przy żniwie gdy nagle lunął deszcz. Do najbliższej lepianki było z 500 m. Nim dobiegliśmy, przemoczyło nas do suchej nitki. Osuszyć się nie było gdzie, ani przy czym. Odzieży na zmianę też nie mieliśmy. Każde z nas okryło się swoim kocem i tak się schło. Mnie ten deszcz sprawił, że na rano byłam już w gorączce. Kaszel się wzmógł. Gdy Baranowa budziła mnie o świcie, bym szykowała posiłek, ja nie mogłam się poruszać. Bardzo wszystko mnie bolało i trawiła gorączka. Baranowa zmierzyła mi temperaturę. Termometr był jedynym me-dykamentem tam na żniwach i był jej własnością. Jak się okazało miałam 39 stopni C. Śnia-danie poleciła przygotować Emilce Menichównie. Mila była ode mnie starsza i krnąbrna w stosunku do wychowawczyń, szczególnie do Baranowej. Lecz gdy Baranowa zakomunikowa-ła jej, że ja jestem chora, wstała i zajęła się gotowaniem. Po skąpym śniadaniu wszyscy poszli do żniwa. Ja z Baranową zostałam. Około godz. 8-9 Baranowa raz jeszcze zmierzyła mi tem-peraturę. Miałam już niższą bo 38,8 st. C, Baranowa poleciła mi bym wstała i zajęła się obia-dem. Ona mi pomoże. To mnie rozgniewało do tego stopnia, że chociaż nigdy dotąd nie sprzeciwiałam się poleceniom żadnej wychowawczyni, tym razem rzekłam: Pani Baranowa, Krysiunia pani jest moją rówieśnicą i siedzi jak pasożyt tutaj, niczym się nie trudząc i jest zdrowa. A ja chora. A wśród tych którzy są w tej chwili na polu przy żniwie, są młodzi też, a pracują na równi ze starszymi. I pani sumienie ani drgnie, że to są dzieci i wiele z nich nie ma już rodziców. A czym Krysiunia jest ode mnie lepsza? Z innej jest gliny? – Baranowa najpierw osłupiała, bo nie spodziewała się mojej reakcji w ten sposób, a już w żadnym przypadku ta-kiego sprzeciwu. Lecz po chwili wrzasnęła: – Ty wstrętna pyskata żmijko, wynoś się do siero-cińca. A jak po żniwach wrócę, to postaram się byś nie była w sierocińcu... Więcej już do niej się nie odezwałam. Spakowałam swoje rzeczy. Nawet siostrze Jani nie mogłam dać znać, że wracam do Czułakurganu.
      Przez te dwa tygodnie tutaj naszego pobytu, z Janią moją siostrzyczką, sprzedałyśmy sweter za 8 kg pszenicy i trochę zarobiłyśmy, sprzedając Kazaszkom opał. I trochę podkra-dłyśmy zboża z kołchozowego zboża, gdy kombajn wysypał umłócone zboże na pryzmę. W sumie miałam ok. 24 kg zboża, a do tego koc i miałam watowany płaszczyk. Ten płaszczyk był już za krótki, lecz go ze sobą nosiłam wszędzie, bo od chwili aresztowania mamusi miałam w tym paltociku na plecach zaszyte dokumenty. Dokumenty te były jedynym świadectwem, ze posiadłość nasza znajduje się na Wołyniu. A miałam nakazane przez mamusię, że mam ich strzec, bo to jedyny nasz skarb. Zebrawszy to wszystko, wyruszyłam w drogę – sto kilometrów przede mną.
      Baranowa nie dała mi na drogę mojego przydziału żywności, który przecież mnie się na-leżał. A ja nawet nie upomniałam się. Byłam tak bardzo wzburzona, że nie umiałam pomyśleć, żeby upomnieć się o swoje. Idąc przez góry, spotykałam strumyki. Tam obmywałam się z potu, piłam wodę gasząc pragnienie i z zamoczonej w wodzie chustki robiłam sobie kompres na głowę. Dzień był pogodny i gorący. do Imbeku doszłam w południe. Tam spotkałam przed meczetem kobietę. Po ubiorze domyśliłam się, że to musi być Polka. Powitałam ją po polsku pochwalając Boga. Zdziwiona odpowiedziała, lecz zarazem zapytała, skąd i dokąd idę i jak się nazywam. Gdy jej ciekawość zaspokoiłam, podeszłyśmy właśnie pod meczet. Chciałam wstąpić do środka. Ona mi odradziła. i tu opowiedziała, wskazując, że w tej obok kibitce mieszkał wielce uczony Polak z żoną i córeczką Olą, pan Krzyżanowski, który niedawno wywędrował stąd. Pojechał do polskiego konsulatu do Kujbyszewa i już nie wrócił. Rzekła: – Albo go Sowiety aresztowały, albo sam znalazł coś lepszego. Pan Krzyżanowski pisał książki i może o to go mogły Sowiety albo te Kałmyki zamknąć, a może zamordować. Bo ten pan był bardzo uczony. Ciągle mówiła nie pytana: – Razu jednego wszedł do tego meczetu, to Kaza-chowie bardzo dużą mieli do niego pretensję. Bo do ich świątyni nie wolno innowiercom wchodzić, a on wszedł, może o to do niego mogli się przyczepić... tu się zamyśliła na chwilę, ale po chwili znów mówiła: – O nie, to był mądry człowiek, on im nie mógł dać się zabrać... a może? Ale on poszedł przed aresztowaniem, to pewnie go nie pojmali. Oni uszli nocą. Nikt nic nie wiedział, tylko wcześniej do niej mówił, że musi pójść do Kujbyszewa do Polskiego Konsu-latu, to myślę, że tam poszedł. Jeszcze chwilę mówiła ni to do mnie, ni do samej siebie, idąc obok mnie. Ale po chwili jakby się ocknęła. Rzekła: Ja tu tak bajdurzę, a ty nie znasz tego pana i pewno śpieszno ci w drogę. Nie boisz się sama iść tak daleko? Odrzekłam, że nie, po-żegnałam ją i poszłam dalej.
      Opuściłam góry i weszłam na pustynię. Teraz już nigdzie ani kropli wody. Nawet nigdzie nie uświadczy zielonego listka, by móc nim zwilżyć zaschnięte od upału i gorąca usta. A był to przecież lipiec, słońce w zenicie, ziemia spieczona. Chwilę nie sposób ustać bo parzy w stopy. Wiatr gdy powieje to jak płomień z ogniska, a przede mną jeszcze kawał drogi, około 80–90 km. Szłam modląc się, co było dla mnie wsparciem, nawet na moment nie zatrzymując się. Tak noga za nogą wlokłam się przez pustynię od południowej strony (z gór), ku północy. Pośrodku tej rozległej pustyni leży Czu-ak-kurgan: „Rzeka Sucha” zwana była Czu, ak oznacza biały, kurgan to kurhan. Było to białe wzniesienie, które na tej płaskiej pustyni było daleko widoczne.
      Tak szłam dzień cały i prawie całą noc. Dopiero nad ranem dotarłam do mamy. A potem znów choroba kilkudniowa. Lecz dziś z dystansu czasu muszę przyznać, że to był cud. Pewnie ta modlitwa została wysłuchana, że doszłam, tak bardzo chora pokonałam ta odległość i samą siebie. Kilka dni później Emilka Menich też wróciła, uciekłszy, bo nie wytrzymała z Baranową. 15 lipca obie poszłyśmy do Aczi-Saju, do FZO. Najpierw przez cały miesiąc były-śmy we dwie, pomagałyśmy w malowaniu szkoły. Po miesiącu, czyli w drugiej połowie sierpnia 1944 zaczęła napływać młodzież. 28 sierpnia, za pozwoleniem dyrektora, poszłam znów do Czu-ak-kurganu. W tym czasie wróciły dzieci ze żniwa. Poszłam do Bożkowej, by dała skierowanie do FZO dla mojej siostrzyczki Jani. Dostałam, ale Bożkowa postanowiła wysłać więcej dzieci ze starszaków i chciała żebym ja wzięła odpowiedzialność za nie. Lecz się nie zgodziłam, przekonałam ją, że przecież ja jestem nieletnia i nie mogę odpowiadać za dużą grupę dzieci. Przecież mam dopiero 15 lat i według prawa nie mogę nawet za samą siebie być odpowiedzialna. Na te rozmowę przyszła pani Jeżełowska Maria, przedwojenna na-uczycielka i matka dwóch dorosłych już córek, które tu pracowały. Poparła mnie, mówiąc że mam rację. Gdyby bowiem po drodze się któremuś coś przytrafiło, to Bożkowa będzie pocią-gana do odpowiedzialności. Wówczas wzięto Wandzię Głuchowską z pralni, dano jej skiero-wanie na 16 osób i upoważnienie ze zobowiązaniem do odprowadzenia tych dzieci do FZO.
      W ten sposób 18 letnia Wandzia została mianowana wychowawczynią i zobowiązana do odpowiedzialności z tę grupę. Z dniem 1 września grupę wcielono do szkoły przysposobienia zawodowego. Również Wandzia tu pozostała, warto było bowiem już za samo wyżywienie, które było tu o wiele lepsze. Wszak w tej szkole górniczej dzienna racja chleba była o pół kilograma wyższa niż tam w sierocińcu, gdzie pracowała jako praczka. Oprócz chleba były trzy posiłki gorące. A obiad z dwóch dań. To nic, że te zupy były zrobione z suszonych naci marchwi i pietruszki, albo z kiszonych ogórków pokrojonych w talarki, ugotowanych na wo-dzie; od czego większość młodzieży chorowała na biegunkę. Bywały też smaczne krupniki, no i zawsze na drugie danie makaron lub jakaś kasza z gulaszem i bakłażany do tego. W po-równaniu z nędznym wyżywieniem w Czuakurganie wydawało się to luksusem. Dlatego też Wandzia wolała do pracy w sierocińcu już nie wracać, chociaż tam została jej młodsza sio-strzyczka Danusia. Ale głód pozbawia człowieka wszelkich więzów rodzinnych, współczucia. Zresztą zostając w Ak-czi-saju mogła od czasu do czasu zanieść chleba. Wkrótce zgodziła się też wstąpić do Komsomołu, a przez to mogła zostać grupową (pomocnikiem majstra), za co miała płacone 200 rubli miesięcznie. Pieniądze te mogła wysłać siostrze, by za nie mogła kupić u Kazachów mleka albo placka, który tam zastępował chleb. Ale tej pomocy Danusia nie otrzymała. Przeżyła jakoś i do Polski wróciła wraz z sierotami.

Część druga: Dzieje kazachstańskie

      13 października 1941 r. wyjechaliśmy z Niandy - małej osady położonej wśród tajgi, nad rzeką Niadą, wpadającą do rzeki Łupi, która z kolei wpada w odległości około 80–90 km do Wyczegdy, gdzie mieściła się baza zwana Usciłupią, dokąd jeżdżono łódkami, wiosłowymi po towar taki jak mąka i inna żywność i odzież (lecz o tym opowiem w dalszej części).
      Po dwutygodniowym „biwakowaniu” – bez względu na kaprysy listopadowej aury, a przede wszystkim, dwumiesięcznej tułaczce, o głodzie i w urągających wszelkim zasadom higieny. To była istna gehenna, która, nawet po pięćdziesięciu latach, tkwi żywo w pamięci, budząc odrazę i ból tamtych dni. Z Faraby nad Amu-Darią rzeką na prawym jej brzegu, tuż przed mostem kolejowym dalekobieżnej linii w kierunku morza Kaspijskiego, do portu Asz-chabad. Na lewym brzegu Amu-Darii, rozłożone dość duże miasto Czortdżou. W Farabie mieściła się zatoczka, a zarazem przystań statków, głównie barek, którymi transportowano różnego rodzaju towary lub zwożono je z odległych terenów, takie jak ropa, bawełna i wełna. Tymi barkami odwieziono wiele rodzin polskich do kołchozów, gdzie spotkał je głód. Z braku możliwości zarobkowania i mieszkań, jak szybko ich wywieziono, to jeszcze szybciej wielu z nich powracało z powrotem.
      Tak więc, gdy po tych dwóch tygodniach bycia pod gołym niebem dzień i noc, w desz-czowo-śnieżną pluchę, podstawiono transporty wagonów. Pierwsze trzy składy wyruszyły do Aszhabadu. I ci Polacy dostali się na teren Persji, dziś Iranu, wielu do wojska Andersa. Moja rodzina dostała się do czwartego składu wagonów, tzw. eszelonu, powieziono nas z powrotem do Uzbekistanu, do małej stacyjki Kyzył-Tepe. Tutaj znów, dzień i noc, wśród oślich ryków i ich odchodów oraz wielbłądów, na malutkim placyku, obok czahajny (herbaciarni), czekając na dalsze decyzje o naszym losie. W zimne, ostre wiatry ze śniegiem i dokuczliwymi przy-mrozkami. Tydzień bez nadziei na przyszłość. Część rodzin już była w dolinie Fergańskiej. I znów ich przywieziono z powrotem do Kyzył-Tepe.
      Pewnej mroźnej listopadowej i bardzo wietrznej nocy, załadowano nas do wagonów to-warowych. Po kilku dniach dotarliśmy przed północą na terenie Kazachstanu do stacji Turkie-stan. Na stacji towarowej ciemno. Jedynie z latarkami karbidowymi chodzili pracownicy ko-lejowi, pokrzykując różnego rodzaju polecenia, przeważnie we własnym języku, z rzadka rosyjskim. Tu któryś z kolejowych urzędników powiedział, iż niedaleko stąd jest dworzec kolejki wąskotorowej, dokąd mamy się przesiąść, a tam otrzymamy dalsze polecenia. Był to ostatni tydzień listopada. Deszcz ze śniegiem, ostrym wiatrem, zacinającym w twarz. Prze-moczeni i jeszcze niedosuszeni z poprzednich dni obozowania i wyczekiwania, szybko prze-siedliśmy się do wagoników wąskotorowej kolejki. Po kilku godzinach, jeszcze nad ranem, znaleźliśmy się w nagich górach Kara-Tau, na stacyjce Siergo. Deszcz ze śniegiem i silny wiatr wiał bez przerwy chociażby na krótką chwilę. Mała stróżówka była jedynym miejscem, gdzie można było się ogrzać. A tu setki rodzin z małymi dziećmi. Szopy, w których pod dachami, bez oszalowanych ścian, te opustoszałe po składowanych towarach udostępniono, po którymś już dniu koczowania pod gołym, i tak bardzo rozpłakanym niebem -Jakby i Bóg o nas zapomniał - albo płakał. Różnie to różni interpretowali, kaprysy pogody. Jedną z nich - tych szop udostępniono nam, tatuś złożył ten ubogi nasz majątek. Jedna skrzynka, imitująca kufer, zbita ze świerkowych nie heblowanych desek. I pięć przemoczonych na wylot pierzyn i 7 poduszek, na nas 6 osób, czyli nas czworo dzieci i 2 rodziców. Każdego dnia podjeżdżało kilka furmanek, zaprzęgniętych bądź w woły lub konie, albo osiołki lub wielbłądy, na które to zwierzęta należało się załadować na ich grzbiety, siódmego dnia naszego oczekiwania. Wśród ostatnich kilkunastu rodzin wyruszyliśmy przez góry w kierunku południowo-wschodnim, na pustynię Mujum-Kum, czyli step głodowy. Pod wieczór, o zachodzie słońca, wyjechaliśmy z gór. A wraz z zakończeniem się gór, ustał wiatr i deszcz. Przed nami otworzyła się ogromna płaszczyzna, okolona na całym południu górami. Jedynie północna część tej równiny była ich pozbawiona. I pustynia Pek-bel-dala w dali, dokąd jak rozciągnięta równo taśma, stały rzędem słupy telekomunikacyjne. A na ich zakończeniu oświetlone promieniami zachodzącego słońca, różnego rodzaju kępki budowli, widoczne małymi kapkami czy skupiskami ludzkich osiedli.
      Nastrój wśród wszystkich wędrowców znacznie się poprawił. Błysnęła nadzieja na lep-sze bycie, a przede wszystkim ciepłą izdebkę, przy ognisku i ugotowaną strawę. Widok był wspaniały. I w Polsce nie spotykany. A może i w całej Europie. Gdy zapytaliśmy naszego przewoźnika, jak daleko do celu naszej podróży, wskazał nam hen daleko pod górami na po-łudniowo-wschodniej części tej równiny, jakieś wzniesienie czy osiedle. Wydawało się w tym zachodzącym słońcu, że to jest blisko, że za godzinę lub dwie dotrzemy do celu. Ale to było złudzenie pustyni. Nam Polakom obce i nie znane. Bo z tego miejsce, w którym byliśmy w danej chwili, zostawała do pokonania przestrzeń około osiemdziesięciokilometrowa. Późno w nocy dotarliśmy dopiero do miejscowości Czułakargan. Ale tuż po wyjechaniu z gór, nasza karawana rozdzieliła się w trzech kierunkach. Część pojechała wzdłuż gór na północ i tam w kolejno napotykanych kołchozach po kilka rodzin pozostawała (Wierniccy, Miniewicze). Druga część – wzdłuż gór na południe (Hanuszkiewicze – obie rodziny, Hołysowie, Chamu-towie) i wiele innych, których nazwisk już dziś nie pamiętam. A trzecia część tej kolumny, w której znaleźliśmy się i my, prosto na wschód, drogą wzdłuż linii telefonicznej. Ze znajomych byli: Grocholowa, Leszkiewicze, Krupińskich trzy rodziny, Zielińscy, Pajdowscy, Grabowscy, Papużyńscy, Janiszewscy, Jaworscy, Głuchowscy, Ciastoniowa, Kokotka, Sułkowscy, Lechowie, Łaganow – później Łaganowski (rodzina Ukraińców), Rudnicki, Bernatowicze i Bajorowie (Bajorowa z domu Bernatowicz, która wkrótce zaginęła, a z rodziny Bernatowi-czów przeżyła tylko Stefcia) – reszta w kołchozie Kyzył-Kanat – poumierali. I jeszcze wiele, wiele innych rodzin, z którymi znów na drugi dzień po drodze, im bliżej byliśmy celu, od-dzieliły się od tej bardzo dużej kolumny.
      Do Kyzył-Kanutu dotarliśmy około północy dnia następnego. Co za radość. Czekał na nas nasz gospodarz z ciepłym posiłkiem, brat naszego woźnicy, a zarazem zastępca przewod-niczącego kołchozu. Nie wiem jak przyjęci byli inni, bo moja rodzina, powiedzieć mogę dziś, wygrała los na loterii życia. No, a co najważniejsze ciepła izba z palącym się ogniskiem. I kocioł gotowanej wody, co umożliwiło dokładniejsze na tamte warunki, umycie się. Z kąpielą trzeba było zaczekać do jutra. Zaczęliśmy zapoznawać się z nowym otoczeniem, ludźmi, zwyczajami, i uczeniem się jak przetrwać, by być i żyć. Tu w Kazachstanie, wśród ludu ko-czowniczego, wśród muzułmanów – my katolicy – ich kultura, zwyczaje, obyczaje, sięgające daleko wstecz do epoki przed Chrystusowej. Dla nas egzotyka, natomiast my im, też egzo-tyczni. Nasz gospodarz, pod którego dachem zostaliśmy zakwaterowani, nazywał się Bierdwaj Norlibajew, jego żona Kolanda i ich synek siedmioletni Kaib. Natomiast ten, który nas przywiózł był starszym bratem naszego gospodarza też Norlibajew Arsfaj. Przewodniczą-cym kołchozu był ich średni brat, też Norlibajew Borlibaj. Wieczorem, prawie o północy, przyszedł Bierdwaj z Arsfajem i poprosili by mój tato z Piotrusiem poszli z nim, ponieważ oni (ci Kazachowie) słabo rozmawiali po rosyjsku. Moja mamusia przeraziła się, że chcą nas rozdzielić z jakiegoś powodu. Z płaczem poczęła molestować, by ich zostawiono przynajmniej do rana, by odpoczęli po podróży. Dość długą chwilę trwało, nim pojęła, o co im chodzi. U Muzułmanów, kobieta nie może być przyjmowana jako gość. I dlatego proszono tylko mężczyzn. A chodziło im o zaproszenie na wieczerzę. Wieczerza odbywa się o północy. Tym bardziej, że przecież już późno wieczór przyjechaliśmy do tego kołchozu.
      Daleko po północy, powrócił tato z Piotrusiem i przynieśli dla nas wieczerzę. Tak zwany biszbarmak i szorpa, czyli gotowaną baraninę z drobno pokrojonym makaronem, mięso też rozdrobnione i razem wymieszane oraz rosół, wszystko mocno pikantne. Bardzo nam to sma-kowało. Ale mamusia niewiele pozwoliła nam jeść. Raz, że byliśmy bardzo wygłodzeni, po wtóre, że to późna grudniowa noc. Resztę pozostawiła na drugi dzień. Rano jak już wypoczę-liśmy, przyszedł nasz gospodarz - Bierdwaj, poprosił znów tatusia i brata Piotrusia. Lecz tatuś zaoponował oznajmiając, że u nas Polaków mąż nie chodzi bez żony na przyjęcia. A dzieci też są głodne. O ile on pragnie nas ugościć, to może ten posiłek przynieść do naszej izby. Mieszkaliśmy w tej samej lepiance, oddzielała nas sień, w której było ze dwadzieścia jagniąt karakułów. Bierdwaj pojął w czym rzecz. Poszedł do swej izby i przyniósł nam posiłek przy-gotowany przez jego żonę Kolandę. I tu tatuś wskazał mu, że u Polaków żona odbiera poczę-stunek i dzieli dla domowników. Podał posiłek mamie. Mama przyjęła ukłoniwszy się w po-dzięce, odstawiła naczynie z ugotowanym mlekiem, natomiast podpłomyk, który zastępuje chleb, rodzaj placka upieczonego w patelniach zwanych taba-nan – czyli z patelni chleb, uca-łowała chleb i podała tatusiowi. Tatuś wziął ten chleb, przeżegnał się, odmówiliśmy modlitwę przed posiłkiem i dopiero tatuś oddał mamie ponownie chleb, mama rozłamała na części i podzieliła każdemu po równo. Rozlała mleko do naczyń każdemu z osobna podając. A Ka-zach nasz stał i patrzył na cały ten rytuał. Widzieliśmy, że chociaż było to dla niego dziwne, lecz podobał się jemu nasz zwyczaj. Dla niego też mamusia podała porcję, jako pierwszemu. Po posiłku znów tato rozpoczął modlitwę dziękczynną za spożyty posiłek.
      Nasz gospodarz poszedł. Przed południem przyszedł z młodzieńcem, w wieku mego bra-ta Piotrusia. Ten młodzian znacznie lepiej posługiwał się znajomością języka rosyjskiego. Bo jak się okazało był sekretarzem kołchozowym i miał ukończoną szkołę średnią. Za jego po-średnictwem domówiliśmy się o zwyczajach Ich i naszych. A gdy dowiedzieli się, że my nie Rosjanie, lecz Polacy – czyli Lachistan, że nas rozkułaczono i zesłano z naszego kraju po-zbawiając nas wszystkiego, darzono nas większym szacunkiem. W tym też dniu rzekł ów se-kretarz, że Arsfaj był u Norlibaja – przewodniczącego kołchozu, by tatusia zatrudnić w ko-niuszni przy koniach. A w wolnych chwilach, by tatuś pomógł Kwiatkowskiemu uruchomić kuźnię. Owszem, zaczęli pracę przy przygotowaniach do uruchomienia kuźni, lecz tato mój postanowił najpierw wybudować ustronny przybytek. Bo na tym pustkowiu nie było gdzie się załatwić. Chociaż był to grudzień, i tam jest pora raczej deszczowa, począł kopać dół. Opodal było rozwalonych kilka lepianek. Z nich tato wybierał cegły. Oczywiście były to nie wypalane cegły. Ale zlepił to ustronne miejsce, przynajmniej osłaniało od wichru i przechodniów. Gdy przewodniczący zobaczył, uznał to za rzecz godną kontynuowania. Tak, że w ciągu tygodnia w całym kołchozie wybudowano kilka takich budowli. No i budowali to już inni. Tato udzielał porad fachowych. Przez dwa miesiące tato pracował w stajni przy koniach, lecz siódmego lutego 1942 r. został powołany do wojska. A w dwa tygodnie poszedł i Piotruś 20 lutego 1942 r.
      Gdy tatuś odchodził do wojska, nasz gospodarz przyszedł i przysiągł, że będzie się nami opiekować. Chyba, że i jego wezmą do wojska. Rzeczywiście, póki nie został powołanym do wojska, wszak to trwała druga wojna światowa, opiekował się nami w miarę swych możliwo-ści. Tubylcy Kazachowie żyją ubogo. I niewielkie mają potrzeby. Jest to naród typowo ko-czowniczy. Od pokoleń istnienia tych plemion, jak i całych ludów azjatyckich, żyją w wę-drownym szałasie, jurtą zwanym, nawet w ziemiankach lub glinianych lepiankach. Wystarcza im za pożywienie jeden bardziej treściwy posiłek zwany biszbarmakiem.
      Dopiero po 1932 r. władze Związku Radzieckiego zmusiły tę ludność do stałego osie-dlania się oraz do jednożeństwa. Gdy przyjechaliśmy do tej osady wielu starych Kazachów jeszcze posiadało po kilka żon. Natomiast wszyscy młodzi, żeniący się, pojmowali za żonę jedną już kobietę, chociaż według ich zwyczajów i zasad kulturowych kupowano sobie żonę. I traktowano jako mienie ruchome i siłę roboczą, czyli kobieta wykonywała wszystkie ciężkie prace. Kobieta wychowuje dzieci. Kobieta nie ma głosu ani szacunku. Kobieta nie choruje, chyba, że traci przytomność. Mężczyzna nie wyręczy kobiety w dźwiganiu ciężarów, nawet wysoko ciężarnej. Prawo koczowników i wyznanie muzułmańskie nie uznaje czci i godności kobiety. Więc i nasz właściciel tej skromnej kwatery, nie umiał w sobie za bardzo przełamać zasad, chociaż mój tatuś tłumaczył mu, że nasze prawo i religia kobietę ceni i darzy szacun-kiem. Więc respektował o tyle, że szanował nietykalność cudzej żony.
      Przychodził do naszego mieszkania jedynie gdy byliśmy wszyscy. Najczęściej wraz ze swą żoną. I gdy stwierdził, że nie mamy co jeść, nakazywał żonie, by nam co dała. Czasami trochę mleka, czasami ziarna pszenicy czy kukurydzy. Lecz jego żona była przeciwna temu, gdy on wyjeżdżał na jakiś czas na polowania lub do farm kołchozowych odległych o dziesiąt-ki, a nawet setki kilometrów, ona przychodziła, by za te trochę pożywienia jej zapłacić. Więc mamusia starała się, by od nich nie brać pomocy. Wkrótce i on, jak i jego brat powołani zostali na wojnę. Jego brat Arsfaj, odchodząc na wojnę, zostawił chorą na gruźlicę żonę, sied-mioletniego i dwudziestodwuletniego syna, mającego kataraktę na oku, więc przezywanym był przez społeczeństwo miejscowe socho, czyli ślepiec. W rzeczywistości niewiele widzący Arsfaj jeszcze tego roku poległ na wojnie, w międzyczasie zmarła jego żona i półroczna córka. Więc tymi dziećmi zaopiekowała się bratowa, Kolanda, która była w tym czasie w od-miennym stanie. Nim u Kolandy nastąpiło rozwiązanie, Arsfaja dziewczyneczka, może pół-roczna, zmarła. Tam higiena dzieci jest bardzo prymitywna.
      W 1942 r. w styczniu Kolanda urodziła też córeczkę, a w czerwcu zmarła na zapalenie płuc. Bardzo ładne dzieciątko, wesołe, nawet my bardzo przeżyliśmy śmierć tego dziecka. Mamusia bardzo jej współczuła i rozumiała tą kazachską młodą, bo zaledwie 28-letnią kobietę, która urodziła już dziewiąte dziecko. Jedynie jedno jej się uchowało jak dotychczas. No i spadł na nią obowiązek opiekowania się dziećmi bratowej. I codzienna praca w kołchozie.
      A tam, mimo władzy radzieckiej, praca w polu odbywała się bardzo prymitywnymi na-rzędziami rolniczymi, tam rolę uprawiało się sochą drewnianą i motykami. Mimo, że ten koł-choz należał do tych bogatszych, wywiązywał się z obowiązkowych dostaw nakładanych na kołchoźników, to w naszym pojęciu była tam bieda. Skoro tubylcy cierpieli niedostatek, to my tym większy. Bowiem samo zaaklimatyzowanie się do aury było trudne. Wielu z Polaków już w pierwszym roku zmarło z głodu. Bo nawet by móc uzyskać wodę trzeba nie lada zabiegów. Skoro wszystko rośnie w systemie nawodnień, więc i woda była pod strażą i ochroną, przez co bardzo cierpieliśmy. W całej osadzie były dwie studnie ze zdatną wodą do picia. Trzeba było pilnować w nocy, by móc zaczerpnąć wiaderko wody, której zawsze brakowało. Chodziliśmy nocą po wodę do kanału głównego, z którego korzystało pięć kołchozów, do nawadniania terytorium upraw roślin spożywczych i bawełnianych plantacji duże obszary po kilkaset hek-tarów, również do nawadniania plantacji bawełny, czyli tysiące hektarów pól. Kanał główny przebiegał od naszego kołchozu, dwa kilometry. I tam chodziliśmy nocą po wodę, by mieć w czym się umyć i poprać bieliznę oraz odzież. Wprawdzie niewiele mieliśmy tego. Dlatego by móc utrzymać higienę osobistą i obronić się przed wszawicą trzeba było bardzo dbać o to i często prać odzież, bez mydła. Tym bardziej, że całymi dniami pracowało się na roli w spie-kocie i kurzu, przesiąknięci potem. A mając styczność z tubylcami, którzy uważają, iż czło-wiek bez wszy ma związek z mocami nieczystymi, nas nazywano białymi diabłami Ak szajtan. Dopiero, gdy do tej gminy został przydzielony młody student medycyny, który przygotowywał swoją pracę dyplomową, gdy począł tłumaczyć swym rodakom, że zdrowie człowieka jest uzależnione w dużej mierze od higieny osobistej, że wszawica jest dowodem braku higieny, i że dlatego tak wielka panuje śmiertelność w ich rodzinach, przestano nas prześladować. Założono w jednej z lepianek przedszkole i żłobek. Kobiety przestały wozić ze sobą o pracy na osiołkach dzieci i niemowlęta w kołyskach, przystosowanych do koczowania. Nie znaczy to, że od razu zapanował ład i porządek. Bo do tego jeszcze dziś, po pięćdziesięciu latach daleko. Cywilizacja nie dociera.
      Nadal ze studni czerpano wodę, każdy swoim pojemnikiem, o wątpliwej czystości. Lub pobierano wodę z kanałów nawadniających. A przecież te same kanały przed puszczeniem wody do nawadniania pól, wcześniej były suchymi rowami, w które mieszkańcy chodzili za-łatwiać swoje potrzeby wypróżnień. A wichury, które często wieją, właśnie do tych rowów, nawiewały różne śmieci oraz kał zwierzęcy, który w tych upałach szybko schnie. I jeżeli go mieszkańcy na stepie nie zebrali na opał, wiatr nawiewał do kanałów. A gdy wodę puszczono, wszystko rozmiękało i płynęło z wodą, którą z braku innej, trzeba było pić. Takie prawo ste-pów, z którym chcąc nie chcąc musieliśmy się godzić.
      Lecz dobry Bóg czuwał nad naszym losem. W biedzie i nędzy, jednak żyliśmy. Wpraw-dzie ja przez całą podróż byłam bardzo chora, jeszcze w archangielskim, gdy byliśmy w Niandzie, zachorowałam na zapalenie płuc. A w podróży i w tak urągających warunkach, tak klimatycznych, jak i higienicznych, bez lekarstw, walczyłam z gnębiącą mnie chorobą i go-rączką. Jedynie gorąca modlitwa i ufność w moc Bożą sprawiły, że przeżyłam wszystkie nie-wygody podróży. I te noce i dnie, w zmiennej aurze przetrwałam. A przecież tak wiele ludzi zmarło. Wielu zostało pogrzebanych tuż przy torach kolejowych, bez trumien, jak grzebie się padłą zwierzynę.
      Po powołaniu tatusia do wojska i Piotrusia, zostałyśmy na łasce losu i opiece Bożej. Ta-tuś żegnając się z nami powiedział do mamusi: – Z tej wojny ja już się nie wrócę na pewno, lecz błagam Cię, strzeż syna mego za wszelką cenę, by przeżył. Staraj się, by Józia wyzdro-wiała, bo jak ją pogrzebiesz, to wy wszyscy za nią pójdziecie. Wyprzedaj wszystko, byście przeżyli i do kraju powrócili. Lecz módlcie się, życia wasze polecam Bogu.... To był jego te-stament. Gdy tatuś odchodził, leżałam w wysokiej gorączce. Po dwóch tygodniach, gdy Pio-truś dotarł do Czok-Paku, gdzie formowała się jednostka Wojska Polskiego, pod wodzą gene-rałów polskich, Sosnkowskiego, Andersa i innych (Władysław Anders został w nieco później-szym czasie mianowany Wodzem naczelnym, w tym jeszcze czasie głównym organizatorem był Sikorski). Piotruś zastał tam tatusia bardzo przygnębionego i mocno postarzałego. Ze zmartwienia o nasz los bardzo posiwiał, a nie był siwym odchodząc. Tatuś mój nie umiał pisać. Nigdy nie był w szkole. Więc nie pisał. Dopiero jak dotarł tam Piotruś, gdy wojsko prze-bywało na terenach Związku Radzieckiego, mieliśmy często listy. Korespondencja była częsta. Piotruś pisał z każdej miejscowości postoju. Tam zastał wujka Kostka Witkowskiego, był to mamy brat młodszy, wujka Czesława Jabłońskiego, który jako jeniec z 1939 r. był w Wor-kucie, przeżył, i tu się w Czok-Paku znalazł, a że był plutonowym, Piotruś trafił pod jego ko-mendę. Także wujek Bolesław Paszkowski, szwagier mamy, z więzienia w Kotłasie został zwolniony i trafił tu.
      Bolesław Paszkowski – szwagier mojej mamusi. Jego córka Zosia wówczas piętnasto-letnia dziewczynka, w chwili naszego wyjazdu na Sybir, była u nas w gościnie, bo moja mama była jej również chrzestną, no i babcia była u nas od kilku lat. Właśnie w tym samym dniu zostali wywiezieni jej rodzice z braćmi z miejscowości powiatowej Kamień Koszyrski, czyli sto kilometrów od Ostrowia na północ. Paszkowskich wywieziono w tym samym dniu i też w Archangielską obłast`, lecz już na granicy z tundrą, do miejscowości Jożma, rejon Piniga, czyli na północ. Nim tam nastała wiosna, już wiedzieliśmy o ich losie, a oni o naszym. Wujek Bolesław dowiedział się, że jego Zosia pozostała na Ostrowiu tylko z babcią, wówczas sie-demdziesięciokilkuletnią, bardzo schorowaną staruszką. Stanisław Kaczmarek (szwagier stry-jeczny) powrócił po naszej wywózce z Ostrowia do Kamienia Koszyrskiego i już 12 kwietnia 1940 roku został wywieziony (jego żona Leonka z Witkowskich w tym dniu była u ojca na Lutnem, kilka kilometrów od Kamienia Koszyrskiego, dlatego uniknęła wywózki). Na Felka Rajewicza wówczas dwudziestolatka, chociaż to cioteczny brat dla Zosi, liczyć nie mógł. Ta wiadomość o Kaczmarku sprawiła, że Paszkowski bardzo był zaniepokojony o los córki Zosi. A metody bolszewickie doskonale były znane Paszkowskiemu: w 1920 roku jako żołnierz legionista był przez kilka miesięcy w bolszewickiej niewoli. Więc uraz do bolszewików pozo-stał, mimo, że to już minęło prawie dwadzieścia lat. Teraz znów był w rękach bolszewików tu na dalekiej północy.
      Z nastaniem wiosny, gdy został wysłany na spław w okolice Archangielska, postanowił uciec, by dostać się na Wołyń. Wybrał się z drugim Polakiem zesłańcem. Przeliczyli się jednak w swoich możliwościach. Za słabo orientował się w stalinowskich metodach. Już po stu kilometrach jazdy na buforach towarowego wagonu zostali złapani. I w trybie doraźnym do-stali po sześć lat. Został uwięziony i przywieziony do 37. łagiernowo punkta. A to było zale-dwie dziesięć kilometrów od Niandy, czyli na trasie Kotłas–Uchta, o czym dopiero dowie-dzieliśmy się w 1947 roku, po wojnie. Tak blisko nas był. Ale on nie miał możliwości powia-domić ani nas ani rodziny. Jego listy nie dochodziły ani do żony ani do nas. Ciocia Paszkow-ska dostała wiadomość i adres tylko raz. I to był koniec korespondencji. Wiedziała, że złapany i uwięziony. Reszty dowiedziała się dopiero w 1947 roku, gdy powrócił jako Andersowiec ranny pod Monte Cassino z 97% utratą zdrowia. A w 1952 roku w jesieni został w Rawiczu jako wróg Polski Ludowej aresztowany. Dopiero gdy Gomółka doszedł do władzy w 1956 roku został zwolniony z więzienia. A w 10 lat potem dowiedział się za co siedział. Powód śmieszny i dziwny, ale prawdziwy. W Wąsoszu pow. Góra Śląska, jego syn Stanisław po po-wrocie ze służby niby wojskowej – jako syn Andersowca został skierowany do kopalni węgla w Szombierkach. Po dwóch latach służby w kopalni ku chwale Ludowej Ojczyzny postanowił się ożenić i zamieszkał w Wąsoszu. Ojciec pojechał rowerem z Wodnik do Wąsosza przy czymś synowi pomóc. Wracając po południu do domu Paszkowski poczuł potrzebę oddania moczu. A, że przy drodze były usytuowane kołchozowe chlewnie, postawił rower wsparwszy o ścianę chlewni. Załatwił swoją potrzebę, wsiadł na rower i odjechał. W tym czasie zza chlewni wyszedł, któryś z pracowników chlewni i widział wsiadającego na rower Paszkow-skiego. W nocy wybuchł w chlewni pożar. Trzej chlewniarze po sprzedaniu świniaka, pili. Aby zatrzeć ślady malwersacji podpalili chlewnię. Chociaż straż ugasiła, ale ślad po kradzieży i libacji był zatarty. I właśnie ten, który widział odjeżdżającego Paszkowskiego o godz. 14:00 (a pożar wybuchł po 22:00) zameldował, że to „Anglik” Paszkowski podpalił. Żaden adwokat ówczesnym sędziom nie umiał udowodnić, że skoro Paszkowski widziany był koło chlewni, na zewnątrz, to nie mógł być podpalaczem wewnątrz chlewni, do której wejście było z innej strony i za murem i; pożar wybuchł dopiero po 8 godzinach, tam gdzie Paszkowski nie mógł być ni wejść. Tym bardziej, że to był to inwalida. Człowiek nafaszerowany w czasie wojny ołowiem. Bo gdy skonał w szpitalu w Górze Śląskiej, z płuc wypłynęło, wraz z krwią, jeszcze 14 odłamków.
      Ale gdy spotkał w Kotłasie wędrówkę Polaków, nie pojechał na północ, gdyż był prze-konany, iż jego rodzina jest wśród tych wędrowców. Chociaż jego żona z synami byli w tun-drze, za Archangielskiem, w Pinidze – posiołek Joźma. Też był nad Amu-Darią w Farabie, lecz wśród tysięcznego tłumu, rozległego obozowiska tułaczy nie znalazł nie tylko swej rodziny, której nie było, ale nie spotkał nas, chociaż nie umiem pojąć dlaczego, bo byliśmy w Farabie prawie w centrum obozowiska. I gdy przyjechał ksiądz biskup Gawlina z księżmi, odprawiał misje przez dwa albo trzy dni, to aby ustawić ołtarz polowy, użyto naszej skrzynki z bagażem. I blisko ołtarza obozowaliśmy. Tam właśnie tatuś z mamą i Piotrusiem odnaleźli wszystkich znajomych z Wołynia. Mamusia przede wszystkim chodziła szukać właśnie ciocię, bo myślała, że ona też tu może być... Ale nie spotkała nawet wujka-szwagra, który tu też przebywał. Po latach już w kraju, opowiadając minione dzieje, to wujek z więzienia jak wyszedł, jechał w tym samym transporcie co i my jechaliśmy. Wprawdzie wszyscy byliśmy wynędzniali, brudni i do siebie niepodobni tak, że kto kogo znał sprzed dwóch lat, nie bardzo mógł poznać dru-giego. Po prostu ludzie szkielety, brudne, jeno mech na twarzach porósł i brud się w chropawą piegowatą warstwę ułożył. Siedząc nad tą rzeką, zwaną Rzeką Życia, bo ona nawadniała tysiącami kanałów suche pola upraw i plantacje bawełny i warzyw. Lecz tu w przystani, gdzie całą dobę krążyły barki i statki, przy brzegach było pełno tłustej mazi (ropy i smarów). Skąd wodę przynoszono na gotowanie herbaty, nie wiem dokładnie, lecz wiem, że z daleka i że trudności były ze zdobyciem wody. Wcześnie rano, jeszcze przed świtem dzieci i wyrostki tubylców sprzedawali gorące mleko, bardzo mocno rozcieńczone wodą. Kto miał pieniądze to kupował. Moi rodzice jeszcze mieli pieniądze, bo całą drogę żyliśmy oszczędnie, co dzień kupowała mama po dwa litry tego gorącego niby-mleka. Ale zawszeć to był posiłek, lepszy od zwykłego wrzątku. Były też dnie, że kupowali nam owoce, o ile były tanie. Najczęściej kupowała mamusia marchew, cebulę i winogrona, czyli to, co tam było najtańsze. Czasami arbuza lub melona, lecz tylko wówczas, gdy nie mogli dostać chleba. Wówczas odrobinę mąki czy kaszy rozgotowanej i do tego po kawałku, do smaku, tych dyniowatych owoców, lecz wszystko trzeba było z wielkim trudem zdobywać. Ludzi było więcej niż tubylcy mogli dostarczyć żywności. Z godziny na godzinę, ceny rosły. A i klienci – głodni – jeszcze sami licytowali do wyższej sumy, byleby zdobyć.
      W ostatnich dniach listopada, gdy zaczęły lać ulewne deszcze, na przemian ze śniegiem i zacinać ostry wicher, ludzie zaczęli masowo chorować. Wielu zmarło. Dyzenteria i tyfus zaczęły się szerzyć oraz świerzb. Pozwolono tym z dziećmi przenieść się z rzeczami do dwóch ogromnych szop, które służyły do składowania bawełny. Jeszcze kilka dni byliśmy w tych szopach. Przynajmniej deszcz ze śniegiem i wicher nie dokuczał. Nagle któregoś listopa-dowego dnia o ile mnie pamięć nie myli to był 18 listopad 1941 r. w samo południe, podsta-wione zostały trzy składy osobowych wagonów. Dwa pierwsze to super eleganckie „pulma-ny”. Gdy pierwsi co silniejsi weszli do tych wagonów stała się przerażająca sytuacja. Nagle te osoby słabły i mdlały. Wiele osób zmarło. Wagony były jakąś bezwonną substancją gazową napełnione. Dopiero w tym chaosie, ścisku, krzyku, bo wszyscy chcieli na raz być w wago-nach. natomiast ci, co wtargnęli pierwsi, jedni zdążyli otworzyć okna inni bardziej wrażliwi padali. Po kilku minutach tego chaotycznego wrzasku i przepychanki, gdy zorientowano się w sytuacji, napór zmalał. Zaczęto wynosić zmarłych i tych jeszcze żyjących, lecz nieprzytom-nych. Ktoś krzyczał, że wódką należy cucić. Ale kto ją miał? Z naszych znajomych – Marysia Wiśniewska zmarła. Ją pierwszą wepchnięto do wagonu, a że nim ktoś z rodziny do niej dotarł było już za późno. Cały załadunek trwał bardzo krótko, te właśnie dwa składy pulmanowskich nowiutkich wagonów pojechało do Persji – obecny Iran. Bo gdy pootwierano drzwi i okna, gaz którym rzekomo dezynfekowano te wagony ulotnił się tak, że późniejsi pasażerowie, którzy wnosili swoje skromne bagaże, w zależności od momentu, w jakim wszedł do wagonu – mniej byli narażeni na zatrucie. Trzecim pojechały sieroty z Hanką Ordonówną. My wsiedliśmy do czwartego składu. To były już zwykłe wagony III kl. zniszczone poważnie. I też krótkie było wsiadanie i lokowanie się w wagonach. Ale byliśmy szczęśliwi, że już gdzieś będziemy jechać. Lecz nasz transport ruszył w stronę powrotną na Taszkient. Nazajutrz rano musieliśmy wysiąść na małej stacyjce i znów pod chmurką. A tu padał drobny śnieg. Zmarz-nięta kasza. Stacyjka i mały placyk. Wszystkich nie sposób pomieścić. Zaczęły podjeżdżać karawany wielbłądów i osiołków. Zabierano rodziny bezdzietne do Fergany. My na tej stacyjce zwanej Kyzył-Tepe przesiedzieliśmy cztery doby. Znów przyszedł jakiś przed-stawiciel z polskiej ambasady. Pod wieczór znów były wagony. Może i te same, albo takie same. Ruszyliśmy w podróż. Nikt nie wiedział dokąd. Rankiem znaleźliśmy się w Czok-Paku. Znów trzeba wysiadać. Po trzech dniach i nocach znów ktoś załatwił. I znów w takich samych wagonach jechaliśmy. I znów Taszkient, Samarkanda, Iryś. I nagle nocą późną, Turkiestan. Ciemno, leje deszcz ze śniegiem. Wicher dmie, trudno ustać na nogach. Cały dworzec tonie w ciemnościach. Jedynie kolejarze biegają z karbidówkami i latarkami kolejarskimi. Ponaglają, by szybciej opróżniać wagony i przez tory dość długo szliśmy z tymi bagażami, bo tam na stacji wąskotorowej stoi pociąg-ciuchcia. Kilka wagoników, reszta – platformy. Boże, co za gehenna. Biegiem, potykając się ludzie spieszyli się, dzieci płaczą. Jęki. No i, po może półgo-dzinie, ruszyliśmy w nieznane ciuchcią. Całą noc lał deszcz ze śniegiem i wichura. My akurat trafiliśmy do krytego, osobowego wagoniku. Rano byliśmy w górach Kara-Tan, stacja Siergo. A tu tylko kilka wiat i mała stróżówka. Pięć dni i nocy. W tą szarugę. A deszcz ze śniegiem..., głodno i chłodno. Bo ani gdzie ugotować, ani w czym. Co dzień podstawiali karawany wiel-błądów i osłów, lecz kto silniejszy i osoby dorosłe, siadali na te wielbłądy i jechali do odle-głych o dziesiątki i setki kilometrów do kołchozów. Z dziećmi małymi nie chciano zabierać. Mało było już tych rodzin, ale kilkadziesiąt jeszcze było. Był to ostatni dzień listopada. Zapa-dał już zmierzch, gdy podjechały podwody, zwane tam arbami i kilkanaście wielbłądów oraz zaprzęgi w woły. My trafiliśmy na furmanki konne. I ruszyliśmy w tą ciemną noc deszczową, zimną i wietrzną. Pod wieczór wyjechaliśmy z gór. Tu dano koniom odpocząć, a furmani po-szli spać. Była tu osada Dżumuszcza. Tatuś gdzieś dostał wrzątku i placków, które tam zastę-pują chleb. Dzień był mroźny, pochmurny, lecz deszcz ustał i wiatr zelżał, nawet słonko na chwilę wyjrzało.
      Ostatni dzień listopada 1941 roku. Ruszyliśmy stepem przez Czu-ak-Kurgan: Czu nazwa rzeki, która całe lato jest bez wody, ak – biały; Kurgan - kurhan, czyli „Białe Wzgórze”. Czu-łakurgan miejscowi wymawiają szołakurhanda. Natomiast na szyldach szkoły i rejonkomatu już w zrusyfikowanej formie ta nazwa była wypisana Czuakkurgan. A stąd jeszcze pięćdzie-siąt kilometrów stepem, bez wody. Dopiero u podnóża gór rozlokowane pięć niewielkich skupisk lepianek: Kursaj, Kyzył-Kanat, Tasaryk, Kumkient i nieco odległy Kyzył-Kul – tam jeździłam osiołkiem po sól do jeziora. Po raz pierwszy w życiu chodziłam po soli jak po lodzie, własnymi rękami nasypywałam kryształowe kostki soli. Soli naturalnej, którą należało w słodkiej wodzie tylko opłukać i już ła zdatna do użytku. Piękne, jak szlifowane kryształki, różnej wielkości kostki. Sól tę nie pozwalano brać, ale ukradkiem chodziłam po nią. Mało kto wiedział o tym jeziorku u podnóża gór Kara-Tau, które półkolem od wschodu przez południe aż po zachód otaczały tą stepową równinę, porośniętą tak zwanym dżusanem. Całą tą pustynię Mujam-Kum przecinały dwa koryta rzek, które całe lato były suche. Jedynie w latach, gdy w górach były duże opady śniegu, to przy roztopach przez kilka dni płynęła woda.

1942r. Kyzył Kanat

      7 lutego tatuś poszedł na wojnę (nie wrócił). 20 lutego 1942r. – Piotruś poszedł na wojnę (wrócił27.V.1947 r.). Pierwszego maja poszłam do pracy do kołchozu, do kopania kanału kietmeną. Nie było innego rozwiązania. Głód wypędził mnie do tej nadludzkiej ciężkiej pracy. Byłam bardzo mizerna i jeszcze chora. Ledwie trzynastoletnie dziecko zabiedzone. Potrzebo-wałam wiele wysiłku zużyć, by podnieść tę motykę do góry, by z rozmachem wbić jej ostrze w mokrą glebę. Motyka taka była wykuta do rąk mężczyzny. A że nie było innej, taką musia-łam pracować. Co przeżyłam trudno mi dziś po pięćdziesięciu latach spokojnie pisać. Ciągle czuję ten ból w plecach i wewnątrz jamy brzusznej. Ten ból rąk i całych mięśni, gdy wieczór przychodziłam do lepianki, często bez posiłku padałam na posłanie, do rana nie ruszając się wcale, bojąc się bólu mięśni. Spaliśmy bez łóżek, wprost na klepisku. Tam nie ma podłóg, brak tego luksusu. Dlatego i łóżek nie ma nikt.
      Praca na polu w kołchozie: w maju zaczyna się przygotowywanie gleby pod siew ba-wełny; pszenicę, jęczmień i proso posiane są od marca do końca kwietnia. Na zasianych łanach zbóż należało czynić nasypy do nawadniania. Do tych czynności wysłano brygadę Polaków z dozorem miejscowych kilku tubylców. To ciężka praca, a za ciężka nawet dla mężczyzny silnego, by cały dzień broczyć po kolana w tej rozmokłej mazi i wymachiwać pospiesznie kietmeną, bo woda wpłynąć musi według potrzebnego kierunku do nawadniania pasma upra-wy. Gdy pracowałam przy nawadnianiu, stan mego zdrowia znacznie się pogorszył. Nocami trawiła mnie wysoka gorączka, męczył kaszel, lecz rano trzeba było iść dalej do pracy.
      Mamusia też bardzo chorowała, była to już 49-letnia kobieta. Wiek i warunki bytowe, głód i wycieńczenie sprawiły, że coraz bardziej zapadała na zdrowiu. Przy większym wysiłku bardzo często mdlała. Dostawała krwotoków. A zapasów żywnościowych nie mieliśmy. To co ja mogłam za swą pracę otrzymać nie wystarczało dla czwórki osób. Bo ileż może zapracować trzynastoletnie wycieńczone chorobą, mizerne i niedożywione dziewczę? Normy były ustalane tak, by nawet dorosły zdrowy osobnik nie był w stanie wykonać. To system sowieckiej władzy: norma nieosiągalna.
      Aby zarobić 1 kg zboża należało wykopać kanał 10 m długości, 1 m głębokości, 2 m szeroki. A jeżeli nawadniające nasypy na zasiewach, należało 1 hektar pola nawodnić. Pole-gało to na tym, że należało motyką czynić pasmowe zagony: ok. 50 m szeroki pas w formie zagonu i na długość tego pola zasianego, czyniąc zapory: około 30–40cm wysokie nasypy, które kierowały wodę wzdłuż zasiewu. Przy końcu zasianej działki należało usypać zaporowy wał, by wodę puścić w następny prostokąt. I cały czas brodząc bosymi nogami po tej rozmię-kłej gliniastej mazi pełnej drobnych kamyków o różnych kształtach, co bardzo raniło rozmiękłe stopy. Nie sposób w trakcie tej pracy odpocząć, cały czas tą kietmeną – motyką trzeba machać, i z tej gliny usypywać wały, a i tak normy wykonać nie sposób. Tak więc tygodniowo mogłam zarobić nie więcej jak 1–2 kg ziarna. I nic poza tym. I to był cały prowiant wy-żywieniowy dla czterech osób. Dlatego, co kto mógł i jeżeli jeszcze miał co sprzedać, to wy-mieniał na mąkę lub ziarno pszenicy lub jęczmienia, prosa albo kukurydzy.
      Posiłek dzienny nasz składał się dla czterech osób. 1 wiadro wody zagotowanej w du-żym kotle, i na to zarzucone trochę zmielonego na żarnach ręcznych ziarna. Jeżeli była sól to posolone. Tam w kołchozach nie ma sklepów żadnych. Bo kołchoźnicy żyją tak jak ich przodkowie z epoki kamiennej. Okropny prymityw, ludzie chodzą nie umyci, bo czyż myciem można nazwać gdy litrem lub dwoma wody cała rodzina myje ręce przed posiłkiem, gdyż tymi rękami wszyscy jedzą z jednego naczynia bez użycia jakichkolwiek sztućców, o których tam nikt nie ma pojęcia. Śpią w tym, w czym przez dzień chodzą, na matach i kołdrach. Cała rodzina obok siebie – pokotem. Jeżeli Kazach ma kilka żon, to wszystkie układają się obok niego według jego polecenia. A dzieci obok swych matek. Dopiero władza sowiecka zabroniła im wielożeństwa. Dzieci rodzi się dużo, lecz mało ich dorasta do wieku samodzielnego. Ten brud, insekty i prymityw sprawia, że do roku najwięcej dzieci umiera. Kobiety wcześnie wychodzą za mąż, bo już nawet dwunastoletnie dziewczynki są sprzedawane. Tam żonę ku-puje się. Ten, kto więcej daje, ten tę dziewczynę kupi. Dziewczyna ani kobieta nie ma prawa głosu. Kobieta zajmuje się wszelkimi pracami. Mężczyźni polowaniem i wypasem owiec, kóz, bydła, koni. Dopiero za Sowietów zmuszono mężczyzn do prac przy uprawie pól, obsłudze maszyn rolniczych i ciągników, po uprzednim przeszkoleniu. Młodzież zmuszono do nauki i do zdo-bywania kwalifikacji zawodowych.
      Wśród mężczyzn, którzy przychodzili z wojska, każdy sprytniejszy miał już jakieś kwa-lifikacje opanowane. I to młodzież najczęściej opuszczała kołchozowe lepianki jadąc do ośrodków przemysłowych. Bo oni już zobaczyli nieco innego życia. W kołchozach zostawali starcy i kobiety oraz nieliczni młodzi mężczyźni. Teraz większość mężczyzn poszła na front. I cała praca w kołchozach spoczęła na kobietach. Tak więc nie tylko my Polacy cierpieliśmy głód i niewygody. Miejscowa ludność też nie żyła w dostatku. Nam Polakom, co tydzień wy-płacano zarobek. Natomiast im kołchoźnikom, raz do roku, dopiero jak kołchoz rozliczył się ze wszystkich nałożonych powinności i należności względem państwa. Bywało, że po rozliczeniu nie było na zapłacenie za pracę dla kołchoźników. Wtedy ten kołchoz zaciągał pożyczkę pod przyszłoroczne zbiory od państwa. Więc ciągle w długach. Żywności by nie brakowało, gdyby polityka rolna i ekonomiczna była inna. Tam bardzo dużo zboża oraz innych produktów marnowało się. Raz, że ten lud koczowniczy nie umiał uprawiać pól i nie znał się na agrotechnice ni agronomii. Nie było magazynów zbożowych. Młócone ziarno sypano na pryzmy, na polach. Pod dachem niebios, przez co dużo się marnowało. A że głód zmuszał lu-dzi do kradzieży, więc rozkradano, kto sprytniejszy i kto bliżej do „koryta”.
      Kołchoźnicy wzajemnie kryli swoją nieuczciwość. Żaden nie zdawał sobie sprawy z te-go, że kradnąc kołchozowe mienie, okradają się w rezultacie wzajemnie. Lecz ich racja rozu-mowania, w tym zakłamanym ustroju, też była logiczna. Bowiem, to co ukradł to już było jego. Natomiast im więcej miał kołchoz, władze zwierzchnie zabrałyby i tak, wszak była wojna i trzeba żywności do wyżywienia wojsk, ale i dla jeńców oraz milionów więźniów oraz cały świat pracy, wszystkie kopalnie i huty, zakłady zbrojeniowe, też potrzebowały żywności. Więc z kołchozów ściągano gdzie, jaki zapas był. Każdy członek kołchozu, na rodzinę miał działkę, na której uprawiał przeważnie warzywa – w Kazachstanie melony i kawony. Każdy członek mógł trzymać 1 krowę, cielę, osła, konia, wielbłąda i dowolne stadko owiec i kóz, od czego płacił obowiązkowe dostawy mleka, mięsa, wełny, skór oraz podatek pieniężny. Kto nie posiadał gotówki, dawał w naturze, co czynił prawie każdy, gdyż pieniędzy nie mieli, bo i skąd. Tym bardziej, że do najbliższego targu, trzeba było jechać do 200 km. Aby dotrzeć na targ, potrzeba było mieć kilka dni wolnych od pracy. Wszak środkiem lokomocji, to osiołek lub wielbłąd, albo koń. Innych tam nie ma. Również i dróg też nie ma innych jak karawanowe ścieżki. Najwyżej arbą można prze-jechać, szczególnie w górach jest to uciążliwe, gdzie nagie stoki gór toczą zwietrzałe odłamki lub głazy kamieni, niesione tajfunowymi wichrami. Najczęściej trakt wiedzie nad urwiskami, gdzie woda wyżłobiła sobie koryto potoku. Przez góry można iść tylko dniem, noce tam szczególnie niebezpieczne. Raz, że są napady w górach. Po drugie, noce tam są bardzo ciemne i łatwo wówczas można stoczyć się w dół, a stromizny są wysokie i niebezpieczne. W kołchozie Kyzył-Kanat były następujące rodziny: Sułkowski Jan z żoną (nie pamiętam jej imienia), córki Józefa, Kazimiera, syn Marian i Janek oraz siostrzenica Sułkowskiego Ola Rybak (zmarła później na tyfus); Rodzina Rudnickich 4 osoby; Bernatowicz (8 osób) – prawie wszyscy zmarli (została Stefcia i ten co poszedł do wojska); Bajorowie – Staszek poszedł z moim bratem do wojska 20.II.1942 r.; my: Stykowski Jan, Ludwika, Piotr, Józefa, Janina, Stanisław; Papużyński Wacław, Maria, syn Wacław, córka Helena, Lucyna, Władysław; rodzina Lech Adam z żoną i trzech lub czterech synów, dwie dziewczynki; rodzina Kwiat-kowskich; Łaganow z 10 dzieci (Jan Łaganowski – ostatnie ich dziecko urodzone już w kołchozie w 1942 roku, a poród ten odbierała moja mama – był w latach 1980–89 wicewoje-wodą wałbrzyskim); 4 osoby Zielińskich i Grocholowa z piątką dzieci; Gnitko Paraska z dzieckiem oraz pani Kozak, która wkrótce poszła do Czułakurganu i wraz z p. Śliwińską pra-cowała na placówce. I razem zostały aresztowane. Pani Śliwińska zmarła w więzieniu w 1943 roku.

Rok 1943

      Tuż po Nowym Roku mamusia z Rudnickim, Papużyńską i Ziutą Sułkowską poszły do Czułakurganu – 50 km, gdzie mieściła się placówka polska, a mężem zaufania była pani Śli-wińska z p. Kozak. Ponoć nadeszła jakaś pomoc dla rodzin wojskowych. Coś rzeczywiście dostały z odzieży i żywności. Lecz na placówce mama dowiedziała się, żeby przyprowadzić dzieci do sierocińca, że mają być one wywiezione z terenów sowieckich. Mamusia postano-wiła oddać nas, całą trójkę do sierocińca. A ona zostanie w tym kołchozie. Lecz to ja zaprote-stowałam mówiąc, że pozostanę wraz z mamusią w kołchozie, bo gdy zarobię tę trochę ziarna to nie będziemy musieli dzielić tego na czworo, a tylko dla nas dwu, przez co będzie nam lżej i łatwiej przeżyć. Na to mamusia ze łzami w oczach ucałowała mnie, zgodziła się z moją pro-pozycją. Tak więc w dzień Trzech Króli (6.I.1943 r.) wzięła mamusia Stasia (7-letni) i Janię (10 lat), lecz żadne z nich nie wyglądało na swój wiek, to dwa chuderlaki; przecież już dwa lata w Rosji. Jak mama powiedziała: – Tato z Piotrusiem na wojnie, Stasio z Janią w sierocińcu pojadą w nieznane, a ty ze mną będziemy tutaj na stepie dogorywać. Ale dziś, w dzień, gdy trzej królowie ze wschodu oddali hołd narodzonemu dzieciątku Bożemu, klęknijmy i my i ofiarujmy nasze życie i losy temu Bożemu Syneczkowi przed naszym rozstaniem. Rozlecimy się jak ptaki wygnane z gniazd.... Mamusia zaczęła bardzo płakać, a my wraz z nią. Trwało to dość długą chwilę, nim mamcia się uspokoiła. I zaczęliśmy odmawiać Różaniec, potem Drogę Krzyżową – po każdej cząstce różańca oraz po każdej rozważanej stacji Drogi Krzyżowej Chrystusa ma-musia polecała Bogu nasze losy.
      Gdy już ukończyliśmy się modlić, mama usiadła na tobołku uszykowanym do drogi i rzekła: – Moja mama miała nas jedenaścioro, została sama u obcych ludzi, ostatnią trójkę jej żyjących dzieci, przy których zamierzała dożyć swych dni, ziemskiego żywota, ruski oprawca jej zabrał. Ja miałam was siedmioro, i zostaję na razie... bo nie wiem jak długo, z Józią. A Tobie Boże poleciłam już Piotrusia – troje mi zabrałeś sam, może to lepiej, a teraz polecam w Twe ręce Boże tych dwoje najmłodszych Janię i Stasia.... I znów zaczęła szlochać. Dość chwilę to trwało, po czym wzięła krzyżyk misyjny ze ściany, z którym się nie rozstawała nigdy, pobłogosławiła nas i powiedziała: – A teraz dzieci kochane ruszamy w drogę. Matka Naj-świętsza tułała się ze swym synem po bezdrożach Palestyny, aż celem była Golgota, a ja po kozackim stepie szukam miejsca dla dzieci, a może to też nasza Golgota?...
      Ruszyli nocą ciemną, mroźną i wietrzną w drogę. Ja zostałam sama w ciemnej i zimnej lepiance. Całą noc modliłam się, po kilkakroć odmawiałam znane mi modlitwy. Modlitw zna-łam dużo, bo rosłam w domu gdzie przed wojną mieszkańcy naszej osady schodzili się na nabożeństwa majowe, czerwcowe – do serca Pana Jezusa, również na nabożeństwa różańcowe w październiku, a w listopadowe wieczory odmawiano różaniec za zmarłych. Należałam też do „Złotej Koronki do Serca Jezusa”, więc rosnąc w takiej atmosferze modlić się umiałam i znałam dużo różnych modlitw i pieśni... Modlitwa koi ból.
      Nad ranem usnęłam. Rano, gdy szli do pracy do wycinania resztek bawełny, Władzia Rudnicka ze Stefą Bernatowicz przyszły mnie obudzić. Był to 7 stycznia 1943 r. Ranek był bardzo zimny, leżał lekko okrywający ziemię śnieg. Było mroźno, wietrzno. A że zaspałam, więc poszłam głodna z nimi w pole ścinać kietmeną te krzewinki bawełny, no i zbierać szy-pułki, które jeszcze dość licznie tkwiły na krzaczkach, a które należało zebrać, a ścięte krze-winy układać na stosy, co kołchoźnikom dawano na opał. Każda z nas też idąc wieczór do domu, brała na plecy wiązkę jaką mogła udźwignąć. Ja też każdego dnia dźwigałam opał. Jak dotychczas to Jania i Stasio przybiegali w ciągu dnia po kilka razy. Wprawdzie odległość była dość duża, bo kilkukilometrowa w jedną stronę, ale innej rady nie było. Albo by siedzieli w zimnej ziemiance, nudząc się i marznąc czując bardziej dokuczliwy głód, albo mieć pożyteczne zajęcie, czas szybciej mijał i było gorąco, nawet gdy mróz smagał po twarzy, a wiatr przewiewał skąpą odzież – łachmany. A po dziennym mozolnym trudzie, serce było twardsze, a organizm odporniejszy na wszelkie przeciwności. Tak więc dzieci nie znały dzieciństwa i zabaw, za to doskonale radziły sobie z niewygodami i przeciwnościami losu. Tego dnia gdy mama wędrowała z nimi do Czułakurganu, ja pracując w polu odczuwałam to samo co i oni – mróz, głód, pragnienie, trawiła nostalgia za wszystkim, co zostało nam przemocą odebrane, jak i lęk przed nieznanym? Przez cały dzień pracując na tej plantacji nie tylko myślami towa-rzyszyłam im w tej podróży, bo z miejsca gdzie pracowałam, a także od kołchozu, widoczność była daleka, step równy. A że od gór jednak zawsze był teren nieznacznie wyższy, od tej miejscowości, do której Oni zdążali mimo, że to dziesiątki kilometrów, lecz w takim dniu zimowym widać było każdy punkt występujący ponad płaszczyznę tak, że prawie do popołu-dnia widoczni byli na horyzoncie. A, że widziałam kto to tam może być więc bardzo często, mój wzrok podążał w ślad za nimi, modląc się w ciszy, połykając łzy, nie czując ani głodu, ani zmęczenia, ani czasu jaki mijał.
      Gdy już zbliżył się wieczór, i Oni znikli już z horyzontu, któraś ze współpracownic za-pytała, czy dziś nie będę nieść opału do domu, bo widziały, że nie szykuję. Wzięłam sznur i nawiązałam tyle, iż z trudem mogłam udźwignąć. Szłam w tyle bardzo odstając od reszty. Aż Kazia Sułkowska i Ceśka Bajor przystanęły oczekując aż im dorównam. Kazia zapytała tro-skliwie – Czy ty dziś co jadła? A gdy zaprzeczyłam, Kazia (to była studentka, chyba już dwu-dziestoletnia, bardzo ładna i bardzo uczynna) powiedziała: – Patrz już mamy blisko, dojdziesz, musisz. I gdy doszłyśmy do naszej lepianki, weszła ze mną, pomogła rozpalić ogień, bo jakoś tego dnia nie mogłam, nalała do kotła wody, która stała w wiaderku, jeszcze wczoraj przynie-siona Jani i Stasia rączętami, pomogła mi przygotować posiłek, pocieszyła mnie. I powiedziała, że jeżeli się boję, to ona przyjdzie do mnie na noc, ale teraz pójdzie do domu – mieszkali nieco dalej – około pół kilometra. Idąc do domu, chociaż miała dużą wiązkę swego opału, wzięła moje wiadro na wodę, bo przy ich lepiance była studnia. Wieczorem przyszła z bratem Jankiem, przynieśli wodę. Ale ja ich zapewniłam, że się nie boję sama – wprawdzie było ina-czej – tylko poprosiłam, by rano wstąpiła jak będzie iść do pracy. Kazia z Jankiem odeszli, lecz dziwnie byłam uspokojona. A że przez całą dobę nic nie jadłam, to po spożyciu gorącego posiłku bardzo osłabłam i wnet usnęłam.
      Mamusi nie było trzy dni. Gdy powróciła 11 stycznia 1943 r. ja byłam w polu. Wieczo-rem zastałam przytulne ciepło i gorącą wodę do mycia i posiłek – królewski – bo mama od pani Śliwińskiej dostała mleko w proszku, paczkę zupy grochowej, trochę masła, n i co naj-ważniejsze jedną czekoladę, paczkę sucharów wojskowych, i rarytas na tamte głodowe czasy – paczkę makaronu. Chociaż zupa była jak zawsze rzadka, ale jakże smaczna. Przyniosła mama dla mnie wojskowe trzewiki – nareszcie nie będę szmatami owijać nóg przed zimnem. No i 6 par wełnianych skarpet, lecz z tych skarpet zrobiłyśmy sweter. Przecież miałam trzewiki, to byle czym nogę owinę i będzie już ciepło. Pomimo tej radości w domu był smutek, pustka, bo brak dzieci, i mama co chwila wzdy-chając mówiła: – Boże, wybacz mi, że oddałam swoje istotki... komu i na pastwę losu... ale sama sobie odpowiadała zaraz: – A może to oni przeżyją. I zachowam ich od śmierci głodo-wej?... Zaczęłyśmy odmawiać wieczorne modlitwy, ale moje zmęczenie i sytość żołądka sprawiły, że usnęłam. A później były dni podobne do siebie. Walka o przetrwanie.
      Mamusia coraz bardziej słabła, aż któregoś dnia po przyjściu z pracy zastałam ją leżącą, na wpół przytomną i całą okrwawioną. Bardzo się zlękłam, w pierwszej chwili nie wiedziałam co mam czynić. Lecz jedyną czynnością co mogłam uczynić to wezwać kogoś ze starszych osób. I przyszło mi na myśl żeby zawiadomić Rudnickich, chociaż bliżej mieszkali Lechowie i Papużyńska, to w tym momencie nie umiałam sobie tego uzmysłowić. Jakoś Rudnickich darzyłam większym szacunkiem. Rudnicki był leśniczym i za to trafił najpierw na Kołymę, a teraz tą samą drogą dotarł do tego kołchozu co i my. No i jak Łaganowa rodziła dziecko, już dziesiąte – to był poród trudny i mama nie mogła sama odebrać tego porodu, więc Rudnicka była sprowadzona, chociaż nim przyszła, mama odebrała tego chłopczyka, który żyje do dziś i jest dorodny. Dlatego i ja pobiegłam po Rudnickich. Rudnicki nie był powołany do wojska, bo to był już 70-letni mężczyzna ale żwawy i nie wyglądał na ten wiek. Pani Rudnicka jak weszła, zaraz zorientowała się w sytuacji. Poleciła mi, bym natychmiast rozpuściła w garnuszku 1 łyżkę soli i tej solanki dała mamie pić, Pan Rudnicki podtrzymując mamę bez ustanku coś do niej mówił i lekko poklepywał dłonią po twarzy, gdy mama odezwała się sła-bym głosem, pani Rudnicka dała tę solankę mamie pić, a mnie poleciła rozcierać i masować końce stóp maminych nóg. Były lodowate. Po chwili – nie umiem określić – poleciła bym po-biegła do ich lepianki i „niech Władzia da te zioła” – będzie wiedzieć. Lekarza nie było w tym czasie. Najbliższy punkt leczniczy był oddalony o 50 km, w Czułakurganie. Gdy przyniosłam zioła, to już były Papużyńska i Lechowa, paliły pod kotłem i gotowały wodę na zaparzenie ziół. Mnie polecono bym poszła jeszcze po wodę. A gdy przyniosłam wodę, mama siedziała umyta i przebrana w czystą odzież, otulona pierzyną i już słabym głosem próbowała mnie pocieszyć. Ja byłam bardzo przerażona, widocznie na tyle mocno, że zauważalnie.
      Jeszcze przez tydzień mama leżała. A gdy już polepszyło się jej na tyle, że po mieszkaniu mogła chodzić, gdy znów przyszłam z pracy i nieco odsapnęłam, mamusia poprosiła, bym do niej podeszła. Objęła mnie, pocałowała i rzekła: – Uratowałaś mi życie, córciu, to był krwotok. Ale ja rozumiałam, że to coś, co mogło zabrać mi mamusię. Tak ciężko przechodziła klimakterium, ale co ja mogłam wtedy wiedzieć? Najważniejsze, że jest mamusia żywa. A że mnie przy ciężkiej pracy często z nosa szła krew, więc skojarzyłam, to z takim krwotokiem. Było to w lutym 1943.
      Na początku marca zaczęła się praca w polu przy siewie zbóż. Mnie przydzielono do or-ki. Dostałam sochę z jedną rączką do trzymania i wielbłąda w zaprzęgu. Wielbłąd czyniąc jeden krok, to ja z dziesięć. Zagony długie. Mnie siły brakowało, by podążyć za krokiem wielbłądzim, a już całkiem nie wystarczało, by tą sochę siłą wcisnąć w tą rozmiękłą maź gli-niastą. Tak męczyłam się przez kilkanaście godzin. Ale aby wykonać normę orki, nie było mowy. No i krew z nosa ciekła, nos rozbity, bo rączka sochy akurat na wysokości nosa. I wzięły mnie silne bóle: kolka, od kilkugodzinnego zmagania się z nieposłuszną sochą i glebą. Przyjechał predsiedatiel kołchozu na wierzchowcu. Jak mnie zobaczył to złapał się za głowę. Polecił bym zatrzymała tego wielbłąda i poczekała, a sam odjechał. Dalej na horyzoncie przy pracowniach kazachskich był brygadier, który rozdzielał i doglądał pracy. Powrócili obaj na koniach. Jemu polecił zabrać tego wielbłąda z tą sochą, a mnie iść do domu. Od razu zazna-czył, żebym się nie obawiała: –trudodień połuczisz. A ten brygadier nie dostanie swej dniówki. Następnego dnia dostałam woły. Boże... to dopiero tragedia. Bo woły, jak woły, gdy poczuły niewprawnego woźnicę, stanęły i nijak nie chciały ruszyć. Cóż? Ja nie znałam sposobu, jak tym bydłem się posługiwać. Wielbłąd sam szedł, a tych nawet okładanie po zadach ka-mieniami nie dawało rezultatu. Za pół dnia przeszły dopiero jeden raz wzdłuż tego pola. A zaorać należało pół hektara. I znów nadjechał przewodniczący kołchozu. Gdy mnie zobaczył taką zmordowaną i bezradną, zapytał u kogo mieszkam. A jak odrzekłam, że u Bierdwaja, natychmiast polecił mi zostawić to i iść do domu. – Jutro będziesz z końmi bronować. No i dostałam konie i brony. Tydzień cały już biegałam za bronami. Norma 1 hektar zabronować. Zboże siano wprost na tę orkę i bronowano, by zakryć to ziarno. Właściwie, to brony bardziej spulchniały tę glebę niż sochy. Ale jakoś to zboże rosło i plonowało.
      Właśnie gdy skończyliśmy siewy, wieczór przyszłam do lepianki, mamusia z innymi wybierała się do rejonu, do Czułakurganu. Szli po zapomogę i mamusia chciała przecież do-wiedzieć się o dzieciach. Czy już wyjechali, czy jeszcze nie?... Wróciła po trzech dniach. I oznajmiła mi, że my też idziemy do Czułakurganu. Jest możliwość na znalezienie lepszej pra-cy, a bliżej placówki, to i zapomogę łatwiej by częściej dostać. Po chwili oznajmiła, że Staszek Grabowski zmarł na tyfus. Grabowscy byli z nami w archangielskim obwodzie, na Niandzie. A stryj Staszka to szwagier mego taty. To tak jakby rodzina (Staszek syn Jana i Marii to brat Haliny Grabowskiej, tej z radia Wolna Europa). Był to dwudziestoletni młodzieniec, bardzo uczynny. Lubiłam go za to. Więc ta wiadomość była bardzo mi przykrą. Po dłuższej chwili dopiero mama oznajmiła, o czym nie wiedziałam:– Wiesz, chyba Papużyński też umrze. Za późno go zawieźliśmy. Umiera z wycieńczenia.
      Wacław Papużyński w I wojnę światową służył pod dowództwem Józefa Hallera, i jak sam siebie nazywał, że jest hallerczykiem, a nie piłsudczykiem. Właśnie stąd z kołchozu, wówczas gdy był pobór, gdy szedł mój tatuś i inni do wojska Sikorskiego, jego najstarszy syn też Wacław poszli razem. Został zawrócony z Aszchabadu. Tam wielu z tych co zostali wcie-leni do wojska, gdy Anders już był naczelnym wodzem, zachorowało. Jego syn Wacek też, również wielu znajomych, mój tato – Jan Stykowski, Jan Sułkowski, Jan Sosnal, Jan Hołdys, Marcin Chomut, Pałka Kazimierz i jego syn Władek, mój brat Piotruś Podhorodecki. Wtedy to generał Berling, za porozumieniem się lub nie – nie wiem do dziś – swoim podwładnym po-lecił: – Kto chce niech jedzie z Andersem, a kto uważa tak jak ja, że to bezsens, niech wraca do rodzin. Będziemy szukać innego rozwiązania. Papużyński wrócił, zostawiwszy w szpitalu syna najstarszego, Wacka. W kołchozie były prawie żniwa. Chodził do pracy, kosił to zboże, ale prawie z nikim nie rozmawiał. Chudł coraz bardziej, bo był to mężczyzna rosły (sylwetka de Gaull`a), a tu nie było co jeść. A pięć osób w lepiance. Sprzedać nie było co. I zarobić nigdzie więcej. W zasadzie nie był to człowiek już zdolny do czegokolwiek. Jesienią całkiem położyło go. I gdyby może Papużyńska wcześniej poszła do przewodniczącego kołchozu, by dał podwodę, by zawieźć go do szpitala do Czułakurganu może by i przeżył. Ale to było za późno. Organizm był doszczętnie wyczerpany.
      17 marca 1943 r. rano już nie poszłam do pracy, a zarobioną zapłatę mama poleciła Heli Papużyńskiej odebrać i swemu rodzeństwu gotowała posiłki, bo jej mama nieprędko powróci. Z ojcem jest krytycznie. A prawda była taka, że zmarł.
      Mama wzięła ostatnią poduszkę i poszła do przewodniczącego kołchozu, dając jemu tę poduszkę, ażeby wystawił zaświadczenie, że ze względu na zły stan zdrowia dzieci, kierują ją do Czułakurganu i że wyraża zgodę, by tam mogła otrzymać zatrudnienie. I że mnie należy leczyć i uczyć.
      Był 18 marca. Przed wieczorem dotarłyśmy do Czułakurganu. Chyba był to piątek. Przez całą drogę mżyło. Gdy doszłyśmy do pierwszych zabudowań, tu właśnie mieszkali Grabowscy, gdzie zatrzymała się Papużyńska z umierającym mężem, właśnie wynoszono jego zwłoki – bez trumny. Został pogrzebany obok Staszka Grabowskiego, czyli swego chrześniaka. I jednaki był ich koniec. Natomiast jego syn – Wacław Papużyński spoczął na cmentarzu w Iraku w Chanakin wraz z 1800 jemu podobnymi żołnierzami Andersa 6.X.1942 r.
      Tam też leży mój tatuś - Jan Stykowski, Kazimierz Pałka i syn Władysław, Jan Sosnal, Marcin Chamut. To osoby mnie znane. Na temat tych wszystkich leżących w Chanakin, chyba w połowie lat osiemdziesiątych w Telewizji Polskiej wypowiadała się żona generała Sosn-kowskiego, Jadwiga, która była pielęgniarką-przełożoną. I o przyczynie śmierci oraz o tej nie-fortunnej decyzji Andersa o losach schorowanych żołnierzy – o tym historycy milczą.
      Relacje te prowadził wówczas w telewizji z panią Jadwigą Sosnkowską, redaktor Miko-łajczyk. A rozkaz Andersa brzmiał, według relacji p. Jadwigi Sosnkowskiej: – Żołnierz jest zawsze gotowy na śmierć, bez względu na okoliczności. Z całego sztabu tylko czterech genera-łów się zgodziło z takim rozwiązaniem, w tym też biskup Gawlina. Reszta się nie zgodziła. Ale wyrok wykonał na własną odpowiedzialność Anders.
      19 marca 1943 r. w moje imieniny czyli nazajutrz rano wyruszyłam raz jeszcze do koł-chozu po resztę rzeczy i Heli Papużyńskiej oznajmić, że mama ich wróci nieco później. Nie miałam odwagi powiedzieć, że ojciec już pogrzebany.
      21 marca wróciłam z resztą bagażu, czyli przyniosłam cały nasz majątek: 1 wiadro, 1 garnek, 2 blaszane talerze. Przewodniczący kołchozu, gdy oddawałam klucze od drzwi tej lepianki, która była własnością jego brata Bierdwaja, który już był też w wojsku, a jego żona z dziećmi na farmie, dał mi 50 rubli i z 5–6kg pszenicy. I placek taba-nan na drogę. Podzię-kowałam i poszłam. Po drodze spotkałam 2 wilki, lecz jak się nad ranem, jeszcze w drodze, dowiedziałam, od spotkanego Kazacha-pastucha, że te wilki wydusiły im 200 owiec w stadzie z kołchozu Imbek (dlatego dały mi spokój. Wprawdzie ja myślałam, że to tylko psy). W ciągu zaledwie kilku dni, przewędrowałam już ponad 150 km, zrobiło to swoje. Im bliżej celu tym trudniej było iść. Z ogromnym trudem dotarłam. A całą drogę nigdzie ani wody ani krzaczka, prócz dżusanu – kilkucentymetrowej wysokości krzewinki, nie sięgające nawet łydek nóg. Bałam się usiąść by odpocząć, bo na stepie prócz gadów są jadowite pająki – tarantule. No i swego zmęczenia, które mogło mnie obezwładnić oraz wilków.
      To zdarzenie miało miejsce w dniu, gdy drugi raz szłam do Kyzył-Kanatu po resztę ba-gażu w nocy z 23 na 24 marca. Wacław Papużyński senior zmarł 18 marca 1943, a areszto-wania Polaków rozpoczęto w nocy z 24 na 25 marca. Wówczas to z Czułakurganu i najbliż-szych kołchozów rozpoczęto przymusową paszportyzację Polaków. Nałożono obowiązek przyjęcia obywatelstwa sowieckiego. Kto nie chciał podpisać zgody i zostać radzieckim oby-watelem z nakazu władzy radzieckiej, tego aresztowano za odmowę. Osobę taką uważano za wroga władzy sowieckiej i w trybie doraźnym wydawano wyrok po dwa lata więzienia i trzy lata zsyłki (przymusowych robót w miejscu zesłania, bez możliwości powrotu do rodziny i miejsca dobrowolnie obranego). Wówczas to aresztowano wszystkich z kołchozu Kalinin, między innymi panie Janiszewskie: Stanisławę, ponad 70 letnią staruszkę i jej córkę Jadwigę. Aresztowano również cały personel sierocińca, a z placówki panią Śliwińską i panią Kozako-wą.
      Ledwie po nocnym odpoczynku, z rozpuchniętymi stawami, raz, że po tak forsownej podróży, drugie, podczas prac przy nawadnianiu pól i kopaniu kanałów, boso całymi dniami stojąc w wodzie i glinie – a woda lodowato zimna, ze śniegów topniejących w górach tak, że zachorowałam już w 1942 r. na ostre zapalenie stawów, czyli reumatyzm. No i jak nas w 1940 r. w te okropne mrozy wieziono na saniach w tajgę Archangielską, miałam odmrożone nogi. To wszystko razem w połączeniu dawało bolesne odczucie teraz. Mamusia chwilowo zatrzy-mała się u pani Janiszewskiej, naszej sąsiadki z Wołynia. Sama podczas mojej nieobecności starała się o jakieś lokum, by móc się zameldować i by dostać skierowanie do pracy.
      Mamusia wróciła 10 lub 11 marca, była w zadowolona, bo dzieci w sierocińcu dostawały dobre wyżywienie, nawet po tych dwóch miesiącach ładnie ich buziaczki się wyokrągliły i zarumieniły. Znalazła lokum i skierowanie do pracy, ale od maja. Dzień 24 marca był na razie dniem bardzo pomyślnym dla nas. Po kolacji – była na nią zacierka gęsta, bo przecież ja przyniosłam pszenicę, mama zapomogę. Dzieci syte, to i my mogłyśmy raz zjeść do syta. Po posiłku mamusia uszykowała wody do mycia, pomogła mi się umyć. A do reszty tej wody po myciu wsypała dobrą garść soli. I poleciła bym trzymała stopy te obolałe aż woda całkiem ostygnie. A w międzyczasie odśpiewałyśmy Gorzkie Żale, bo to był właśnie post, lecz moje dolegliwości były silniejsze ode mnie. Gdy tak mocząc te nogi zaczęłam drzemać, mama po-ścieliła w kątku, bym nie przeszkadzała nikomu. Izdebka była bardzo mała.
      A w nocy obudził nas milicjant Przyszedł oświadczając, że Stanisława i Jadwiga Jani-szewskie, za pół godziny mają się zgłosić w biurze paszportowym, które mieściło się na terenie więzienia za 3-4 metrowym murem. Szybko musiały się zbierać. Mama też ubrała się. Wyszła na podwórko, a z sąsiednich lepianek wyprowadzano ludzi. A wszystkich „z prikaza Wierchownowo sowieta”. Mamusia poszła za nimi, chociaż nie musiała, bo jeszcze nie miała zameldowania. No i gdyby nawet, to nie u Janiszewskiej, bo tu nie było miejsca. Przyszła późnym rankiem, koło południa. Nie mieliśmy zegarów, określano czasu po słońcu. Była bar-dzo zmartwiona. Ja leżąc widziałam, że znów coś złego wisi nad nami. Mama milczała ze spuszczoną głową, być może się modliła, a może nie. Trwało to dość długą chwilę. Mnie się wydawało, że za długo tego milczenia, a nie wiedziałam jak zagaić rozmowę. Mamusia sama zaczęła wreszcie: – Dziś zwiastowanie Najświętszej Matki Marii.... I znów cisza. Widząc, że coś jest chyba bardziej przykrego, że mama nie wie jak mi powiedzieć, z trudem, cała obolała podniosłam się i zaczęłam ubierać się. Mama nadal milczała. Gdy już prawie kończyłam się obuwać, mama znów zaczęła mówić: – Wiesz, że dziś jest Zwiastowanie Najświętszej Marii Matki Chrystusa?.. Takie Zmartwychwstanie, jakie Zwiastowanie. Nie mogłam zrozumieć dlaczego to samo powtarza. Znów chwilę milczała. Po czym rzekła: – Zapamiętaj tę datę. Więc aby wreszcie dowiedzieć się co mamę dręczy, zapytałam o Janiszewskich i innych. Wtedy mama rozpłakała się, po chwili powiedziała: – Zamknęli wszystkich, i panią Śliwińską i wszystkich z „Placówki”. W sierocińcu jest tylko intendent Puszet i kucharka przyszła... bo podpisała obywatelstwo. Wszyscy, którzy przyjmą sowieckie obywatelstwo dostaną pracę. Tego kto nie przyjmie zatrzymują. Pewnie będziesz musiała zaopiekować się dziećmi. Bo mnie też trzeba iść albo po paszport albo do więzienia. Wezmę sowieckie obywatelstwo, to nam wszystkim droga do kraju zamknięta na zawsze. Enkawudzista mówił, że kto nie podpisze obywatelstwa sowieckiego ten jest wrogiem, a wrogów trzeba zamknąć w więzieniu, bo to czas wojenny. Na front potrzeba żywności, mundurów, obuwia, a przede wszystkim broni. Aby zaopatrzyć żołnierzy na froncie, potrzeba rąk do pracy. I tu na tyłach frontu wrogów nie można trzymać....
      Znów zamilkła. Ja wprawdzie za bardzo nie rozumiałam znaczenia politycznego w tym wszystkim, lecz instynktownie czułam grozę naszego bytu. Było już południe albo i dalej, powiedziałam mamie, że ja idę do dzieci do sierocińca. Prawie rozdawano posiłki. I mężczy-zna średniego wzrostu biegał po tych lepiankach, w których były rozlokowane dzieci, te które tworzyły ten sierociniec, który to miał być przewieziony do Kujbyszewa, gdzie znajdowała się ponoć ambasada polska.
      Stałam właśnie obok lepianki, w której była Jania i jadła posiłek. I Stasio też tam był, gdy przyszłam. Wtedy to doszedł do mnie ten mężczyzna, którego jeszcze nie znałam, zapytał mnie czy jestem z sierocińca. Skłamałam, bojąc się, że mnie każe odejść stąd, lecz on zapytał: – A po rusku umiesz pisać? – Tak – odrzekłam. „To zrób listę obecności wszystkich dzieci. Szybko. Podał jakiś zwitek papieru i kopiowy ołówek. –Tylko w dwóch egzemplarzach. I po-biegł, więcej nic nie powiedział i nie czekał czy mam pytania. Po jego odejściu Jania, moja siostrzyczka, poinformowała mnie, że to jest zastępca kierownika i szef zaopatrzenia. To jest pan Puszet. Jak się później dowiedziałam, on przyjął od razu obywatelstwo i już rano przy-wiózł chleb dzieciom i sam robił śniadanie. Reszta pracowników z placówki i sierocińca nie przyjęło obywatelstwa, więc siedzą w więzieniu. I ponoć panią Śliwińską już tego dnia zaraz z więzienia wywieźli do Turkiestanu. I ponoć ją bili. W kilka miesięcy potem zmarła i wiele innych, również Stanisława Janiszewska. Ale te wieści dotarły dopiero jesienią. Lecz tego dnia 25 marca 1943 r., który żywo tkwi w mej pamięci do dziś po pół wieku, wtedy to na polecenie pana Puszeta poszłam z Janią po tych pomieszczeniach, które zajmowały dzieci, spisując je kolejno na tę listę, wpisałam też i siebie.
      Dzieci w sumie była setka w tym dniu. Gdy zaniosłyśmy tę listę dla pana Puszeta, który w biurze porządkował jakieś papiery, sprawdził ją i powiedział: – Dobrze, więc musisz mi teraz pomagać aż się wszystko unormuje, na razie mamy dużo roboty. I jutro jakie tylko dziecko polskie tu przyjdzie wpisuj na listę. Codziennie robiłam po kilka list, bo dzieci przybywało i ubywało. Jednych matki zabie-rały, a po inne chodziłam pod bramę więzienia i przyprowadzałam. Albo milicja dostarczała. Aresztowania trwały nadal, bo z odległych kołchozów spędzano wszystkich ludzi od 18 roku życia wzwyż. A były to przeważnie kobiety z dziećmi. Mężczyzn, którzy byli w wieku pobo-rowym, szczególnie dorastających chłopców, podlegających poborowi, jeśli nie przyjęli oby-watelstwa sowieckiego, od razu wywożono. Ponoć do wojska lub do kopalń. Jak później się dowiedzieliśmy, 30 kwietnia 1943 r. zabrano mamusię. Ponad dwieście osób aresztowanych pognano pieszo pod strażą do Siergo, a stamtąd wąskotorówką do Turkiestanu. Większość z nich trafiła do więzienia koło Karagandy. Jak później mówiono, że to były tam srogie i nie-ludzkie warunki, a jak wyglądają sowieckie więzienia wiedziałam już, bo gdy byliśmy w Komi SSRR, w archangielskim obwodzie, właśnie koło Niandy, były dwa duże łagry, w których byli jeńcy polscy i dla których doręczałam lekarstwa, listy od rodzin, bo oni nie mieli tych uprawnień co my – specpieresieleńcy. Oni nie mieli prawa do korespondencji z rodzinami bez cenzury jawnej, czyli, że do treści zdawkowej jedynie np.: jestem, żyję i dobrze mi się powodzi, co u was... i „pozdrawiam... oraz jeden list na miesiąc, które nie docierały. My mie-liśmy inne uprawnienia, bo nieograniczoną ilość wysyłanych i otrzymywanych listów i tylko nieliczne były ocenzurowane. Dlatego ja miałam - jako dziecko – kontakt z jeńcami-więźniami polskimi, których listy wysyłałam i na mój adres przychodziły odpowiedzi, nawet paczki żyw-nościowe, które dostarczałam. Dlatego byłam częstym gościem nawet na terenie łagru. Stąd wiem jakie były warunki ich bytu. A dobra znajomość języka ukraińskiego umożliwiła mi szybkie opanowanie języka rosyjskiego w mowie i piśmie. Ponieważ w obrębie łagru mieszkały rodziny strażników, były też i dzieci, które chodziły do szkoły na osiedle, więc była stąd możliwość być za bramą, udając dziecko z terenu lub, że idę do koleżanki po książkę. Rzadko z tej okazji korzystałam, ale byłam za bramą. Fakt, że sowieckie łagry sobie podobne, tak jak i życie całego narodu, czyli narodów. Bardzo szybko to pojęłam mimo mej małoletności, ale dzięki ciekawemu wścibstwu i doszukiwaniu się odpowiedzi na pytania – Dlaczego??? – więc i tym razem dlaczego wprowadzono tę przymusową paszportyzację? Dlaczego aresztują te kobiety – matki, staruszki, młodzież? Dlaczego moja mamusia musi być w więzieniu? Dlaczego niektórzy Polacy nie są aresztowani i wychodzą natychmiast zza tej bramy więziennej? Pod bramę więzienną chodziłam co dzień. Szybko zorientowałam się o jakiej porze wypędzają z celi aresztantów na plac na spacer, co łatwo można było dojrzeć przez szpary w bramie więziennej. Na te moje nurtujące pytania musiałam znaleźć odpowiedź, za wszelką cenę.
      Zadałam pytanie panu Puszetowi, dlaczego jego nie aresztowano, a resztę pracowników tak? Był zaskoczony moją bezczelną dociekliwością. Nie od razu odpowiedział. Zadał pyta-nie, po co chcę to wiedzieć? Odrzekłam, że moja mam też aresztowana. Odpowiedział: – Bo chce być aresztowana. Oburzyłam się tym twierdzeniem. On na to: – Jesteś inteligentną i by-strą dziewczynką. Powiedziałbym, że nad swój wiek za bardzo. Zauważyłem, że interesujesz się polityką. Zaprzeczyłam. On: – „Nie zaprzeczaj. Bo ze wszystkich tu dzieci nawet starszych od ciebie widuję, że czytasz prasę i najczęściej pierwsze stronice. Nikt prawie z Polaków tu pra-cujących nie bierze gazety do czytania, a ty czytasz. Dlaczego? Odpowiedz? Odrzekłam, że z przyzwyczajenia. Bo jak byliśmy w archangielskiej tajdze, to barakowy – dziesiętnikiem zwany – Polak, pan Zaniewski, inżynier leśnik, był wywieziony z okolic Kiwerc na Wołyniu, ale bez okularów. A że co dzień musiał zdawać raport komendantowi... Stamtąd przynosił gazety i prosił bym mu czytała, stąd nawyk. Zaśmiał się i po chwili dodał: –Pomyśl i sama pomóż mamie wyjść z aresztu, póki jeszcze nie zapadł wyrok, bo wtedy będzie za późno. I po-wiedz matce, że prędzej będzie w Polsce jak to sowieckie obywatelstwo weźmie teraz. Tylko nie powołuj się na mnie, powiedz, że kto umie mądrze myśleć ten zrozumie. Resztę odpowiedzi znajdziesz między wierszami czytając gazety. I szukaj wśród informacji z dziejów na froncie.
      Nie za bardzo zrozumiałam, ale był to wbity klin w mój mózg. Ponieważ co dzień posyłał mnie po odbiór prasy na pocztę, a prasa była darmowa, bo sowieci o rozpowszechnianie prasy dbali bardzo, z większym jeszcze zainteresowaniem czytałam. Ale jakoś nie znajdowałam tej odpowiedzi, pan Puszet przecenił mój intelekt. A jednak chociaż nie znalazłam odpowiedzi w prasie, dlaczego mamusia jest aresztowana, to intuicja moja znalazła sama rozwiązanie. Ponaglona zostałam przez pana Puszeta: – Za kilka dni następną turę aresztantów pogonią do turkiestańskiego więzienia.... I polecił mi, bym idąc pod więzienną bramę, zabrała rodzeństwo, bo może ostatni raz w życiu będziemy ją wiedzieć. I jakby nigdy nic: – A stamtąd zabierz, jak będą jakie dzieci i na listę, na pobranie chleba je wpisz też... Poszedł do swych zajęć. Więc, to zdanie, że będą wysyłać aresztantów... i że może ostatni raz mamy widzieć mamę... zmobilizowało mnie do działania. Ale jak wejść za bramę z dziećmi? Poszłam po Janię i Stasia, ledwie co po śniadaniu. A system cały w sowieckim imperium działał według czasu mo-skiewskiego, czyli o trzy godziny to był czas wcześniejszy od Moskwy. Gdy słonko w punkcie zenitu, to w Moskwie dopiero godz. 9–10, a tu południe prawie...
      Pod bramą dość długo przyszło nam tego dnia czekać na wyprowadzenie więźniów na progułku – spacer, który odbywał się po celach. Chyba już ze dwie godziny prażyliśmy się w tym skwarnym dniu, bez jednego nawet obłoczka na niebie, chociaż nad górami były widocz-ne, lecz tu do nas żadna chmurka nie chciała dotrzeć. Stasio, braciszek, cały czas był noskiem przyklejony do bramy. Dziecko bardzo tęskniło za mamą.
      Nagle uradowany zaczął machać rączętami, przyzywając mnie, a jednocześnie bojąc się opuścić zajmowaną pozycję przy bramie, bo inni też na to czekali, a brama chociaż ze cztery metry szeroka, to i tak za wąska by wszystkie dzieciaki, mające tam matki mogły się zmieścić. A każdy miał to samo pragnienie: ujrzeć swą rodzicielkę. Wzięłam Janię za rękę, stawiając ją przed siebie bez pardonu przecisnęłyśmy się do pozycji Stasia. A był w doskonałym punkcie, bo akurat na połowie i przy szparze furtki. Docisnąwszy się do bramy (odźwiernym był milicjant z wartownikiem więziennym Tatar i Uzbek, dobrze władający językiem rosyjskim), poprosiłam, że ja pragnę porozmawiać z mamą i prosić ją by podpisała grażdaństwo. Zapytał, która to osoba, bo było tam ze trzydzieści osób chodzących w kółko. Stasio wtrącił ...moja mama Stykowska się nazywa” Tatar zrozumiał i zawołał: – Stykowska podojdi. Nim mama doszła do furtki zdążyłam Tatarowi przedstawić mój plan wywarcia na mamę presji. Zrozumiał od razu, co chcę uczynić. On otworzył furtkę gdy mamusia doszła, ja wepchnęłam do środka Stasia z Janią. Dzieciaki objęły mamę każde ze swej strony, a ja celowo zaczęłam mówić po rosyjsku – Mamo choczesz sidiet w tiurmie zabieraj ich z saboj, ja nie imieju czym ich kormit, a skoro i Diet-Doma toże nie budiet... I sama odeszłam od bramy, bo dławiły mnie łzy. Wiedziałam co czuje mama. A ja też przecież żadnej pewności nie miałam, że mój postę-pek jest słuszny.
      Biegiem pobiegłam do sierocińca, bo tam właśnie był obiad i przepadłby nasz posiłek, a nie mieliśmy innego. Z więzienia do sierocińca było z kilometr. Biegłam na przełaj, aby szyb-ciej znaleźć się na tym wzgórzu, które było całe zabudowane i gdzie mieściła się była pla-cówka i sierociniec, bo w międzyczasie czyli w ciągu tego tygodnia od pierwszego dnia aresz-towania, biuro pani Śliwińskiej i stanowisko zajął Kazach Zawrejono, czyli kurator z wydziału oświaty. Przychodził na godzinę, dwie z rana, wydawał polecenia, a resztą zarządzał na razie pan Puszet. Był wszystkim: dyrektorem, szefem kuchni, magazynierem, tragarzem i dostawcą. Do pomocy zabierał starszych chłopaków. A ja byłam do pisania codziennych rejestrów na posiłki. Jedna do magazynu, drugie do piekarni, trzecie dla kuchni, czwarte do oświaty – czyli dla zawrejona, a każde w dwóch egzemplarzach. Gdy przybiegłam do stołówki, wydawanie posiłków dobiegało końca. Maria Baran pełniła już od kilku dni funkcję wychowawczyni, ale nie umiała po rusku ani pisać ani czytać. Przy wydawanych posiłkach wyczytywaniem obecnych też na razie musiałam ja się zajmować. Więc jak wbiegłam zziajana i zapłakana p. Baranowa z pretensjami gdzie łażę, a ona sama musi z tymi „bachorami” się uganiać. Ale gdy dostrzegła, że jestem taka spłakana zmiękła i zapytała co się stało – mamę już odprowadzili? Zaprzeczyłam ruchem głowy. A ona wzięła mnie za ramię i uciszając podprowadziła do pani wydającej posiłki i rzekła: – Daj jej trzy porcje – ich jest troje. Zapytała: – Gdzie one?. Wykrztusiłam: – Na widzeniu z mamą za bramą. – A ty? – Uciekłam... bo obiad. – Aha, odpowiedziała Baranowa i odeszła. Widocznie zrozumiała mój stan psychiczny. Zaczęłam jeść swoją porcję, ale nie mogłam połknąć tego jedzenia, chociaż byłam bardzo głodna. A jakiś głoś wewnętrzny szeptał mi do ucha, zaraz przyjdzie mamusia głodna z dziećmi, co jej dam? Niech zje moją porcję, ja jadłam śniadanie, to do wieczora doczekam. A ona może od kilku dni głodna. Bo mówiły kobiety, że tam ich morzą głodem. Niedługo czekałam, ale na tyle, że wszystko było już dobrze zimne gdy przyszły.
      Mamusia bardzo zdenerwowana, trzymając paszport w ręku i jakieś kartki -–zaświadczenia. Dzieciaki radosne bo mamusia z nimi. A prawie dwa tygodnie jej nie wiedzieli, tyle co przez szparę. Stasio z uciechą relacjonował, że ich strażnik wyprowadził za bramę i polecił czekać, bo za chwil parę mama wyjdzie. I wiesz, że szybko mama wyszła. Cieszył się. Jania była poważna, nic nie mówiła tylko z jej oczu czytałam mieszane uczucia. Czasami człowiek czy dziecko więcej mówi milcząc. Wzięła się za jedzenie razem ze Stasiem. Nato-miast mamusia cisnęła mi przed nos ten paszport: – Przez ciebie będziemy na wieki tu zdychać i nie będzie już nadziei na zobaczenie się z ojcem ani z Piotrusiem. Czułam się bardzo winna, ale aby mamę uspokoić podstawiłam tę miseczkę z zupą i dałam mój kawałek chleba, prosząc by mama zjadła. Podając chleb i łyżkę pocałowałam ją w tą brudną od tygodni nie mytą rękę, nie czując żadnej odrazy, tylko swą winę. Powiedziałam, płacząc: – Mamo, przepraszam. Mamusia, chociaż gniewna i odtrąciła mnie, ale głód zrobił swoje. Zaczęła jeść. Bezwiednie spojrzałam w stronę okienka, gdzie były wydawane posiłki, kucharka, Polka, wskazała ręką bym wyszła ze stołówki, co uczyniłam. Po spożyciu obiadu, mama zabrała nas, trzymając dzieci za rączęta rzekła, chodźmy poszukać wody, bo muszę się umyć. Cały czas nie myłam się. Ażeby rozładować to nieprzyjemne napięcie zapytałam, czy widziała się z panią Jani-szewską lub z Jadzią. – Widziałam przez kratę, bo ona w innej celi i Jadzia w innej, ale pani Janiszewska już jest chora. Siedziała o kilka dni dłużej już od mamy, a warunki przykre, szczególnie dla staruszki. Młodzi chorowali, a cóż dopiero ona, stara? – Muszę jej podać pie-rzynę (gdyż jeszcze miała, ale nie zabrała ze sobą, bo nie wiedziała po co ją zabierali), a dla Jadzi podam kilimek wełniany, pasiak.
      A myśmy byli na razie w ich lokum-lepiance. Pozostały jeszcze naczynia i rzeczy osobi-ste, które nadawały się do sprzedania. Jania ze Stasiem ciągle nocowali w sierocińcu, bo mieli tam pościel, lecz ja w kołchozie Kalininie o 1 km od sierocińca na południe, a 2 km od wię-zienia, szkoły, Wojenkomatu i Zarządu rejonowego oraz szpitala. Po drodze idąc koło sow-chozowego ogrodu, okolonego metrowym murem, w strumyku mamusia umyła się, a my we trójkę przesadziłyśmy się na drugą stronę muru, bo tam rosła młoda lebioda. Szybko narwali-śmy każde ile mogło unieść za pazuchami. No i by stróże, ogrodnicy nas nie zobaczyli. Stasio nawet ukradł młodego melona myśląc, że to ogórek. A Jania dostała się do marchewek, były jeszcze niewielkie, ale dla nas wówczas to znaczyło wiele. Do wieczora mama zdążyła sprze-dać coś z rzeczy Janiszewskiej. Zgotowałyśmy zupy z lebiody i zapakowałyśmy dwie paczki, jedną dla p. Janiszewskiej drugą dla Jadzi. Lecz pierzyny dla p. Janiszewskiej nie przyjęli, je-dzenie tak. Ale czy podali – nie wiemy. Ja napisałam list do Jadzi o tym zadysponowaniu ich resztkami majątku(?), bo pani Janiszewska nie umiała czytać. Odpowiedzi nie dostałyśmy.
      Na drugi dzień znów poszłam z mamą pod bramę więzienia z przesyłką dla Janiszew-skich. Przez trzy dni mama nie mogła sprzedać tej pierzyny. A gdy już sprzedała i poszłyśmy pod więzienne wrota, dowiedziałyśmy się, że przed świtem pognano ich pieszo do Siergo. Wyszłyśmy poza zabudowę, gdyż na horyzoncie w stronę zachodnią od więzienia, podążała zwarta grupa ludzi zdążająca ku górom. Byli już bardzo daleko, by pieszo można było ich doścignąć. A na to ja i mama byłyśmy jeszcze za słabe. A ja miałam to zapalenie stawów skokowych, kolanowych i lewego biodra. Chodziłam, ale ból mi bardzo dokuczał. Najgorzej jak wstawałam, pierwszych kilka kroków była najtrudniejsze (i to pozostało do dziś, cierpię). Cała ich kolumna zbliżała się do gór, oddalona o około 25–30 km. Gnano ich wcześnie, bo przez cały step nigdzie kropli wody, dopiero w górach. A dni były upalne. W porze obiadowej w stepie widoczna była fata-morgana, czyli widoczność była ograniczona, natomiast widoczne były złudne zamki, miasta, jakieś kępy drzew, które nie istniały. Z chwilą gdy mama wróciła z więzienia, dostała skierowanie do pracy do punktu odbioru i przesyłki bawełny do dalszego transportu, a tym samym otrzymała kartki żywnościowe. To, że w dowodzie były wpisane dzieci na utrzymaniu, miała też przydział na każde dziecko po 200 gram chleba lub 10 deko zastępczego produktu: kaszy, pszenicy albo prosa czy kuku-rydzianego ziarna. Zawszeć to już było czym tę lebiodę przyprawić. Inni mieli mniej dogodne życie, bo nie mając pracy nie miało się kartek. Głód bardziej dokuczał. Od tej pory dzieciaki: Jańcia i Stasio, byli z mamą, nie chcąc z nią się rozstać. Mnie mamusia kazała nocować w sie-rocińcu, na Jani miejscu. Stasia koc i poduszkę napchaną watą wzięłam, bo trzeba było tego pilnować, w przeciwnym razie trzeba by zapłacić, już było po inwentaryzacji i cały majątek sierocińca przeszedł pod zarząd oświaty.
      Już był Kazach dyrektorem, najpierw brat zawrejona – Bietmurzin, maturzysta, który je-sienią pojechał do Frunze na studia, matematykę, a dostał się na wydział fizyki. W między-czasie, skoro liczebność sierot rosła, przybywało wychowawców. Przyszła pani Maria Jeże-łowska z córkami. Sama ona nauczycielka przedwojenna, Kwirina po studiach lub kończyła studia przed wywózką, sympatyczna i urodziwa dziewczyna. Ponieważ dzieci było bardzo dużo, a rozmieścić nie było gdzie, bo gdzie zakwaterowano sto osób to nie można było ponad dwieście osób zmieścić. Przecież i przedtem była ciasnota i prymityw. Pomieszczenia bez wody i ubikacji, ten brud powodował zawszenie, świerzb, dyzenterię, tyfus. Szczepiono dzie-ci od duru brzusznego, a rzucił się plamisty. Aresztowania trwały nadal, ściągano z najodle-glejszych kołchozów, również ze Suzaka oddalonego o ponad 100 km na północ od Czuła-kurganu. Zamykano matki nawet od niemowląt. A dzieci do sierocińca w ten nieprzystosowa-ny do tego celu punkt – wykańczalnię. Większość maluchów szybko żegnała ten padół nędzy i ubóstwa.
      Gdy brakło przedstawicielstwa polskiego, zapomogi zanikły, a miejscowe władze nie były przygotowane ani nie miały przydziału żywnościowego. Wyżywienie dzieci było bardziej niż skromne. I tylko dwa razy na dobę posiłek. Rano 10dkg chleba i trochę gotowanej wody zabielonej mlekiem bez cukru, wieczór po chochelce wodnej lury -–zwanej zupą, np. na 100-litrowy kocioł wody 2 kg mąki, lub na żarnach zmielonego jęczmienia wraz z łuską, bez soli. Bo po sól trzeba by jechać do jeziora na południe do Kyzył-Kulu – około 70 km. Sierociniec nie miał czym, a że w tym czasie, pana Puszeta już zwolniono, przyszedł młody Tatar. Jego siostra za kucharkę, a szefową kuchni została żona naczelnika więzienia, kazachska kobieta Ascharowa, młoda, może 30-letnia. Każdy teraz musiał coś uszczknąć z przydziału dziecięcego. Przecież oni byli przekonani, iż my jesteśmy wrogim elementem, bo takie było nastawienie władz.
      I los dzieci był im obojętny. Ostatecznie ludzie, którzy wyrośli w jurtach, żyjąc życiem koczowniczych ludów od prawieków, nie umieli nawet zrozumieć, że taki los dla nas jest czy może być tragiczny w skutkach. Starsze dzieci jakoś sobie radziły, same zdobywając żywność. Chociażby szły na step łowić jeże, żółwie, nad potokami znajdowano szczaw, pokrzywy albo z kołchozowych ogrodów coś ukradły, chociażby tej lebiody, która tam rosła obficie. Albo szły na step uciąć dżusanu na opał lub zbierać suche kiziaki - czyli odchody zwierzęce wyschłe na słońcu. Jak zaniosło się kazachskim mieszkańcom, to w zamian zawsze dostało się kawałek sera lub filiżankę (pijałą zwaną) mleka zsiadłego, albo chociażby lepioszkę. A maleństwa były skazane na głód. Te, które miały starsze rodzeństwo, to jakoś istniały, jeżeli choroba go nie zmogła. Prawie każdy malec miał brzuszek jak balon, kończyny jak patyczki, oczy wybałuszone, wargi spieczone, najczęściej zaczynało ich brakować aby zakryły ząbki. A zęby u większości zakrwawione, bo szkorbut się rozszerzał i na starsze grupy. A spało się pokotem bez różnicy płci i wieku w jednym pomieszczeniu. Wprawdzie raz w tygodniu grupami prowadzono do łaźni, lecz co to znaczyło, skoro nie było mydła. I ograniczona ilość wody. W jednej misce myło się kilkoro. Starsze myły młodszych, bo panie wychowawczynie brzydziły się tych „kościotrupów skrufulastych” – jak mawiała pani Baranowa. Zmieniła zdanie, gdy w jesieni jej córka zmarła na tyfus, chociaż była tak skrzętnie izolowana od nas.
      W czerwcu część starszaków została wysłana na żniwa. Około 20 km od Czułakurganu w stepie pod gołym niebem nocowaliśmy. Do tej grupy zostali wytypowani: ja, Frydryk Mundek, Zbigniew Porębski, Władek Galant, Staszek Gałka, Staszek Kramnik, Adela Fabiań-czyk, Danuśka Wanat, Bronka Wira, Zosia Maciejczak, Tadek Kaczanowski i Mirek ze Zdzi-chem Seredyńscy, Zaniewska Hela, Czesław Banach, Regina Podgórska, Zbyszek Wanat – w sumie 20 osób (resztę nazwisk w tej chwili nie pamiętam). Dano nam po jednym kocyku i prowiant na trzy dni (6 kg chleba, 2 kg mąki, 2 konserwy mleka). I mnie wyznaczono odpo-wiedzialną za grupę i wyżywienie. A wiekiem byłam najmłodsza. Danuśka Wanatówna po-czuła się tym bardzo dotknięta. To była panienka 19-letnia, lecz aby być w sierocińcu ujęła sobie lat. Zbyszek (zwany Ziźkiem) Porębski, też w tym wieku co Danuśka, a więc wywierali presję, no i odmawiali posłuszeństwa. Nie chcieli ścinać sierpem tego prosa. Noce tam są bar-dzo zimne. Danuśka już na drugi dzień uciekła. Powiedziała, że z gówniarzami nie myśli pra-cować. A w dodatku o głodzie, bo przecież ten prowiant zjedli za pierwszym zasiadem. Resz-ta młodzieży była posłuszna, bo chociaż siedzieliśmy pod gołym niebem, rano wcześnie przed śniadaniem szliśmy żąć proso. Około godziny siódmej, jeden z chłopców szedł do kanału (jednego z nawadniających arterii wodnych) po wodę. Drugi szedł uciąć dżusanu na opał, po czym moim obowiązkiem było przygotować posiłek. Ponieważ zapasu już nie było, chłopaki poszli do sowchozowych ogrodów i „skombinowali” jedzenie. Taki żywot pędziliśmy przez dwa tygodnie. Proso, które wcześniej ścięte i powiązane w snopy, przez noc młóciliśmy. Młocka, to dziwne, ale bardzo prymitywne zajęcie, bo układa się kołem, do wnętrza kłosiem i depcze nogami, przecierając. Dopiero w południe, gdy wzmaga się siła wiatru, braliśmy tę słomę, przetrzepując, zbieraliśmy proso z plewami. Podnosząc od góry wiaderko z tym prosem siłą wiatru oczyszczaliśmy te prosa. Czynność bardzo pracochłonna i uciążliwa. Własnym sumptem radziliśmy sobie tak z pracą, jak i z wyżywieniem. Najbardziej dokuczały nocne chłody i śróddniowe upały, lecz tutaj w stepie byliśmy przynajmniej samodzielni. W sierocińcu masowo umierały dzieci.
      Jesienią prawie całą starszą grupę wysłano do kopalni ołowiu, do szkoły przysposobienia zawodowego. Ja też byłam wyznaczona. Nawet wyszłam już poza obręb tego stepowego miasta rejonowego, lecz, że byłam bardzo chora z wysoką temperaturą i z jakiegoś powodu spuchnięta, ponoć to była pokrzywka czy różyczka, czy na coś byłam uczulona. Z tego powo-du zostałam cofnięta już z drogi, gdyż prowadzący tę grupę wychowawca – Żyd polski, mło-dy chłopak Lowa Jabłonowski, obawiał się, że w tym stanie nie dam rady pokonać tych 50 km, z czego połowa to strome góry. Jeszcze przez tydzień gorączkowałam. To, że pozostałam, obróciło się na moją niekorzyść. Głód był coraz większy, często nie otrzymywaliśmy nawet tych 100 gram chleba na dobę, bo piekarnia nie miała mąki, wszystko szło z kołchozów na front, wojna miała w tym czasie najbardziej niepomyślny przebieg, wtedy właśnie Niemcy stali pod Stalingradem.
      W tym czasie zabrano resztki mężczyzn, kościotrupów, do wojska, które Wanda Wasi-lewska z Zygmuntem Berlingiem zlepiali nad Oką w Sielcach. I właśnie w październiku poszli, by w walce o Lenino złożyć krwawy chrzest. Polacy jak wiemy egzamin zdali i honor żołnierza utrzymali, chociaż był to żołnierz wycieńczony, niedożywiony, niedozbrojony, a przede wszystkim nie wyszkolony. Później w „Sowietskoj Prawdzie” czytałam, że ogromne żniwo śmierć zebrała... Przecież to byli dziadkowie i dzieci, wyrostki.
      Wielu znajomych latem (chyba w sierpniu) z Czułakurgańskiego wojenkomatu, byli wy-syłani na front, czyli szli do nowopowstającej polskiej armii im. Kościuszki. Właśnie wtedy z komisji poborowej był cofnięty pan Zgieb, bo jego organizm był do tego stopnia wyczerpany, że sowiecka komisja uznała go niezdolnym; zimą, chyba w grudniu, zmarł. Wkrótce jego żona też. Zostało troje dzieci: Celina Zgieb (dziś mieszka w Obornikach Śląskich, gdzie przez wiele lat była dyrektorką Prewentorium Dziecięcego, a w Kazachstanie pracowała w kopalni ołowiu przy pompach na 800 metrów w głębi ziemi. Co dzień przychodziła po pas mokra.), Władek (pracował też w sztolni jako krepilszczyjk, czyli stawiał stemple). Jak wielu innych walczyli o Lenino i przeżyli wojnę. Ci, których znałam to pan Wawszkiewicz i Staszek Szymański. Ich rodziny tutaj, jako żony „frontowików” otrzymywali dodatkowo kartki na chleb, cukier i żywnościowe do stołówki. Chociaż różnie bywało z realizacją. Bo przeważnie brak towaru. Natomiast te kobiety, których mężowie, czy synowie powołani byli w 1942 r. i poszli z Andersem, to lepiej było, żeby nie przyznawały się do tego, gdyż o pracę było im trudniej. Cóż? To byli wrodzy sowieckoj strany. Dlatego, że Anders wyprowadził za granicę do Persji. Pozostałe w ZSRR rodziny były w pewnym stopniu bardziej represjonowane. W zależności od urzędników miejscowych władz i stopnia inteligencji i rozeznania politycznego zaangażo-wania.
      Raz jeszcze wrócę do momentu aresztowań. Mamusia dostała pracę i zakwaterowanie przy magazynie (składnica skupu bawełny – surowiec). Ponieważ w Kalininie kołchozie, w lepiance po pani Janiszewskiej, również i inni, musieli opuścić to osiedle, bowiem zamierzano tam ulokować dzieci z sierocińca. Ludność wysiedlono, natomiast dzieci tam nie zasiedlono, gdyż sprzeciwiły się władze oświatowe z Czimkientu. Lecz w chwili wysiedlenia, był to chy-ba maj, albo koniec kwietnia, szłyśmy z mamusią obie do tej miejscowości przy składnicy bawełny (około 3km od miejsca gdzie do tej pory byłyśmy chwilowo zatrzymane - w Kalini-nie). Doszłyśmy do szpitala rejonowego, który był okolony murem około metrowej wysokości, spotkałyśmy mężczyznę płaczącego, wspartego o ten mur, z niemowlęciem na ręku bardzo płaczącym i 7-8-letnią dziewczynką obok. Mamusia już tego człowieka wcześniej zapoznała przy więzieniu, lecz nie wiedziała nic więcej o jego losie. Był to Jan Głuchowski, którego żonę już po wyroku już pognali dalej do więzienia i najstarszą córkę z tych wywiezionych dzieci. Więc mamcia przystanęła i zapytała – Czego pan płacze? Dłuższą chwilę prócz łkania nie było odpowiedzi. Stałyśmy i czekałyśmy. Po dłuższej chwili dopiero odpowiedział pytaniem: – Co mam teraz robić? Żona z córką starszą już po wyroku i odesłane. A ja z tą trójką zostałem wyrzucony z mieszkania, bo mieszkałem w Kalininie. I nie mam gdzie iść i co zrobię z tym niemowlęciem. Ani mleka, ani żadnej żywności? Z tymi dziećmi. Mamusia powiedziała - Ja mam przydział i idę z córką obejrzeć gdzie będziemy mieszkać. Chodź pan z nami. Zobaczymy, być może zmieścimy się dwie rodziny. A i może pan pracę tam też dostanie, gdzie i ja mam pracować. Poszliśmy. Ich troje i my dwie. Po drodze dowiedziałyśmy się, że ta trzecia córka Wandzia służy za niańkę u pracownika więziennego u Kazacha za wyżywienie tylko. Po dojściu na miejsce stwierdziliśmy, że wystarczy nam wszystkim miejsca. Nas czworo i ich, czyli Głuchowskich czworo. Od razu też poszedł p. Głuchowski z mamusią do kantoru o pracę. Dostali oboje. Tak już zamieszkaliśmy razem. A że do wejścia do tej lepianki była jeszcze obszerna przybudówka, w której zatrzymywali się na noc przywożący z odległych kołchozów zebraną z pól bawełnę, przywoźnicy, przez którą było wejście do naszej izby, to wiele rodzin polskich przewinęło się przez te dwa lata u nas. Moja mamusia była szczęśliwa, że może pomóc w jakiś sposób ludziom w niedoli, przynajmniej w ten sposób, że mogli znaleźć punkt zaczepny. A to, że mieszkałyśmy z Głuchowskim było bezpieczniej, bo Kazachowie czuli respekt przed mężczyzną. A gdy który zagadnął mamę lub pana Głuchow-skiego – czy to rodzina, odpowiadali, że tak, że to brat i siostra. Nawet i niektórych wścib-skich Polaków czy Rosjan, tak samo informowano. I był spokój. W zasadzie pan Głuchowski z córkami zajmował jedną połowę tej izby, koło okna. My zaś w drugiej części. Mamusia pomagała w pielęgnacji tego niemowlęcia, którym całymi dniami zajmowała się ta 7-8-letnia dziewczynka Danusia.
      Tak minęło lato. Zimą nie było opału, ta mała Alusia zaczęła bardziej zapadać na zdro-wiu, i po pewnym czasie zmarła; Wandzia – 15-letnia zachorowała na tyfus, po niej mój brat i pan Głuchowski (to był już styczeń 1944 r.) Jeszcze Wandzia dobrze nie wyzdrowiała, a już została wypisana ze szpitala. Wtedy ja zachorowałam na tyfus. Zmarł p. Głuchowski (28 luty 1944r.), Wandzia z moją mamą, obie, zawlekły go na cmentarz. Cmentarz duży, kilku hekta-rowy, ciągnął się od szpitala aż do „Maktopunktu”, czyli do strumyka, za którym mieszkali-śmy. I pogrzebały go (bez trumny) obok jego córeczki Alusi. I w kilka dni po tym pogrzebie mamusia zachorowała, także Danusia Głuchowska oraz moja siostra Jania. Stasio wyzdrowiał po śmierci p. Głuchowskiego. Gdy mamcia zachorowała, Wandzia prawie nie przychodziła na noc. Danusia po wyzdrowieniu poszła do sierocińca. Jania opiekowała się mamusią. Bo Bóg tak sprawił, że to 12-letnie dziewczątko przez dzień była prawie bez gorączki, słaba po noc-nych wysokich skokach temperatury, lecz w dzień szła do sierocińca, po drodze – bo tędy musiała przechodzić – wstępowała do szpitala. Ponieważ ja leżałam przez kilka tygodni nie-przytomna, więc moją porcję chleba zabierała dla mamusi oraz od pielęgniarki, Rosjanki Ma-rusi dostawała chininę w proszku lub kamforowy proszek, czym dzieliły się z mamcią.
      W czasie mamcinej nieprzytomności polski Żyd, krawiec p. Rubin, ojciec licznej rodzi-ny, nie zważając na to, że może się zarazić (a to się stało), przychodził co dzień i przynosił posiłek dla mojej mamy i dla Jani, chociaż swoich dzieci miał pięcioro, a do wyżywienia 7 osób. Również pani Anastazja Dominiak, felczer, Polka, przynosiła czasami im coś do zje-dzenia i lekarstwa. W ten sposób mamcia wyzdrowiała. Ja w tym czasie też zaczęłam powoli zdrowieć. Był to 8 kwiecień 1944 r. gdy w Wielką Sobotę zostałam wyprowadzona ze szpita-la. Przyszła po mnie siostrzyczka Jania, sama słaba, i nie była w stanie mnie utrzymać. Ja na-tomiast po leżeniu w szpitalu od 15 lutego do 8 kwietnia 1944 r. byłam tak osłabiona, że o własnych siłach nie mogłam stać. A już o zrobieniu chociażby jednego kroku nie było mowy. A w dodatku po tej wysokiej gorączce ogłuchłam zupełnie. Tak, żeby opuścić progi szpitala pomogły pracujące tam Polki, panie Kaśko i Giec. Z chwilą gdy wyprowadziły mnie na słon-ko, a grzało niemiłosiernie, od tego blasku, nagle zaniewidziałam, tak, że nic nie rozróżniałam. Te panie oparły mnie o mur szpitalnego ogrodzenia i odeszły. W tym czasie nadeszła pielęgniarka-przełożona. Gdy zobaczyła, że ja ani iść, ani widzieć nie mogę, poleciła mi za-mknąć powieki i nie otwierać, bo oślepnę od tego blasku. A było to prawie południe. Pomogła Jani prowadzić mnie, ale po kilkudziesięciu metrach musiała wracać do szpitala. My znajdo-wałyśmy się pośród tego cmentarzyska, zmuszone balansować między grobami. Ten może kilometrowy odcinek szłyśmy kilka godzin. Jania nie miała siły mnie podtrzymywać, ja na-tomiast iść. W końcu Jania wpadła na pomysł, bym stanęła na czworaka i jak zwierzę poru-szała się przy pomocy przednich kończyn rąk. Dotarłyśmy do strumyka, a za strumykiem jeszcze z pięćdziesiąt metrów i nasza lepianka, lecz trzeba przekroczyć strumyk, którego sze-rokość to dobry krok, który przed tą chorobą nie był mi żadną przeszkodą. Ale tego dnia... O Boże, ile wysiłku potrzeba i brak sił. Jak przy pomocy Jani przełożę rękę na przeciwny brzeg strumienia to nie możemy przestawić nogi na drugą stronę. Długo to trwało. A jak na złość nikt z dorosłych ludzi nie był w pobliżu by pomóc. Jania wpadła na pomysł, że przecież dłu-gość mego ciała jest taka, że mogę sobą uczynić kładkę, więc drugą rękę pomogła mi postawić na drugi brzeg strumienia, i poleciła położyć się. Wzięła mnie za nogi i z mymi nogami-szkieletami, przeskoczyła na drugi brzeg, gdzie już były ręce i w ten sposób, jak tyczkę prze-kręciła moim cielskiem – kościotrupem. W ten sposób znalazłam się po przeciwnej stronie, lecz dalej już żadna z nas nie miała sił. Jania wzięła zaczerpnęła dłońmi wodę, poleciła mi bym się napiła, drugi raz zaczerpnęła by samej się napić. I moją twarz umyła. Tak zostawiła mnie nad tym strumykiem i poszła do lepianki po Stasia (8-letni). Oboje przyszli i przy ich pomocy dotarłam do izby. Tu znów przy przekroczeniu progu, była chwila zmagań. No i po blasku słońca, ciemność z izby, i znów silny ból oczu nim przyswoiły sobie ten mrok. Nim mogłam namacać na posłaniu mamusię, która akurat pierwszy dzień od kilku tygodni była przytomna. Tylko też tak samo głucha. Jak i ja. To była Wielka Sobota. Gdy w Ojczyźnie Rodacy dążyli do kościołów ze święconym, my nie mieliśmy nic do jedzenia. Bo nawet dzieciom w sierocińcu brakło chleba od kilku dni, bo piekarnia nie miała mąki.
      9 kwietnia 1944 r. Wielkanoc. Gdy w Ojczyźnie chrześcijanie z rezurekcji do domów podążali, my w Kazachstanie, głodni leżąc w barłogu, bez możliwości zdobycia jakiegokol-wiek jedzenia, czekałyśmy na cud Zbawienia lub śmierć. Wandzia z Danusią Głuchowskie też przyszły. Mamusia moja, chociaż słaba i głucha, zdjęła z szyi różaniec i zaczęłyśmy wszyscy razem się modlić.
      Wandzia w tym czasie była najsilniejsza, więc ona mówiła głośno. Ja chociaż nic nie słyszałam, ale samo patrzenie na paciorki różańca, przynajmniej myślą z nimi się łączyłam. Różańcowe tajemnice znałam na pamięć, więc nie miałam z tym trudności. Nagle gdy już kończyłyśmy Bolesną Część różańca, przyszedł do naszej izby ogromny tłusty wilczur. Zaczął po kolei nas obwąchiwać. Jakby mówił... widzicie, przysłał mnie tu wasz Bóg, abyście mnie skonsumowały zamiast wielkanocnego posiłku... Doszedł do mojej mamusi leżącej, zaczął lizać jej ręce. Mama objęła jego szyję w swoje dłonie, pies stał jak zahipnotyzowany i czekał na decyzję. Mamcia ścisnęła go tymi trupio-chudymi, aż sczerniałymi z tej chudości dłońmi, i pies przysiadł. Wandzia podbiegła z nożem (mam prawo przypuszczać, że mama musiała jej dać takie polecenie) i pomogła mojej mamie tego psa zabić. Wandzia ze Stasiem i Janią powoli zdjęli skórę, a tego mięsa mieliśmy po trochu na 2 tygodnie. Nocą Wandzia z Janią wyniosły skórę z psa by zakopać, w razie gdyby kto szukał. Czy to nie był cud, że leżąca, chora kobieta, bezsilna udusiła zdrowego dużego psa, który nie zamierzał się bronić?
      A to psie mięso pozwoliło nam przetrwać głód i powoli wracały siły. Gdy psina się skończyła, gdy mamcia zaczęła uczyć się chodzić, przyplątał się czarny duży kocur. I znów kilka dni był posiłek, czyli lebioda omaszczona mięsem. I znów bez wysiłku w dłoniach udu-siła mamcia tego kota. A przecież normalnie kota trudno zabić. I żadne zwierzę nie broniło się. Dlaczego??? Ciągle jest zagadką... Przy czyjej pomocy te zwierzęta przychodziły same po to, by ponieść śmierć. A że tak wymizerowana schorowana kobieta zadusiła bez wysiłku??? Nikt z całej szóstki po dziś dzień nie umie wyjaśnić tego zjawiska. Pozostały tylko domysły. Nieznanym wysiłkiem i mocą.
      15 kwiecień 1944 r. Niedziela. Pierwsza po Wielkanocy. Przyszła Jania z sierocińca z polecenia p. Marii Jeżełowskiej, która była zastępcą dyrektorki sierocińca, Bożek Antoniny, a zarazem wychowawczynią najstarszej grupy. Niewiele nas już w niej nie pozostało. Część zmarła, część była w FZO -–Szkole przysposobienia zawodowego w górnictwie. Część zmar-ła, więc do wyrównania ilościowo grup, dzieci ze średniej grupy co starsze przeniesiono do grupy starszaków. Bo grupa średniaków była najliczniejsza. Z najmłodszych zmarło najwięcej. Szczególnie te, których matki były w więzieniu, a ojcowie w wojsku, jak nie u Andersa za granicą, to zostali powołani do kościuszkowców do Sielc.
      Ale wrócę do polecenia p. Jeżełowskiej. Jania mówi, że wychowawczyni posłała po mnie, bo muszę natychmiast się stawić w sierocińcu. Jeszcze byłam słaba i głucha. Jania po-mogła mi się zebrać i zaprowadziła mnie do sierocińca. Tam już Chairłajew Kazach bez nogi, o drewnianej kuli, zaprzęgał konia i gromadka starszaków, którzy po tyfusie już nieco ożyli stoją gotowi dokądś. Wtem wyszła pani Jeżełowska ze stołówki, dzierżąc w ręku jakieś papiery. Zobaczyła mnie i z pretensjami dlaczego po wyjściu ze szpitala nie przyszłam do sierocińca skoro jestem tu na stanie? Jania za mnie jej odpowiedziała, że Józia jeszcze jest niezdrowa i bardzo słaba oraz głucha po tyfusie. Jeszcze o własnej sile nie chodzi. Przyprowadziłam ją, bo pani sobie życzyła. Pani Jeżełowska popatrzyła tylko w moim kierunku, bo stałam oparta o mur budynku, i poszła do biura. Po chwili wyszły z Bożkową i kazały wszystkim 15 osobom wsiadać na wóz. Była to zwykła arba, czyli cztery koła ze sobą połączone dwoma drążkami i dyszel. I na tych drążkach musieliśmy się zmieścić tak, by nie wpaść między koła. W rezulta-cie co silniejsze osoby większą część drogi szły. Jedynie ja siedziałam, bo byłam za słaba by iść i furman, bo był kulawy i na jednej drewnianej nodze. Reszta osób się wymieniała, bo nie wszyscy mogli się pomieścić na tak dziwnie skonstruowanym wozie. Wóz ten w zasadzie służył do przywożenia wiązanego w snopy dżusanu na opał do stołówki. Nie posiadał żadnych dodatkowych urządzeń do siedzenia. A nawet koła tego wozu były całe z drewna jakiegoś, bez obręczy. Nie mam pojęcia jak ta cała arba była ze sobą skonstruowana, że to jakoś się trzymało i służyło za pojazd. W każdym bądź razie był to pojazd inny, niż znałam jakie były w Polsce, a nawet w europejskiej części Rosji, tam gdzie wcześniej byłyśmy na północy.
      Jadąc z tym Kazachem, na tym trzęsącym się wozie, dzierżąc się kurczowo drążków by nie wpaść pod koła, po kilku godzinnej jeździe doznałam w pewnym sensie dziwnego zjawi-ska – cudu (bo inaczej tego nie umiem nazwać). Dotychczas głucha po przebytym tyfusie, jadąc arbą po tym bezdrożu, podskakując na każdej nierówności, nie wiem co to spowodowa-ło, czy to trzęsienie, czy lęk przed spadnięciem, moje uszy uzyskały zdolność słyszenia. Szczególnie lewe, tak jakby ktoś odetkał mi je. Poczułam strzyknięcie, lekkie ukłucie i nagle słyszę dźwięki rozmawiających osób i chód konia, turkot kół. Bardzo się ucieszyłam. Ale głośno nie mogłam tego wyrazić. Wstydziłam się swych uczuć okazać, by nie być wyszydzo-ną. W prawym uchu ta głuchota trwała jeszcze ze dwa miesiące nim uzyskałam zdolność sły-szenia.
      Gdy wjechaliśmy w góry, gdy po tych kamieniach bardziej zaczął wóz podskakiwać, obawy wzrosły przed spadnięciem z wozu. Cierpły ręce od kurczowego trzymania, a nogi stały się bardziej bezwładne od niewygodnego i wielogodzinnego siedzenia na tych drążkach. Gdy stanęliśmy na popas konia, próbowałam przy pomocy wychowawcy i kolegów wstać. Nogi były tak ścierpnięte i obolałe, że nie mogłam bez podtrzymania sama o własnej sile stać. Posadzono mnie na kamieniu i koleżanki zaczęły masować moje kończyny. Hela Zaniewska, z którą leżałyśmy obok siebie w szpitalu na tyfus, gdy ja przyszłam do szpitala, to Hela w tydzień czy dwa po tym została wypisana, gdyż ona wcześniej zachorowała, a w tym czasie była już po kryzysie. Lubiłam Helę, bo chociaż była o kilka lat starsza ode mnie, lecz była miła i uczynna. Jej mama też była w tym czasie w więzieniu wraz z moją mamą. I też o ile pamięć mnie nie myli, to podpisała sowieckie obywatelstwo w tym czasie, że miała wpisane do dowodu, iż „z prikaza Wierchownowo Sowieta” przyjmuje obywatelstwo. Był to bardzo ważny wpis do dowodu, jak się później okazało, gdy była rejestracja do powrotu do Polski, którą w Aczysaju przeprowadzało NKWD w 1945 roku w listopadzie. A w kwietniu 1946 r. wyjeżdżaliśmy. Więc ci, którzy tego wpisu nie mieli, nie mogli otrzymać karty ewakuacyjnej. Jak też ci, którzy w ogóle nie mieli dowodów sowieckich. Jedynie nielicznym z tych udało się udowodnić swoją polskość na podstawie posiadanych dokumentów polskich sprzed 1939 r. lub na podstawie świadków zaświadczających, że są spokrewnieni. Dlatego spora ilość osób pozostała w Kazachstanie, głównie wiele dzieci zostało, których matki pomarły w więzieniu lub z tyfusu w kołchozie, a nie posiadali dokumentów, lub nie miał kto poświadczyć o ich polskości. Wprawdzie wiele Polaków świadczyło drugim, by umożliwić im wyjazd do kraju, ale byli też tacy, którzy obawiali się innym zaświadczać w obawie, by nie zostać posądzonym o krzywoprzysięstwo i tym samym nie stracić pozwolenia na powrót.
      Moja mamusia przywiozła tak Julę Szkotakównę i jej brata jako dzieci siostry. Dopiero w Opolu oddała je do PUR-u, stąd skierowani zostali do sierocińca. Jula była wraz ze mną w FZO i razem pracowałyśmy na wzbogacalni rudy. Jej mama zmarła w więzieniu. Starsza sio-stra wyszła z więzienia i pracowała też gdzieś, w którejś z kopalń należących do Karagandyj-skiego Zjednoczenia. Wróciła do Polski w innym transporcie, lecz w tym samym czasie. Od-nalazły się w Opolu.
      Wrócę do mojej podróży do FZO, do 1944 r., do 15 kwietnia. Do Aczisaju dotarliśmy 16 kwietnia 1944 r. w porze południowej. Dyrektorem szkoły FZO był Kostantin Michajłowicz Nadieżdin (z pochodzenia Mordwin po ojcu i z matki polki, jak się znacznie później dowiedziałam). W tym dniu nie zostaliśmy przyjęci do FZO, ale nasz furman i wychowawca obaj Kazachowie, z chwilą gdy nam dyrektor Nadieżdin dał zlecenie do stołówki na posiłek przed powrotem w drogę, obaj ci za nas odpowiedzialni, oświadczyli, że po nas wrócą, tylko mają tu w mieście coś do załatwienia. Stało się inaczej, bo oni odjechali bez nas. My po spożyciu posiłku, musieliśmy wracać pieszo z powrotem do sierocińca do Czułakurganu, czyli 50 km pieszo (20 km przez góry i 30km pustynią), nie mając na drogę żadnego zaopatrzenia, bo oni nasz przydział zabrali ze sobą. Musiał nam wystarczyć ten posiłek, jaki dostaliśmy na obiad: zupa z suszonych naci marchwi, omaszczona czarnym olejem z bawełnianych nasion, cuchnąca naftą oraz łyżka makaronu z sosem wodnistym z jakimś strzępkiem mięsa i bakłażany gotowane na drugie danie oraz 200 gramowa porcja chleba. Chociaż był to posiłek w porównaniu do tego jak nas żywiono w sierocińcu bardzo obfity, to jednak nam 14–15-latkom wygłodniałym i wyposzczonym za skąpy na to, by wystarczyło pokonać forsowny marsz 50-kilometrowej długości, na który potrzebowaliśmy przynajmniej dziesięciu godzin. Gdybyśmy nie mieli już tej przestrzeni w ciągu tej doby przebytej. Wszyscy byli wycieńczeni i zmęczeni. A już była pora poobiednia i bliżej do nocy. Chociaż nas była 15-osobowa grupa, to jednak żadne z nas nie znał drogi ni tych gór. A wszyscy byliśmy dziećmi. Nas dziewczynek było 6 osób i 9 chłopców. Z dziewcząt najstarszą była Hela Zaniewska, a z chłopców Staszek Gałka (który miał w sierocińcu chyba trzy siostrzyczki i chyba jego mama bądź zmarła w kołchozie, albo była w więzieniu. W każdym bądź razie on tym rodzeństwem się opiekował. Nie wiem gdzie był jego ojciec). W podróż powrotną wyruszyliśmy sami, bo nie wiedzieliśmy gdzie mamy szukać furmana z wychowawcą.
      Problemem byłam ja, bo sama iść nie potrafiłam, więc Hela ze Staszkiem zadecydowali, że będą mnie prowadzić na zmianę po dwoje. Bo z całej tej grupy byłam ja jedynie najbardziej słaba. Z Bożą wolą ruszyliśmy w powrotną drogę. Gdy zaczęliśmy stopniowo wspinać się w górę, jak wiodła ta górska trasa, do 10 km tylko w górę i w górę tym szlakiem wiodącym nad urwiskiem, z jednej strony w dół, gdzie sączył się potoczek, im wyżej się wznosiliśmy to urwisko w dół było większe, zaś z prawej bardziej stroma ściana góry, z mnóstwem osypują-cych się kamieni. Góry tam rudo-szare i nagie bez roślin, przez co są groźne w deszcz i wiatr, bo zwietrzałe skały kruszą się i osypują. Właśnie gdy szliśmy z powrotem wiał wiatr, im wyżej się wspinaliśmy tym był silniejszy. A gdy droga wiodła bliżej szczytu tym silniejszy. Tak, że spory odcinek tej drogi zmuszeni byliśmy iść na czworakach, by nie zostać zdmuchniętym w przepaść po stromiźnie kamienistej w dół. Nikt nas nie poinformował, że dla pieszych jest inna, wygodniejsza i bliższa trasa przez góry do Czułakurganu. Ale o tym dowiedzieliśmy się w innym czasie. Nie tego dnia. Gdy dotarliśmy na szczyt tej drogi, gdzie stała lepianka dla podróżnych i druga dla zwierząt, gdzie podróżni mogli odpocząć, a w czasie ulewy czy w zimie zamieci śnieżnej się schronić, weszliśmy do niej, by w zaciszu odpocząć. A słonko miało się ku zachodowi, bo chmury całe na zachodzie zaczerwieniły się. Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy w dalszą drogę, bo przed nami jeszcze 40 km, a noc tuż. I głód daje o sobie znać coraz natarczywiej. A my nic ze sobą nie mamy. Aby wyjść z gór na równinę. Teraz już będzie lżej, bo w dół. Znów wzięli mnie pod ręce i ruszyliśmy w drogę. Im schodziliśmy niżej, wiatr był lżejszy. No i otoczenie się zmieniło, bo droga schodziła w kotlinę, oddalała się góra jednocześnie po obu stronach drogi, teren jednaki, bez stromizn i urwisk. Zeszliśmy w dużym tempie w dół. Ciągnęli mnie tak, że ledwie nadążałam przebierać nogami. Ale był to doskonały trening dla moich nóg zesztywniałych dwumiesięcznym leżeniem w szpitalu.
      Gdy nareszcie pokonaliśmy ostatni odcinek drogi w górach i stanęliśmy nad cieknącym potokiem w odwrotnym kierunku od poprzedniego płynącego z tamtej strony góry, tu nad obszerniejszą przestrzenią po obu stronach drogi i potoku ze świeżo wiosenną zielenią rosną-cych roślinek i kwitnących obficie tulipanów, postanowili odpocząć i nad potokiem poszukać roślin, by zaspokoić głód. Głównie szczaw zaczęto zbierać, inni myli się w strumyku i pili wodę. Mnie też chłopcy w dłoniach przynosili wodę bym mogła umyć z kurzu twarz i napić się. Bo ja nie mogłam sama się schylić. Raczej oni obawiali się, że mogę wpaść do wody.
      Tu też postanowiono dłużej odpocząć. Bo raz, że góry się kończą i rozpoczyna się rów-nina i niedaleko jest kołchoz Dżumuszcza, tutaj kilka osób postanowiło pójść poprosić o posi-łek lub nocleg. Zaczynał się mrok. Poprosiłam, stojąc w rozkroku dla utrzymania równowagi, aby wzięli poły mego płaszcza i owinęli wokół ramion, bym mogła bardziej mieć równowagę, co uczyniono. Wyglądałam jak ptak z rozpostartymi skrzydłami. Spróbowałam sama bez pod-trzymywania iść. Gdy zrobiłam z 10 kroków bez pomocy i nie upadłam, powiedziałam, że ja idę. Wy odpoczywajcie, a gdy upadnę, to idąc znajdziecie mnie. Do Dżumuszczy jeszcze ze dwa kilometry. Wzdłuż drogi były słupy telefoniczne, które równiutko wiodły aż do Czuła-kurganu. A od Dżumuszczy do celu jeszcze prawie 30 km lub ponad. Więc idę, krocząc roz-krocznie, krok po kroku z rozpostartymi jak skrzydła ramionami, ciesząc się, że jeszcze nie upadłam. Tak minęłam ostatnią lepiankę. I nie upadłam. Coraz ciemniej. Ich nie słychać, by szli za mną. Ale obejrzeć się lękałam, by nie stracić równowagi.
      Zaczęłam się modlić. Najpierw odmówiłam pacierz wieczorny „Pod Twą Obronę”, „wszystkie nasze dzienne sprawy” – już śpiewając półgłosem. Potem „Do Anioła Stróża” i kolejno „Anioł Pański”. I o dziwo, już ręce coraz niżej opuszczone bo mdleją, ale ja idę i to w coraz mniejszym rozkroku. Pojęłam, że Bóg mi pomaga pokonać mą niemoc. Nawet głód przestał mi dokuczać po napiciu się do syta tamtej wody ze strumyka. Teraz już do końca podróży nie będzie wody. No i noc. Im dalej szłam, tym żarliwiej się modliłam. Wzeszedł księżyc. Zrobiło mi się raźniej. Przekonana, że w razie zesłabnięcia będę przez nich znaleziona, szłam, a księżyc wznosił się coraz wyżej i jaśniej oświetlał teren. A oni ciągle mnie nie dogonili. Zaczęłam chwilowo żałować, że podjęłam się samotnej eskapady. Ból nóg stawał się bardziej dokuczliwy, lecz przede mną zarysowują się budynki Czułakugranu, a więc cel blisko. Księżyc przetoczył się po niebie i ma się ku zachodowi. Czyli mam go poza sobą. Na wschodzie już zaróżowiło się niebo. Skoro ranek, zaczęłam któryś raz z kolei odmawiać litanię do Serca Jezusa, gdy doszedł mnie dziwny szmer. Sądziłam, że to moi towarzysze podróży. Nagle przede mną przebiegł pies, jeden, drugi i trzeci. Zrozumiałam, że to wilki. Przecież stąd niedaleko rozpoczyna się na południe i wschód kilkudziesięciu hektarowy obszar trzci-nopodobnych traw, w których kryją się pustynne zwierzęta. A przecież rok temu, tylko ze wschodniej strony Czułakurganu, też spotkałam te zwierzaki. Ogarnął mnie przez moment lęk. A jeżeli one są głodne tym razem? To ja już się i bronić nie zdołam. I nagle olśniła mnie myśl. Chwyciłam opadłe już uprzednio poły płaszcza i uniosłam w górę, tworząc w ten sposób skrzydła i znów nagle opuściłam. Kilkurazowy ten ruch sprawił, że odskoczyły ode mnie. I wtedy ile sił miały moje płuca krzyknęłam: Chrystus Pan szedł przez wieś nie ugryzł go żaden zwierz i Ty mnie Panie Boże strzeż. I o dziwo te zwierzaki odskoczyły i poszły na południowy zachód w stronę gór.
      Po ochłonięciu z tego lęku spostrzegłam, że to już widny dzień i w połowie słonko wy-toczyło swój krąg spoza horyzontu. I oto już są pierwsze lepianki. Do sierocińca z kilometr. Do mamusi ze trzy kilometry. I dopiero teraz ośmieliłam się obejrzeć poza siebie, czy tamci zdążają za mną. I nic nie zobaczyłam. Doszłam nareszcie do sierocińca, chwilę zatrzymałam się, wahając, czy tu zakończyć swą trasę, a mamę zostawić w niepewności do później. Lecz uczucie wzięło górę nad zmęczeniem i wyczerpaniem. Poszłam do mamusi. Słonko wydźwigało swe oblicze ponad wierzchołki drzew rosnących koło więziennego muru. Gdy weszłam wreszcie do lepianki, w której mama mieszkała na przeciwległym krańcu tego pustynnego miasta, w którym budowle przeważnie lepianki, a niektóre tak niskie, że koza bez trudu skacze po dachu. Mamusia jeszcze spała i Wandzia Głuchowska w przeciwległej połowie pomieszczenia. Nawet nie zauważyłam w pierwszej chwili, że przy mamusi śpi mój braciszek Stasio, bo Jania, z Danusią Głuchowską nocować musiały w sierocińcu, chociaż tam nie było żadnej wygody.
      Siadając obok łóżka mamusi (tylko mamusia miała skądś wykombinowane, zdezelowane, żelazne łóżko) mimo woli jęknęłam, czym niechcący ją obudziłam. Przy jej pomocy ro-zebrałam się i zdjęłam trzewiki, które dostałam w sierocińcu przed kilkoma miesiącami, woj-skowe, angielskie. I co było dalej było już nie wiedziałam. Wyczerpanie wzięło górę. Tak leżałam kilkanaście dni. Ponoć czwartego dnia przyszli Kaczanowski i Kramnik – obaj Staszki, którzy byli razem ze mną w podróży, dowiedzieć się czy wróciłam, gdyż po drodze mnie nie dogonili, a przecież szli dość raźno. Tylko nad ranem po drodze spotkali trzy wilki. Ucieszyli się widząc mnie leżącą całą, choć nieprzytomną. Prędzej nie byli w stanie dowiedzieć się, gdyż bardzo mieli popuchnięte nogi po tym stukilometrowym marszu w ciągu jednej doby, nie będąc przygotowanym do tak forsownego marszu. W dwa dni po ich wizycie przyszedł ze Stasiem mój nauczyciel od biologii. Był to syn aptekarki, Lowa Jabłonowski. Tego samego dnia przyszedł ze swoją mamą. Przynieśli mi lekarstw. I glukozę w ampułkach. Pani Jabłonowska poleciła mamusi, by podała mi do picia trzy duże ampułki oraz jakieś tabletki, które zbiły gorączkę, która mnie trawiła. Ale w sumie byłam przez kilka tygodni jeszcze bar-dzo ciężko osłabiona. A mamusia moja po tym tyfusie niewiele była lepsza ode mnie, chociaż głód zmuszał ją do pójścia do pracy. Choroba tak ją wyniszczyła, że wyglądała jak kościotrup. Ważyła ledwie 28 kg. 45-letnia kobieta o 164 cm wzrostu.
      Tak była wyschnięta, że brakowało jej warg by zakryły jej zęby. Jania i Stasio skoro wcześniej przeżyli tyfus, byli bardziej już sprawni, choć wynędzniali, wycieńczeni, anemiczni przez czteroletnie niedożywienie, dokuczał już szkorbut cynga, jak określała dochodząca pie-lęgniarka zwana Ciocią Marusią, sympatyczna Rosjanka. Tak więc dwoje tych dzieci biegało zbierać lebiodę, o którą też były trudności. A z lebiody sporządzała mamusia zupę. Jeżeli uda-ło się nam z sierocińca wynieść swoją porcję chleba (a było tego mała kromka, często niewy-pieczonego), wówczas zupa była smaczniejsza, bo rozdrobniony chleb i rozgotowany z tą le-biodą tworzył bardziej zawiesistą.
      Lata 1943-44 dla nas Polaków były szczególnie trudne, bo nie mieliśmy już nic do sprzedania, lub mało kto jeszcze coś posiadał. W Czułakurganie nie było pracy, bowiem to jedyne na tej pustyni miasteczko nie miało żadnego przemysłu. Jedynie instytucje te, które obowiązkowo znajdują się w rejonowym ośrodku, gdzie zatrudnia się stałych tubylców, głównie partyjnych: Zarząd Rady Rejonowej tzw. Rajkom, Wojenkomat, Zawrejono od szkół, więzienie i enkawude, szpital z jedną lekarką od wszystkich chorób, apteka, skup bawełny, magazyny zbożowe, młyn, „Maszyno-Traktorna Stancja”, czyli MTS – ośrodek remontu ma-szyn. Owszem, co najważniejsze to łaźnia z parową kabiną dezynfekcyjną, czyli woszobojka. Gdy raz w miesiącu przyprowadzano dzieci do kąpieli, myło się po dwoje z jednej miski zro-bionej z czarnej blachy, a od ciągłego używania zardzewiałe, wiele cieknących, by się umyć należało się bardzo spieszyć, by zdążyć z wody wydzielonej skorzystać. Na 30–40 osób do-stawało się 200 gram mydła, które wychowawczyni dzieliła na kilkanaście mniejszych kostek. Mydło szare, które było mokre i najczęściej produkowane przez miejscowych wytwórców systemem bardzo prymitywnym. Mydło było bardzo cuchnące, bo najczęściej z padliny wy-twarzane. Dzieci wchodziły do łaźni grupami - obszerne pomieszczenie, w którym ustawiono wokół pod ścianą na ławkach, te ohydne miski, z którymi szło się do beczki, a obsługująca bańszczyca, Kazaszka wydzielała ciepłą wodę. A z tą ciepłością różnie bywało.
      Była też duża szkoła, w której mieściło się wiele klas dla uczniów od I klasy szkoły pod-stawowej do średniej dziesięciolatki, jeżeli ktoś kończył na tym poziomie lub szedł do szkoły wyższej zawodowej. A klasa jedenasta była dla tych uczniów, którzy zamierzali kształcić się na kierunkach o ściślejszym profilu, na wyższym poziomie. Jeszcze była klasa zwana dwuna-stą, dla tych, którzy z jakichś powodów w Ałma-Acie, Czymkiencie, Karagandzie (tu głównie wyższe studia górnicze i metalurgiczne) lub Frunze, gdzie głównie szli matematycy i fizycy, z tego terenu. Właśnie przez rok, by uzupełniać braki wiedzy kształcono do egzaminów wstęp-nych.
      Szkoła prowadziła przysposobienie wojskowe, tych z roczników przedpoborowych oraz wojenne przygotowanie dziewcząt ze starszych klas na sanitariuszki. W budynku szkoły była biblioteka i sala teatralna, gdzie uczniowie z zespołów amatorskich teatralno-tanecznych da-wali swe występy. Również w tym budynku była szkoła agrotechniczna i ogrodnicza. Tak więc przy szkole był ogród ogrodzony wysokim murem, gdzie uczniowie mieli swe grządki doświadczalne i kilkadziesiąt drzewek owocowych. Z tego ogrodu zbiór brała stołówka inter-nacka, stołówka dla pracowników państwowych i więziennych.
      Była jeszcze piekarnia oraz sowchozny ogród na około 3/4 hektara, też ogrodzony mu-rem, przez który my Polacy korzystając z możliwości bycia niedostrzeżonym wskakiwaliśmy by urwać lebiody, która tam była jedynie dostępna. Niektórzy, jak im się udało, kradli wa-rzywa i owoce. Lecz my nie ruszaliśmy, mamusia nam zabroniła. Dlatego, że jeżeli pracownik ogrodu by nas złapał, to za lebiodę nic nie powie, najwyżej pogrozi i zabroni więcej tu przychodzić w obawie, że skoro inni kradną nas o to podejrzewa. Ale lebiodę pozwoli tą uzbieraną wziąć. Razu jednego mój braciszek Stasio z kolegami z sierocińca poszli i narwali młodych melonów, myśląc, że to ogórki. Gdy przyniósł mamusia prosiła by więcej tego nie czynił. Ale przecież zielony i jeszcze dobrze nie wyrośnięty melon jest bardzo gorzki. Chociaż wówczas mamusia przyrządziła jak mizerię (gdzieś u Kozaczki kupiła trochę kefiru). I chociaż było to gorzkawe, to tam stanowiło przysmak nie lada.
      W połowie czerwca 1944 r. wysłano dzieci wszystkie ze starszej grupy i częściowo ze średniaków na żniwo w góry (120 km), gdzie sierociniec miał zasiane proso i pszenicę, około 20 hektarów. Dlatego w górach, że tam klimat zmienny i nie trzeba nawadniać. Latem są czę-sto deszcze i zboże rośnie. Natomiast zbiór ręczny. Jedynie sierpami trzeba było żąć. Dzieci wszystkie mizeroty, słabe. Wielu spośród nich nigdy sierpa nie miało w ręce,ani nigdy nie widziało jak się tym posługiwać. Wychowawczyni też zielonego pojęcia nie miała, bo pani Baranowa Maria była miastową osobą i żoną jakiegoś urzędnika. Osoba, która nawet posiłku sama przyrządzić nie potrafiła. Na te żniwa zostałam wysłana wraz z siostrzyczką Janią i całą dużą grupą dzieci. Znów tutaj wychowawczyni Baranowa wyznaczyła mnie do przyrządzania posiłków. To obowiązywało mnie do wcześniejszego wstawania już o świcie. Po śniadaniu szłam wraz z innymi do żniw. Ja z siostrą Janią umiałyśmy się doskonale posługiwać sierpami, bo przecież gdy w 1942 roku byłyśmy w kołchozie już wtedy przecież pracowałyśmy przy ścinaniu zboża sierpem, więc tą czynność miałyśmy do perfektu opanowaną. Nawet umiałyśmy same sobie ostrzyć te kazachskie koso-sierpy. Bo to były raczej małe kosy,często wykonane z niezbyt dobrej stali, to szybko się tępiły. Ostrze zawijało się ,co powodowało, iż łatwo było skaleczyć rękę, którą brało się w garść źdźbła słomy. A po suchych źdźbłach palce lub dłoń. I właśnie w szczególności dzieci, które przecież do tej czynności nie były przyuczo-ne, prawie każde miało wielokroć skaleczone ręce. Należy wziąć i to pod uwagę, że przecież to dzieci z domów szlachty polskiej, leśniczych, nauczycieli i wszelkiego rodzaju inteligencji z polskich kresów, wywiezieni przeważnie w pierwszej turze stalinowskiej czystki etnicznej w lutym 1940 roku. Dzieci, które przecież nie miały nigdy styczności z pracą na roli w tak prymitywnych warunkach. Jedynie nieliczni widzieli sierp i wiedzieli jak nim się posługiwać. Do tego nie było osoby, która umiałaby wskazać, jak należy w tych warunkach przeprowadzać żniwo zbóż. Osobami mającymi jako takie pojęcie o takim żniwowaniu byłyśmy my z siostrą i kilku chłopców, którzy raczej z ciekawości lub z musu gdy z racji pobytu w którymś z koł-chozów już pracowali, bądź tylko widzieli jak należy pracować w tym prymitywnym systemie. Reszta dopiero się uczyła. No i to całodzienne schylanie się, od którego bolały plecy, w tej spiekocie, bo tam prawie cały czas są pogody. Chociaż na tej wysokości wśród tych gór bywały też dni burzowe lub nawet słotne. O około 30 km obok nas, na pustyni Mujum-Kum, jak i Bat-Pek-Dala od kwietnia do października całe lato nie było kropli deszczu.
      Po dwóch tygodniach mego tam pobytu, harując jak przysłowiowy wół od świtu do no-cy, i głodna często, bo chociaż przygotowywałam posiłki, to Baranowa ze swą córeczką Kry-siunią pilnowały mnie, nie odstępując na krok. Nawet gdy trzeba było spróbować czy posiłek jest smaczny, czyniła to sama pani Baranowa. A gdy przy rozdzielaniu posiłków zabrakło w kotle, to musiałam ja być bez jedzenia. Razu pewnego pracując przy żniwie, nie spostrzegli-śmy, że zza góry wyszła burzowa chmura, obłok niby. Ale lunął ulewny deszcz. Ja mając tylko sukienkę i do tego spocona, zmokłam.

* * *

      A przecież mija prawie 59 lat od tamtych przygód. Dziś jako staruszka często myślami wracam do tamtych lat. A w szczególności, gdy ból nóg się wzmaga na zmianę pogody, prze-żyte wspomnienia z dziecięcych lat powracają jak żywe. Dosłownie jakby ktoś odtwarzał kadr filmu. Często zastanawiam się, ile łask zsyłał Bóg na naszą rodzinę i na mnie, ile ryzyka czy-niłam by osiągnąć to co postanowiłam. Będąc nie świadoma tego, co może mnie spotkać lub tego, że ta decyzja może być nie do zrealizowania. A jednak pokonywałam najbardziej trudne przedsięwzięcia, zawsze z modlitwą i różańcem, z którym się nie rozstawałam. I dziś twierdzę, że Bóg ze mną był przez całe moje trudne życie na wszystkich moich ścieżkach. Na pewno gdybym wówczas umiała się zastanawiać nad każdym przedsięwzięciem, tak jak dorosła osoba logicznie się zastanawiająca, czy zdołam pokonać, bo to przedsięwzięcie i cel są raczej niemożliwe do wykonania, z całą pewnością bym nie pokonała trudności i nie dotarła do zamierzonego celu. Ufność w moc Boga, miłość do rodziców i rodzeństwa zawsze była bodź-cem do działania. A przede wszystkim chęć życia i powrotu do Ojczyzny. Z chwilą gdy nas przywieziono w tajgę archangielską, mój tatuś wielokrotnie powtarzał mi –Jesteś najstarszym moim dzieckiem i rezolutnym (tego słowa długo nie rozumiałam, ale domyślałam się intuicyjnie, że to słowo pochwały i raczej zaufania), na ciebie spada obowiązek odpowie-dzialności za rodzeństwo. Mogą się nasze losy różnie ułożyć. Jest wojna. Możesz zostać sama jako główna osoba w rodzinie myśląca za wszystkich. Widzisz, że mama jest chora na serce i nagle może jej braknąć. Piotrka mogą pognać na roboty daleko, a w lesie zawsze nie pewnie. Mnie też, więc ty musisz przyjąć ten ciężar odpowiedzialności. Rozumiesz? Chociaż nie wszystko rozumiałam, lecz potwierdziłam, że tak! A czego nie rozumiałam zapamiętywałam i często o tym myślałam, co utrwalało się w mojej pamięci. A zatem stanowiło obowiązek do-ciekania znaczenia. Natomiast zawsze słowa rodziców były dla mnie świętością i nakazem lub rozkazem. Tatusia bardzo kochałam, no i od urodzenia się Jani, a później i Stasia byłam najczęściej z nim. W jego pokoju spałam, z nim lubiłam chodzić w polu, często za pługiem lub bronami biegałam. I już wówczas powtarzał mi często – Ty już duża dziewczynka i za ro-dzeństwo odpowiedzialna. Ba, nawet gdy któreś z nich coś złego zrobiło, lub coś się któremuś stało, lub wlazło gdzieś w zakazane miejsca, to mnie się obrywało za to, że nie dopilnowałam. Czyli ja byłam odpowiedzialna za ich czyny. I właśnie, gdy tego ojca i brata przyrodniego brakło, już miałam zakodowane, że ciężar rodziny spoczywa na moich barkach. Właśnie ta odpowiedzialność była bodźcem do każdego działania. Miłość do mamy i rodzeństwa była siłą, nad którą wówczas nie umiałam się zastanowić, ale teraz wiem, że to wszystko pomagało mi w pokonywaniu tych wszystkich trudności losu i barykad stojących na drodze życia. Dzisiaj, w dorosłym życiu nie podjęłabym się realizacji wielu takich przeze mnie wówczas pokonanych trudności, uważając za szaleństwo. A jednak dokonałam, pokonałam i cel osią-gnęłam. - Czyż w tym nie była moc Boska? - sądzę, że tak!
      Na przykład, gdy w 1940 roku w lipcu przyszło kilka paczek na moje nazwisko dla pol-skich jeńców z 34 łagiernego punktu, leżącego na trasie Kotłas–Uchta. Osiedle Nianda i rzeczka Nianda miały zalew przy młynie i śluzę spiętrzającą wodę, a otwieraną do potrzeb uruchomienia koła młynarskiego. Na lewym brzegu rzeki i zapory zawsze stała łódeczka czajką zwana, która była własnością młynarza. Wcześniej przyniosłam jedną z tych paczek dla jeńca by zawieźć ją do łagru, a przynajmniej do umówionego wcześniej z jednym z polskich jeńców oficerów miejsca, bo oni mogli bez straży od łagru tylko do 200 metrów się oddalać. Więc ja, wówczas 11-letnia chudzina, postanowiłam wziąć bez wiedzy właściciela łódkę. Odpięłam łódkę, która była przymocowana łańcuszkiem do drewnianego pala i zapięta na zamek, Ale od czego człowiek ma rozum? do myślenia, często tatuś mi powtarzał. Więc i ja pomyślałam. Przecież miałam spinkę we włosach, spróbowałam i zamek się otworzył. Paczkę wrzuciłam na dno łódki i pojechałam pod prąd w kierunku łagru. Tak przewiozłam wszystkie paczki, każda ważyła 5 kg. Nieść aż do łagru około półtora do dwóch kilometrów to było za ciężko na moje siły. A do zalewu tylko ze 300-400 m, a dalej wodą. Wiosłować umiałam, bo jeszcze w rodzinnym Ostrowiu po stawie na balii pływałyśmy z siostrą. Więc teraz nie było problemu. No, a gdy wracałam po którejś eskapadzie, młynarz nie zauważył, że ja skorzystałam z jego łódki i otworzył śluzę. Siła wody mnie porwała i o ułamek chwili, a byłabym z tą łódeczką poszła z wodą prosto na koło młyńskie. Co gorsza, w tym dniu przy łódce nie było wioseł, skombinowałam więc tyczkę, która tylko na płytszej części rzeki sięgała dna. Mogłam kierować łódką, ale gdy prąd zniósł mnie na głębie, gdzie tyczka nie sięgała dna, byłam bez-silna. I prąd mnie niósł prosto do śluzy. W ostatniej chwili młynarz dostrzegł mnie i śluzę zamknął do połowy, by łódkę zatrzymać. Fakt, że otrzymałam upomnienie, że ośmieliłam się wziąć czajkę bez pytania, po wtóre, gdyby on mnie nie zauważył, to bym utonęła. Przeprosi-łam staruszka młynarza, ale nie przyrzekłam, że więcej łódki nie ruszę. Dziś na samo wspo-mnienie tamtej grozy ciarki po grzbiecie przechodzą, lecz wówczas nie było czasu się zasta-nawiać. Jeszcze wiele razy brałam tę i inne łódki. Kilka razy korzystałam ze znacznie więk-szych, takich na dwie pary wioseł.
      Razu pewnego poszliśmy dużą grupą osób za rzekę Łupię na zbiór czarnych jagód. Tuż pod wieczór, gdy my miałyśmy już pełne naczynia jagód, lecz niektóre kobiety jeszcze nie napełniły swych naczyń, więc ociągały się z wychodzeniem z lasu. Wtem zerwał się silny wiatr i nadciągała burza. Ponieważ grzmiało dość daleko, starsze panie, bo to one jeszcze nie miały pełnych wiader, chciały dozbierać i ociągały się z wyjściem z lasu. Ponaglałam je, aż pani Jani-szewska i pani Miniewiczowa oburzyły się na mnie: – ty smarkulo, nie ucz starszych jak mają się w lesie zachowywać! A pani Miniewiczowa rzekła, że całe życie spędziła w lesie, bo jej mąż był gajowym. Ja z siostrą i Edkiem Maszkowskim (mój rówieśnik) wyszliśmy już z lasu, bo wiatr był na tyle silny, że łamał gałęzie. I nim reszta uczestników wyszła z lasu na polanę, lunął ulewny deszcz z gradem. Nie długo to trwało, lecz wyładowania elektryczne i grzmoty były bardzo częste. Panie stanęły pod dużym, o rozległych a gęstych gałęziach świerkiem. Ja z Jankiem i Edkiem ustawiliśmy swoje wiaderka tylko pod osłoną drzew, a sami staliśmy opodal. Ja zdjęłam bluzkę i okryłam głowy nasze, to samo zrobił Edek. Grad przeleciał, ale deszcz jeszcze lał i to grubymi kroplami. Grzmoty były niemal jednostajne a błyskawice migały jedna drugą goniąc. Przyszło mi na myśl, by przykucnąć na środku tej polany, co uczyniliśmy. Ja nawet krzyknęłam do tych skupionych pod świerkiem: – Lepiej wyjdźcie panie, bo pioruny uderzają w wysokie drzewa. Któraś z pań przyznała mi rację i wszystkie wy-szły. I w tym właśnie momencie piorun uderzył w świerk, porozrywał go na kilka części, tak, że którejś z tej grupy drobnymi ułamkami gałązek dostało się po plecach. Po kilkunastu minutach deszcz ustał, tak nagle jak i nadszedł. Gdy doszliśmy do rzeki woda mocno wezbra-ła. Znak, że w górnym jej biegu była ulewa znacznie większa. I już nie było możliwości przejść pieszo na drugi brzeg. Idąc w dół z jej biegiem, zbliżyliśmy się ku osiedlu. I tutaj Nianda miała ujście do rzeki Łupii, za którą w tej chwili byliśmy. Woda mętna. Po drugiej stronie Łupii przycumowane były dwie łódki. Niewiele myśląc przepłynęłam na drugi brzeg, wzięłam łódkę, znalazłam tyczkę, bo wioseł nie było w łódkach i przypłynęłam nią po Janię i Edka, zabrałam nasze jagody przewiozłam na drugi brzeg. Wysadziłam Janię z Edkiem. Oni wzięli moje i swoje jagody i poszli do domu, czyli baraku. Ja jeszcze kilka razy kursowałam, przewiozłam prawie wszystkie kobiety. Jedynie panie Janiszewska i Miniewiczowa bały się wsiąść do łódki ze mną, że je utopię. Słonko już zaszło i zaczęło się robić ciemno. Fakt, że łatwo było wpaść na wir. Ale gdyby nie marudziły, to za widoku jeszcze bym je przewiozła. A w międzyczasie nadciągnęła jeszcze druga chmura i padał deszcz, chociaż już nie taki ulewny. Skoro nie chciały ze mną płynąć, przepłynęłam sama, przywiązałam łódkę i tą tyczkę też ułożyłam w łódce. Poszłam do baraku i powiadomiłam syna Miniewiczowej Piotrka, że jego mama za rzeką na przeciw szkoły czeka na pomoc. Długo jeszcze w nocy było słychać jak wołały, by ktoś im pomógł. Ktoś pomógł, ale nie dopytywałam się kto. Obie panie miały dorosłych sy-nów. Ale czy dzisiaj ośmieliłabym się na taki wyczyn? Nie wiem. Przecież ta rzeka wiele ofiar pochłonęła właśnie dorosłych. Nawet już za naszej bytności utonął 21-letni młodzieniec, właśnie na takiej łódce, złapał go wir i łódka się wywróciła. Wiózł towary żywnościowe do zaopatrzenia robotników na wyrębie. Pod wodą tkwił jakiś wykrot i gałąź zahaczyła jego ko-szulkę na plecach. A że był sam – utonął. Było to zdarzenie wiosną w 1940 roku.
      Natomiast razu pewnego szłam z Edkiem z jagodami z dziewiątego kwartału, na dziesią-tym był nasz posiołek. Czyli odległość 10-12 km. Ja na plecach w plecaku miałam jeszcze grzyby, no i dwa pojemniki jagód. Edek szedł przodem. A tam nie było drogi, jedynie wydep-tana ścieżka przez ludzi chodzących do pracy. Trzeba było w wielu miejscach przekraczać zwalone kłody. Po drodze była niewielka kotlina zadrzewiona, po której zwierzyna chodziła ku rzece pić. Edek był już po drugiej stronie tej kotliny, ja miałam dopiero schodzić. Wtem słyszę łamane gałęzie i nagle, w dole, niedźwiedź kroczy ku rzece. Rzeka blisko, może z 50–80 metrów. Stanęłam nieruchomo przy drzewie, a niedźwiedź dołem kroczy powoluśku. Ze strachu wydawało mi się, że to cała wieczność. Wiedziałam, że nie wolno uciekać. I pewnie dlatego, że ja byłam o jakie 20 metrów wyżej, on mnie nie wyczuł. Lecz jak już trzask gałęzi ucichł i nie było go w moim zasięgu widoczności, ruszyłam biegiem do przodu. Wracać się nie było sensu, wieczór się zbliżał, a do osiedla jeszcze z 6–7 kilometrów. Czyż nie Bóg mnie strzegł?
      Z niedźwiedziem trzy razy miałam styczność. Raz byłyśmy po maliny. Daleko od osie-dla. I właśnie wtedy moją siostrzyczkę Janię wówczas 9-letnią omal nie napadł niedźwiedź. Uszłyśmy tylko dlatego, że pod niedźwiedziem zarwało się poszycie. Maliny rosły na wykro-tach dawno zwalonych, zmurszałych, porosłych mchem, trawą i maliniakiem. Wcześniej Jania wpadła w taką pułapkę. Ledwie ją wydobyłam. I w tym momencie zauważyłam niedźwiedzia objadającego maliny. Wzięłam Janię za rękę pokazałam tylko wzrokiem, że mamy towa-rzystwo, ale i niedźwiedź nas zobaczył, gdy my z wielką ostrożnością ale w pośpiechu ucho-dziłyśmy. Niedźwiedź mruczał za nami. I gdyby nie wpadł w dół, to byłby nas potarmosił. Nas było wówczas dużo osób. A gdy wyszłyśmy na drogę, którą wydeptały konie, gdy wy-wożono drwa z lasu, to biegłyśmy ile sił w nogach. Więc już na maliny nie chodziłyśmy. Raz, że w pobliżu osiedla nie było. A po wtóre, że im dalej od osiedla, tym łatwiej o spotkanie niedźwiedzi lub tygrysa.
      Tygrysów nie było wiele, ale zdarzały się. Razu jednego w zimie w styczniu, mój brat wówczas szesnastoletni był wraz z innymi młodymi polskimi rówieśnikami na sześćdziesiątym kwartale, oddalonym około 30 kilometrów od naszego osiedla na południe. Tam były też baraki, lecz mieszkało tam tylko dwóch samotnych mężczyzn w podeszłym wieku. Ich rodzi-ny wcześniejszą turą byli w tajgę przywiezieni i tak jak większość tutaj za władzy radzieckiej przywieziona, wymarła z głodu i chłodów. Zostali najwytrwalsi. Ci dwaj mężczyźni pracowali jako straż leśna, a żyli z polowań. Fakt, że w tych lasach były białe zające, no i łosie. Bo mo-kradeł tam nie brakowało.
      Tak więc tym razem posłano z naszego osiedla kilkanaście koni na zwózkę tam wcześniej przez kogoś ściętych drzew. Gdy mój brat Piotruś, któryś już raz tego dnia ciągnął kloce na wołokuszach (rodzaj sań przystosowanych do tego celu) za nim drugi zaprzęg powoziła Julcia Hanuszkiewiczówna. Julcia była rówieśniczką mego brata Wtem nagle z drzewa tygrys dał szusa prosto na głowę Piotrusia, być może zamierzał na konia, ale że z tej strony szedł Piotruś, tygrys wylądował na jego głowie. Dobrze, że Piotruś miał watową czapkę no i odziany był w kufajkę (waciak) lecz uratowała go odwaga i przytomność Julci, która batem zaczęła tygrysa okładać. W tym czasie nadjechali inni i w ten sposób mój brat został uratowany. Gdyby nie przytomna odwaga tej młodziutkiej dziewczyny, sam Piotruś by się nie obronił. Raz, że nie wiedział co go zaatakowało, po wtóre, że po niespodziewanym ataku zwierzaka upadł, a tym samym tygrys był górą, bo siedział na głowie i plecach chłopca.
      A mrozy w styczniu tamtego roku były dość siarczyste. Chociaż nie na tyle, by nie pra-cować w lesie. Dopiero gdy słupek rtęci na termometrze przekraczał –45 stopni nie było obo-wiązku iść do pracy. Czyli robotnicy mieli usprawiedliwienie od nieobecności. W kilka dni po tej przygodzie, 11 stycznia, mróz był w granicach -35 a -40 stopni, był to dzień siedemnastych urodzin mojego brata Piotrusia. Piotruś z Jasiem Bojarem przyszli na nasze osiedle po zaopatrzenie i po konie na zmianę, bo któryś z będących tam koni był okaleczony. No i z osiedla trzeba było wziąć paszę dla koni. Dlatego przyszli pieszo. Piotruś wszedł do izby zmęczony i spocony, ponieważ te trzydzieści kilometrów prawie biegli, by nie zamarznąć. Do tego był ciepło odziany. Ja chwilę przedtem przyniosłam ze studni wodę, bardziej lodu niż wody. Napił się tej lodowatej wody. Gdy usiadł i zaczął ściągać buty stracił przytomność. A może od tego, że do płuc nałapał zimnego powietrza, biegnąc prawie całą drogę. Ja myślałam w tym momencie, że to zmęczenie go zmogło, zaczęłam mu zdejmować obuwie. Zdjęłam buty, patrzę, a Piotruś bezwładnie leży. Zaczęłam zdejmować z niego kufajkę całą sztywną od żywicy i mrozu. Nie mogłam poradzić sobie sama, a on leży bez ruchu. Wtem, gdy ja się mo-cuję z rozbieraniem Piotrusia, wprowadzają moją mamę, która zemdlała w lesie. Pracowała wtedy przy spalaniu gałęzi na zrębie. Ja nie od razu spostrzegłam, że mamcię ktoś podtrzymu-je, bo byłam schylona nad leżącym Piotrusiem i mocowałam się z rozbieraniem. Nie podnosząc głowy jedynie zerknęłam, że to wchodzi mama. Rzekłam: – dobrze, że mamusia już jest, pomóż go rozebrać, bo upadł zmęczony i leży bezsilny. Na te słowa mamusia upadła. Zlękłam się. Dobrze, że wraz za mamusią stały panie Pajdowska i Grocholowa, które mamcię przy-prowadziły. Zorientowały się w sytuacji, któraś z nich poleciła mi, bym pobiegła po Szyłowi-cza, lekarza osiedlowego mieszkającego w następnym baraku. Pobiegłam przerażona, bo Pio-truś i mamusia są nieprzytomni. Gdy przyszedł lekarz, to mamusię już ocucili, ale Piotruś leżał nieprzytomny, jedynie zdjęły z niego robocze ubranie. Po zbadaniu Piotrusia doktor orzekł, że to obustronne zapalenie płuc. Takie miał mój brat siedemnaste urodziny. Przez cały miesiąc Piotruś walczył ze śmiercią. A personel szpitalny czuwał nad nim dzień i noc. Doktor Szyłowicz, salowa pani Tańska, która mieszkała z nami za ścianą oraz pielęgniarka Abramo-wicz Adela. Potem się okazało, że jest spokrewniona z rodziną Podhorodeckich. Doktor Szy-łowicz i Abramowiczowa na to osiedle zostali przywiezieni w 1932 roku, w czasie wielkiej stalinowskiej czystki całego pogranicza z Polską. Szyłowiczowie byli z okolic Mińska, a Abramowiczowa ze Żmirenki wołyński obwód, a jej mąż z Szepietówki.
      Te właśnie tereny przy ustalaniu granicy między Polską a Sowiecką Rosją w 1924 roku odpadły od Polski, a kto się od razu z Polaków nie zorientował i nie uciekał na Polską stronę zostawiając swoje posiadłości, tego wkrótce reżim stalinowski wysiedlił na ziemie dalekiej Północy, Syberii, Kazachstanu. Cały czas za rządów bolszewickich trwało przesiedlanie naro-dów, ogólna segregacja ludności. Bo przecież tylko w ten sposób, tyrani rządy dzierżą w dło-ni. Stalin w ten właśnie sposób podporządkowywał sobie ludzi: tyranią i przemocą. Przesie-dlając ludność, nie pozwalając się zasiedzieć w jednym miejscu, głównie inteligencji, czynił ich sobie posłusznymi. Bo musieli najpierw walczyć o przetrwanie, nie było czasu na zażyłości. A głód i niewygody nie pozwalają na przyjaźnie. Pozbawiają ludzi uczuć. Kto przeżył, głód, ten rozumie to ludzi zezwierzęcenie. Człowiek człowiekowi staje się wilkiem. Trzeba na-prawdę dużej odporności, by być człowiekiem.

Dzieje rodu mojej Mamy

      Dziadek Idzi Witkowski (i jego młodszy brat Józef) pochodzili z miejscowości Błaszki w owym czasie w 1860 roku no i wcześniej od czasu trzeciego rozbioru Polski ta okolica była pod zaborem Rosji carskiej. Była to Gubernia Łódzka (czyli województwo). W 1863 roku jego ojciec brał udział w Powstaniu Styczniowym, z którego nie powrócił. Żona z synami za to byli zmuszeni opuścić tę miejscowość, zesłani na wschód. Tam też zmarła matka.
      Gdy Idzi doszedł do pełnoletniości i uzyskał pozwolenie na powrót w rodzinne strony, okazało się, że tutaj w rodzinnych stronach nie ma możności odzyskać ojcowskich posiadłości. Bowiem starszy brat ojca wszedł w ich posiadanie. A chłopcy po bracie powstańcy, nie posiadali żadnych dokumentów, iż mogą ubiegać się o ojcowiznę. Stryj był w miejscowej gmi-nie pisarzem. Więc synowie brata powstańca istnieli jako wrogi element, o co stryj się postarał. A przecież wciąż obowiązywało prawo rosyjskiego zaborcy. Idzi z bratem zostali zmuszeni wyjechać do innej guberni. Pojechali na Wołyń. Tutaj Idzi znalazł zatrudnienie w lesie, początkowo jako brakarz, później został gajowym aż do 1920 roku. Pracował najdłużej w lasach Radziwiłłów, ale też u innych magnatów. W jednym z tych dworów spotkał swoją żonę, Wiktorię Jabłońską, też córka z rodu powstańców, której i ojciec jak i starsi bracia brali udział w powstaniach. Któryś z Jabłońskich zginął w walce z Moskalami w Olszynce Grochowskiej. Inni zostali zesłani z rodzinami. Ród Jabłońskich wy-wodził się z Ostrołęki, wówczas Guberni Łomżyńskiej. Babcia Wiktoria była jedenastym z trzynaściorga dzieci w tej rodzinie. Ale z sześciu sióstr była najmłodszą. Po powstaniu, gdy rząd carski te rodziny zsyłał, babcia znalazła się u hrabiostwa Branickich. Wówczas miała pięć lat (była urodzona 23 grudnia 1857 roku). Więc w styczniu roku 1863 to dzieciątko miało zaledwie jeden miesiąc na piąty rok życia. Dlatego dokładnie dziejów rodziny nie znała. Fakt, że ona osobiście z Branickim znalazła się w Petersburgu. Tam rosła wraz z dziećmi Branickich. A jako siedemnastoletnia dziewczyna wraz z dworkami Branickich powróciła do Ostroga Równego i kolejno bywała w przynależnych im posiadłościach. W każdym bądź razie na jednym z dworów u Radziwiłłów, albo Lubomirskich poznała swojego męża.
      Ponieważ ciągle był carski zabór i w tamtych czasach i terenach praca była tylko w ma-gnackich posiadłościach. Jedynie jako, że wywodzili się z rodów szlacheckich to nie obowią-zywała ich pańszczyzna. I jej mąż Idzi jako gajowy zarabiał zbyt mało, by zapewnić dostatni byt rodzinie, a dzieci się rodziły w tamtych czasach w każdej rodzinie. Mąż jej często zmieniał gajówki. W sumie urodziła jedenaścioro dzieci.
      W 1890 roku nadążyła się okazja kupienia majątku koło Hłuszy Wielkiej w Dubiecznie. Złożyło się dziesięciu takich szlachciców, przesiedleńców. Pojechali do tej Wielkiej Hłuszy, zakupili od jakiegoś właściciela majątek, ale że nie mieli wszystkich naraz pieniędzy by spłacić całość, spisali umowę, że regularnie będą spłacać przez dziesięć lat. W posiadanie tego do-kumentu z upoważnienia reszty nabywców wszedł jeden z nich, najstarszy wiekiem. Po 10 latach ich zdradził.
      Idzi Witkowski nadal był gajowym, a ziemią i rozbudową zajmowała się Wiktoria z do-rastającą gromadką dzieci. Właśnie nastał rok 1925, jesień. Najstarszą córkę Antoninę mieli wydać za mąż. Spieszyli się z pracami polowymi, bo jak Antosia odejdzie do męża, to Wikto-rii będzie trudniej, ponieważ Kostuś malutki, czwarty rok mu, ale nie chodzi, a tu jeszcze uro-dził się maluśki Piotruś, a i reszta dzieci to jeszcze drobiazg. Na przykład Ludwisia dopiero 7 latek i zajmuje się nie chodzącym Kostusiem i resztą młodszego rodzeństwa. Starsze dzieci pomagają matce w gospodarstwie. W ostatnią niedzielę października ma być ślub Antosi. Trzeba w polu zakończyć kopanie ziemniaków. Pracę te wykonuje się ręcznym narzędziem. Pod wieczór w czwartek spieszyli się, by zakończyć to kopanie, bo to już zaczęły się nocne przymrozki. Więc w obawie o ziemniaki, kończono już dość późnym wieczorem, przy blasku księżyca składano ziemniaki do kopców. Antosi w tej pracy pomagały koleżanki i starszy brat Józio, jeszcze niepełnoletni. Ale jak to na wsi, dzieci wcześnie są wykorzystywane w pracach polowych, bo ojciec z lasu zazwyczaj wracał późno i czuł się zmęczony. A w zasadzie był sła-bego zdrowia. Niewiele pomagał żonie. A ta z kolei nie żądała od niego tego. Dobrze, że co miesiąc przyniósł tego grosza, co pozwalało na najważniejsze wydatki i opłaty oraz spłaty tej posiadłości. Antosia, gdy okrywała kopce słomą, zadrapała policzek źdźbłem słomy. Jej mama bardzo się tym strwożyła, bowiem uważała, że takie zadrapanie, bardzo będzie szpecić młodą pannę. A ku temu wierzono, że młoda pani do ślubu powinna iść czysta pod każdym względem. A także nie mieć ran. Tym bardziej na twarzy Antosia była bardzo ładną dziew-czyną, szatynka o dużych niebieskich oczach zawsze rumianych licach, jakby namalowana. Gdy radzono jej by przyłożyła plasterek cebuli, która ponoć szybko goiła rany i nie zostawiała zabarwionych szram, zbagatelizowała wszelkie rady, chociaż matkę zapewniła, że tak uczyni, gdy się wykąpie, tylko najpierw pokończy wszystkie wieczorne prace. Jutro piątek, trzeba dom i obejście szykować na przyjęcie weselnych gości. Zwykle rano już przed wschodem słońca Antosia wstawała do dojenia bydła i rannego obrządku. A tym razem Antosia leży. Mama poszła ją budzić. Antosia nieprzytomna i cała zapuchnięta. Koło południa przywieziony lekarz orzekł: tężec – w tamtych czasach był to wyrok śmierci. A gdy w sobotę rano przyjechał narzeczony od Równego z Tajkur, Antosia już leżała w trumnie. Tak, że zamiast wesela był pogrzeb.
      Tuż po pogrzebie Antosi powrócił z zagranicy były właściciel, który postanowił odebrać tą posiadłość. Notarialnie nie mieli jeszcze załatwione. A ku temu będąc w tak głębokiej ża-łobie nie miał kto się zająć dochodzeniem praw. Wiktoria, matka Antosi załamała się zupełnie w żalu. Dostała serdecznego płaczu. Była bliska obłędu. W kilka tygodni po Antosi umarł maluśki Piotruś, nie miał jeszcze roku.
      Cały ciężar rodziny spadł na ramiona czternastoletniego Józia. Ojciec Idzi zaniedbał się w pracy w lesie, został zwolniony. I gdyby nie przytomność i pomoc niedoszłego zięcia, kto wie, jakby się skończyło. Bo jak zwykle nieszczęścia chodzą parami. Jedynie niedoszły zięć, przysiągł nad grobem swej narzeczonej, że będzie jej rodzicom pomagać (a ożenił się dopiero w 1947 r. w Anglii). Zabrał ich do siebie. Idziemu załatwił pracę w Klewaniu i tam za-mieszkali. Założył sprawę przeciw temu nieuczciwemu właścicielowi z Wielkiej Hłuszy o posiadłość Rubeczno. Lecz sprawę przegrali, gdyż tylko Idzi Witkowski miał ziemię spłaconą, ale notarialnie jeszcze nie udokumentowaną. Więc dostał zwrot za budynki, a za ziemię nie, bo sąd – przekupiony odpowiednio przez właściciela – uznał, że przez te dziesięć lat używał jako dzierżawca. A jeżeli się zgadza, to właściciel proponuje mu nadal być dzierżawcą po podpi-saniu umowy dzierżawnej, czyli płacić za używanie ponowne, co roku. Idzi nie mógł się na to zgodzić, bowiem czuł się bardzo pokrzywdzony. A też nie miałby kto gospodarstwem się zajmować, bo na żonę nie mógł liczyć, wymagała teraz całodobowej opieki.
      Przez rok leczono Wiktorię po stracie dwójki dzieci, nim zdołano ją przekonać, iż jeszcze są dzieci, które potrzebują matczynej opieki. Lekarz i ksiądz doradzali Idziemu, że skoro żona jest w tak głębokiej depresji, to może gdy urodzi następne dziecko, może się otrząśnie. Cho-ciaż to też było ryzyko.
      Wiktoria w 1904 roku 22 grudnia urodziła mamusię. O tyle pomogło, że przestała bezu-stannie łkać. Zaczęła zajmować się dzieciątkiem. Ale popadła w anemię. Dostała zawrotów głowy, z których do końca życia się nie wyleczyła. Po roku, po mamusi, urodziła znów synka, Piotrusia, ale dziecko było tak bardzo słabe, że po kilku tygodniach zmarło. To był już rok 1907 albo 1908.
      W 1910 roku zmarła córka Karolina Teresa, wówczas trzynastoletnia dziewczynka, bar-dzo dobrze się uczyła. W tym czasie mieszkali w Klewaniu. Przyszła Tesia ze szkoły z bardzo silnym bólem głowy. Po trzech dniach zmarła, na zapalenie opon mózgowych.
      Z jedenaściorga jej dzieci (Wiktorii i Idziego) zostało siedmioro. W tym najmłodszy z żyjących Kostuś miał dziesiąty rok, mamusia sześć lat, reszta dzieci była samodzielni, że chodzili na zarobek. Józio pojechał w okolice Zdułbunowa do wapiennika, czyli do kamienio-łomów. Do domu przyjeżdżał raz lub dwa w miesiącu. Ludwika przejęła wszystkie obowiązki, by ulżyć matce, która bardzo na zdrowi podupadła. Zresztą, przecież nie była młoda, bo po pięćdziesiątce już i te wszystkie przeżycia, czyli życiowe niepowodzenia i częste porody, sprawiły, że stała się bardzo zmęczona i zrezygnowana. Do tego zachorowała na nogi – reu-matyzm Mąż też coraz bardziej poupadał na zdrowiu. Lecz nadal całe dni spędzał w lesie. Rano poszedł w wieczór wrócił. Lecz mimo to byt im się poprawiał bo starsze dzieci zarabiały. I byłoby dobrze, ale nastał rok 1914. Wojna między Rosją i Niemcami. Starsi synowie wzięci do wojska carskiego (ślad po nich zaginął) Józio przyjechał z oświadczynami: żenię się, bo muszę. Wkrótce urodziła mu się córka, nazwali ją Zosią. I rok 1915: Józia biorą na wojnę, a synowa sama, prawie dziecko bo dopiero szesnastoletnia i już z dzieckiem, na razie u teściów. A tu front, walki się toczą. Raz są Niemcy, to znów carskie ruskie wojska. Płoną wioski, rozboje, grabieże uciekają przed pożogą. Tak nadeszły lata 1917–1918: rewolucja w Rosji, ale i Wołyń nie jest wolny od zamieszek.
      Aż nastał rok 1919 i Kostuś poszedł w legiony. A w tym też czasie zaginął Józio. Została młodziutka synowa z dwójką dzieci, której trzeba pomóc. A tu ciągle walki. To uciekają przed bolszewikami, to trzeba wracać, bo nacierają mieniszewiki. To trockiści, albo petlurowcy. To znów Polscy legioniści zwiastują wolność z halerczykami. W rezultacie nikt nie sieje, bo wojska na przemian tratują, to okopują się to jedni to drudzy. Głód i poniewierka. Tyle mają co na sobie, reszta mienia utracona. Tak trwało do 1920 roku. A grabieże trwały do ustalenia polsko-sowieckich granic w 1924 roku. Ale to już rodzina Idziego Witkowskiego i Wiktorii z Jabłońskich praktycznie się rozpadła. Bo w 1918 roku Ludwika wyszła za mąż za legionistę Zygmunta Podhorodeckiego. W 1922 roku Maria wyszła za mąż za legionistę już zdemobilizowanego osadnika Bolesława Paszkowskiego. No i w tym czasie po powrocie z wojny też z legionów Kostuś się żeni z Helą Onochimówną. Kostuś dostaje ziemię jako osadnik wojskowy w powiecie kowelskim na Wiktorówce. Rodziców zabiera ze sobą. Synowa po Józiu zostaje w Tajkurach u swych rodzi-ców. Maria z Bolkiem Paszkowskim zamieszkali w powiecie Kamień Koszyrski w Workomlu, ale wkrótce Bolek zamienił się z kimś na Borowno, bo bliżej do jego rodziców, którzy mieszkali w Jeziorku koło Kamienia Koszyrskiego. A po owdowieniu Ludwika zamieszkała na Ostrowiu gmina Kupiczów w powiecie kowelskim. Idzi Witkowski zmarł 24 lipca 1927 roku na Wiktorówce u Kostusia i został pochowany w Kisielinie tuż obok Marcysi Stykowskiej z Kurnickich i jej córeczki Marysi. Marcysia była pierwszą żoną Jana Stykowskiego – mego ojca. Wiktoria Witkowska z Jabłońskich została zamordowana 16 stycznia 1943 roku w domu Kazika Witkowskiego z całą jego sześcioosobową rodziną w miejscowości Lutno, pogrzebana na cmentarzu w Kamieniu Koszyrskim obok swoich wnucząt, dzieci i Ludwiki. Kazimierz Witkowski był bratankiem Idziego, synem Józefa, którego też w 1943 roku zamordowali ukraińscy nacjonaliści. Pojechał do odległej gminy by zdobyć żywność i już nie wrócił. A rodzina o jego losie dowiedziała się dopiero po jakimś czasie od uciekinierów przed bandami ukraińskimi.
      Resztę dziejów tych rodzin napisałam pokrótce na wcześniejszych stronicach tej książki. Kolejne pokolenia z rodu tak Witkowskich, Jabłońskich, Podhorodeckich, Stykowskich szły przez Rosję jako zesłańcy bez względu jaki ustrój w Rosji panował. Starsi ginęli za Polskę i jej wolność, a dzieci za to, że byli Polakami nieświadomymi za co przypadło im nieść ten krzyż cierpienia, poniewierkę i niewygody.

      Dla wyjaśnienia podaję, że niektóre imiona się powtarzają pod tym samym nazwiskiem, ale należały do różnych osób. Nie wiem dlaczego w każdym kolejnym pokoleniu nadawano to samo imię. Na przykład Józef Witkowski był bratem młodszym Idziego, ale też syn Idziego miał na imię Józef. Dlatego, że syn Idziego zginął na I Wojnie Światowej, to moja mama na-dała to imię mnie na pamiątkę po swym bracie. Tak też Piotruś był starszym bratem mojej mamy, ale drugi po śmierci pierwszego, był młodszym bratem mojej mamy, który też żył krótko. I moja mama jednemu ze swych synów nadała to imię, czyli Piotr a zaś ten Piotr nadał swemu synowi. W sumie moja mama miała dwóch braci Piotrków, syna Piotra i wnuka Piotra i prawnuka Piotra. Tak samo imię Stanisław występuje wielokrotnie, również Jan, a dotyczy innych osób. Aby zrozumieć treść występujących osób, należy uważnie czytać. Moja Mamu-sia, Ludwika Witkowska, córka Idziego i Wiktorii z Jabłońskich urodzona 24 grudnia 1894 roku za mąż wyszła 4 marca 1918 roku za Zygmunta Podhorodeckiego, z którym miała troje dzieci. Mieczysławę ur. 31grudnia 1918 roku, Kazimierza ur. 22 grudnia 19222 roku, i Piotra ur. 7 stycznia 1924 roku i ten tylko jej został.

Życiorys mych rodziców

      Skreślam pokrótce życiorys mych rodziców. Mój tato Jan Stykowski, syn Jana i Marii z Żubrów, urodzony jako pierwszy syn z powyższego małżeństwa 28 września 1897 roku w miejscowości Kolbuszowa. Gdy miał siedem lat, jego mama pojechała do Prus na sezonowe roboty, ponieważ ubogo żyli, gdyż na trzy i pół morgowym, piaszczystym polu nie sposób było wyżyć dostatnio. Oboje rodzice pragnęli zarobić na wybudowanie domu, bo mieszkali na wespół z Marii bratem Antonim Żuberem. Tak więc synka siedmioletniego Jasia oddano na lato do krewnych, do pasienia krów. Stryjna zamiast opieki nad dzieckiem, bardzo źle to dziecko traktowała. Głodem przymierał. Był bity, gdy krowy weszły do szkody, przecież nie był na tyle silny by cztery krowy na postronkach utrzymać.
      Spał w oborze w kącie na wiązce słomy. Z głodu często, gdy psu dano jeść, dzieciak gdy nikt nie widział, to odbierał psu to jadło. Albo jak stryjna nie widziała, to podbierał uparowa-nych ziemniaków świniom. Tak minęło lato. Gdy nastała jesień i nastąpiły już przymrozki nocne, a dzieciak bosy i nieodziany, gdyż ubranko, które mu dali rodzice stryjna zabrała. Na-tomiast dała chłopcu worek z wyciętymi otworami na głowę i rączęta. W tym chodził całe dnie i w tym spał. Razu pewnego kiedy ranek jeszcze był bardzo chłodny i brzuszek głodny, wygonił bydło na wygon pod las za wioskę, zostawił je pod lasem na wygonie. Pobiegł do domu stryjostwa, nie zastał nikogo, bo pojechali do miasta na jarmark. Jakimś, sobie wiado-mym, sposobem wszedł do wnętrza chałupy. Odnalazł swoje odzienie, coś do zjedzenia, za-brał ubranka i kubraczek. Poszedł pod ten las, gdzie pasło się bydło, tam się spokojnie przebrał w swoje rzeczy, a ten worek, w którym całe lato chodził, zostawił na pastwisku. Bydło poszło w las, więc już nie szedł szukać. Wyruszył w drogę do domu rodziców. Ale nie był zorientowany w którym kierunku iść, szedł przed siebie od wsi do wsi.
      Po tygodniu, a był to bardzo zimny dzień, padał śnieg, miało się ku wieczorowi, zaszedł do jakiegoś domu poprosić coś do zjedzenia. Kobieta dała dziecku jeść, a w międzyczasie zaczęła się wypytywać, skąd i dokąd idzie? gdzie jego rodzice? itp. Dzieciak mimo swego młodego wieku postanowił nie przyznać się do swej tożsamości, lecz powiedział, że nazywa się Michał Zaruba, a rodziców nie zna, czyli sierota. Ta kobieta miała dwóch synów Franka i Stasia. Między tymi chłopcami była spora różnica wiekowa. Franek już matce w pracach w polu pomagał, ponieważ ich ojciec odumarł, a Stasio był w wieku Jasia, teraz Michałka. Wdowa ulitowała się nad nim. Został nakarmiony, umyty, przenocowany. Nazajutrz było jeszcze chłodniej, więc wdowa zaproponowała, by u niej pozostał na zimę. A, że dzieciak był chętny do pomocy, pozostał u niej dopóki nie poszedł do wojska, do legionów. Wcześniej Franek został wzięty do austro-węgierskiego wojska. I to dzięki Frankowi poszedł na ochot-nika do tworzących się legionów.
      Ale właśnie tej zimy gdy zaopiekowała się nim ta wdowa, gdy czyściła z insektów ubranko dziecka, odnalazła zaszytą w kubraczku metrykę dzieciaka. I właśnie dowiedziała się, że ten dzieciak zwie się Jan Stykowski. Próbowała odnaleźć rodzinę, lecz bez skutku. Tak, że chłopak rósł u niej. Chętnie jej pomagał. Tak, więc skoro pracowitością odwdzięczał się za dach nad głową, wyżywienie i ciepły kąt, rada była mieć go u siebie. Po sąsiedzku mieszkał kowal, Jaś często zaglądał do kuźni podglądał czynności kowalskie. A co podpatrzył, próbował sam wykonać, to wykuł motykę, to jakiś hak, skobel, co rusz coś potrzebnego w gospodarstwie. Więc opiekunka postanowiła domówić się z kowalem, by przyjął chłopca do terminu, by przyuczył sierotę do zawodu. W ten oto sposób nauczył się wielu czynności. A miał smykałkę do przyswajania sobie wielu zdolności: pług, brony, okucie wozu wnet umiał zrobić. Pewnego razu wysłano go do kołodzieja, gdy tam był i przyjrzał się jak się robi koła i piasty, wnet i tą zdolność opanował.
      Dopiero czas wojny niemiecko-rosyjskiej w 1915 roku poczynił pewne zamieszanie w tej miejscowości. Wielu starszych chłopów poszło do wojska, a także Franek, syn gospodyni, został wzięty. Zostali obaj ze Stachem. Lecz Stach nie był chętny, ani nie posiadał tych zdol-ności co Janek, więc cała praca w gospodarstwie spadła na barki Janka. Gospodyni podupadła na zdrowiu. Działania wojenne, które przetaczały się tą miejscowość zubożyły jeszcze bardziej tą miejscowość. Janek nie miał możliwości dorabiać na swoje utrzymanie, a do tego rówieśnik Stach, zaczął przygadywać, że Janek jest tu zbędny. Chyba czuł się zagrożony o swoją pozycję, gdyż matka ze wszystkim zwracała się do Janka, a nie do niego. Czuł zazdrość. Pewnego razu będący na urlopie Franek powiedział, że powstaje Wojsko Polskie. Janek po-dziękował opiekunce za lata matkowania, a ze Stachem nie zamierza rywalizować, bo i racja, że to Stach powinien być gospodarzem, a jak Franek powróci to już Janek tu nie będzie mieć miejsca. Przyznała rację rozsądnemu myśleniu Janka. Żegnając bardzo płakała, bo go przez te wszystkie lata bardzo pokochała jak syna.
      Najpierw Janek walczył w Orlętach w obronie Lwowa. Służył w Legionach w pierwszej brygadzie, czwartym pułku piechoty jako bombardier. Po 1920 roku, gdy zdemobilizowanym dawno jako wojskowym rezerwistom możność osadnictwa zgłosił się i dostał przydział w oko-licy Łucka na Wołyniu. Cóż z tego, że ziemia dobra i miasto też, skoro prócz konia, którą to młodą klaczkę – źrebię jeszcze dostał z wojska przy demobilizacji, nie miał nic po za tym. Trafił się pewien facet też osadnik, major, którego koledzy dostali ziemię tutaj koło Łucka, a on aż w powiecie kowelskim. Zaproponował Jankowi zamianę z pokaźną dopłatą. Chociaż zamienił Jan lepsze grunta na gorsze, lecz suma pieniężna była kusząca, bo za nie mógł się zacząć gospodarzyć. Kupił krowę, drugiego konia, coś z potrzebnego sprzętu i drzewa na dom. Był to już rok 1922. Ponieważ samemu nie sposób prowadzić gospodarstwo 21 hekta-rowe, Jan, już dwudziestoczteroletni młodzieniec, postanowił się ożenić, co też i uczynił. Jego żoną została Marcysia Kurnicka też młodziutka dziewczyna, uboga córka woźnego ze szkoły w Nowym Dworze. Czego jak czego, ale najszybciej to do powiększenia rodziny się docho-dzi.
      Janek postanowił również pojechać do rodzinnej Kolbuszowej, chociaż nic nie wiedział o rodzinie. I czy w ogóle żyją? Zajechał do Kolbuszowej i aby gdzieś przenocować i zasięgnąć informacji, postanowił pójść do sołtysa. Sołtys, gdy wylegitymował przybysza rzekł: –Tak się składa, że ja jestem twoim wujem, a matka z dziećmi mieszka za ścianą w tymże domu. Tylko twój ojciec z wojny nie wrócił. Ale sprawimy jej niespodziankę: – Ty jej nic nie mów, lepiej milcz. Chodź.
      Gdy weszli do izby był już mrok, jedynie pod płytą mały płomyk błyskał. A przy piecu troje dzieci. Sołtys wuj rzekł: – Maryś, oto na nocleg przyprowadziłem ci żołnierza, który wrócił z niewoli. –Na to matka: – A gdzie ja go położę i czym nakarmię? Przecież bracie An-toni wiesz, chłop mój z wojny nie wraca, a ja dzieciakom nie mam co do gęby dać, widzisz, że wszyscy przy piecu warują, a w garnku ziemniaki się parują, a gęby głodne już rozwarte mają. Nie mogę go przyjąć. Sołtys: – A ja ci gadam, że przyjmiesz, bo na ciebie kolej wypadła przyjąć wracającego wojaka, a on z tych okolic. I noc już.
      Gdy ta się z bratem sprzeczała. Janek syn nie wytrzymał: – Mamo, to przecież ja twój syn Janek. Ona na to: – Nieprawda mojego syna już wiele lat temu wilki zjadły, nawet kości po nim nie zostało. Jan na to: – Jak mogły kości zostać skoro ja stoję przed Tobą. A jeżeli stryjostwo tak Cię poinformowało, to tylko dlatego, że ja ten worek, w który stryjna mnie odziewała, zostawiłem tam pod lasem na wygonie. Dobrzy ludzie przez całe moje dzieciństwo mną się opiekowali, byłem na wojnie. Mam już swoje gospodarstwo i dom. Przyjechałem po was. Byłem też po tą która przez cały czas mi matkowała, ale ona nie żyje. A jej synowie już się po-żenili. A teraz widzę was w biedzie. U mnie jest chleb.
      Gdy tak rozmawiali. Wrócił ojciec, który w sowieckiej był niewoli i właśnie w tym sa-mym dniu powrócił.
      Tak, że po powitaniach i noclegu nazajutrz zabrał Janek swą rodzinę na Wołyń. A zara-zem dopiero poznał swoje rodzeństwo, o którym istnieniu nic nie wiedział. Bowiem Antek urodził się 6 lipca 1907 roku, Hela 22 lutego 1909 roku, a Stasio 30 grudnia 1910 roku. Czyli wszyscy byli mu nie znani. Gdy przywiózł rodzeństwo, matkę i ojca na Wołyń, wuj spłacił siostrze za część domu i te morgi. Tutaj na Wołyniu Janek ze swojej działki oddzielił 4 ha. ziemi i postawił im dom. Ojciec był człowiekiem niechętnym do pracy, ale Antek miał już czternaście lat. Chociaż całe swoje rodzeństwo posłał do szkoły, to po lekcjach bratu chętnie pomagał.
      Jan w tym czasie został już ojcem. Postawił nowy dom i posadził sad. Ponieważ był pra-cowity gospodarstwo się rozwijało.
      Nastały żniwa, miało się na deszcz, młoda żona i małe dzieciątko wyszła pomóc przy zwózce zboża. Zagrzmiało, lunęło nim do stodoły wjechali, a że była spocona, zachorowała. W tamtych czasach nie było ani szpitali ani lekarzy, a jeśli było w dużych miastach, więc w tam-tych czasach zapalenie płuc przeważnie było śmiertelne. Tak, że żona Janka Marcysia w drugim tygodniu zmarła. Zostało półroczne niemowlę. Ojciec Jana poszedł w „siną dal”, mat-ka w tym czasie była już poważnie chora. Na Janka barki spadło mnóstwo obowiązków. Naj-gorsze było to, że niemowlęciem nie miał kto się opiekować. Postanowił poszukać jakieś pia-stunki do dziecka. Wprawdzie teściowa mieszkała niedaleko, lecz nie chciała pomóc zięciowi, chociaż miała swoje dwie małe córeczki.
      Pojechał Jan do sąsiedniej osady, gdzie byli osiedleni rezerwiści, do Konstantego Wit-kowskiego – kolegi z jednostki. A tam zastał Kostusiową siostrę Ludwikę Podhorodecką, której mąż zaginął. Poszukiwania jej męża Zygmunta Podhorodeckiego nie dawały skutku; posiadał on pokaźny majątek w okolicy Równego. Zabudowania tego majątku zostały spalone przez wojska rosyjskie podczas wojny niemiecko-rosyjskiej w 1915 roku. Część własności gruntów znalazła się po sowieckiej stronie przy ustalaniu granicy polsko-sowieckiej w 1924 roku. Tam w Żmirence mieszkała rodzina Podhorodeckich po pożarze. A teraz po ustaleniu granic musieli spod sowieckiej władzy uciekać, bo zaczęto robić czystkę na tych terenach. Jednych wysłano już w inne tereny, najczęściej na daleką północ, lub na wschód – na Sybir. Zygmunt zabrał dwoje dzieci, żonę brzemienną, krowę i braciszka dziesięcioletniego Alek-sandra i pewnej nocy przekroczyli granicę sowiecko-polską i przyszli do Równego. Tutaj ziemię na dziko uprawiają sąsiedzi. Część leży odłogiem, ale domu nie ma. Zima, wkrótce termin porodu. Pojechali do Kamienia Koszyrskiego, gdzie w okolicy mieszkał stryj Zygmun-ta. Ale stryj nie mógł ich przyjąć bo wojna zniszczyła wszystko. Mieszka kątem u znajomych, nawet nie krewnych. Więc w jednej wiosce u Paszkowskich zakwaterowali się w stodole. Snopkami słomy oddzielili kąt na zamieszkanie, a obok krowa. Dobrze, że dobrzy ludzie przyjęli ich pod ten dach i krowie dają wyżywienie na zimę. W styczniu, w tych spartańskich warunkach Ludwika rodzi synka, a w kilka dni umiera najpierw córka na „hiszpankę” – grypę, gdy niemowlę Piotruś miał sześć tygodni. Zygmunt postanowił raz jeszcze pójść na sowiecką stronę do Żmirenki, bo tam została 16-letnia siostra. Zygmunt jako najstarszy czuł się odpowiedzialny za rodzeństwo, bo rodziców bolszewicy wcześniej zamordowali. No i może jeszcze nie zlikwidowali reszty dobytku. Tak, że jak poszedł w marcu 1924 roku to nikt nic o nim nie wie. Dlatego Ludwikę zabrał brat do siebie, by nie mieszkała u obcych ludzi w stodole z dziećmi, chociaż bratowa była bardzo jej przykra. I tak u Konstantego mieszkali jego rodzice oraz teściowie i siostra Ludwika (z trójki dzieci już dwoje zmarło) został najmłodszy Piotruś. I gdy Jan powiedział, że potrzebuje pomocy do dziecka i domu ojciec Konstantego rzekł: – Ty potrzebujesz gospodyni do domu i opiekunki do dziecka. A moja córka Ludwika po-trzebuje domu dla siebie i pozostałego przy życiu dziecka dwuletniego. Mąż jej poszedł na sowiecką stronę po siostrę i już trzeci rok idzie, a ślad i słuch po nim zaginął. Pewnie bolsze-wicy go zabili. Bierz ją bądź jej i dziecku opiekunem, a ona będzie piastunką twemu dziecku.
      Fakt, że osierocone dziecko Jana bez matki było bardzo słabe i wkrótce zmarło na panu-jący dyfteryt. Był to rok 1926.

Postać Karola Górnisiewicza

      Latem 1937 roku, a raczej jeszcze wiosną, bo w czerwcu, przywędrował do naszej osady z kobietą mężczyzna – zielarz. Leczył ludzi ziołami, parał się magią, astrologią, różdżkar-stwem, doradztwem prawnym, weterynarią. Słowem człowiek do wszystkiego. Był to męż-czyzna wysoki, brunet o oczach jak węgielki. Atletycznej budowy. I nie zaniedbujący się. Co dzień godzinami ćwiczył swoją sprawność fizyczną. Inteligentny, bystry, przebiegły, łagod-ność i uczynność podkreślający, czym zyskiwał życzliwość i zaufanie tak u gminu jak i u ludzi obytych i wykształconych. Natomiast jego towarzyszka – Józefa Zupko, była to zwykła wiejska kobiecina, nie umiejąca raczej pisać, a jeżeli to bardzo słabo. Gdy on chodził po wsiach, osadach, dworach nawiązywał znajomości, nigdy jej ze sobą nie zabierał, chociaż twierdził, że jest jego żoną. Jej zajęciem było suszyć zioła, prać, suszyć i prasować jego odzież oraz towarzyszyć przy zbieraniu ziół. Ona licho ubrana, raczej ubogo natomiast on bardzo elegancki, czyściutki zadbany. Zawsze starannie ogolony i odpowiednimi, przez siebie spreparowanymi kremami natarty, do tego zawsze odpowiednich używał wód kolońskich. Wielokrotnie na dzień. Jednym słowem – klasa mężczyzna. Najpierw zamieszkał u państwa Jadwigi i Stanisława Pyciów. Codziennie chodził po okolicy zawierał znajomości, służył radą, wróżył, leczył. Szybko poznał w okolicy wszystkich, których pragnął poznać. Żona pomagała gospodarzom, u których zamieszkiwali we wszystkich pracach gospodarskich, w zamian za posiłki i noclegi. Od nikogo na czyjej komitywie jemu zależało nawet za zioła czy inne lekar-stwa nie pobierał pieniędzy. Leczył skutecznie i znał się dobrze na medycynie. Wszedł w zna-jomości z gminnym felczerem w Kupiczowie, z Niemoskalenką. Poznał i księdza i wójta i aptekarza i komendanta policji także popa i rabina. Również bywał u pastora. We wszystkich dworach okolicznych zawarł znajomości, leczył służbę i fornali bezpłatnie. A w gminie było kilkanaście większych majątków ziemskich. Jak również z drobniejszą szlachtą. Znał kilka języków obcych biegle. Na przykład: rosyjski, ukraiński, żydowski, niemiecki, czeski i ru-muński. Jego córka była Bukareszcie lekarzem i zamężna z jakimś liczącym się w Rumunii i nie tylko lekarzem. Biegle rozmawiał po węgiersku i raczej on był Węgrem, bo i jego uroda była iście węgierska lub cygańska. Słowem człowiek światowy i dobrze umiejący się znaleźć w wielkopańskich salonach. Natomiast twierdził, że ubóstwo rodziców w jakie jego rodzic wpę-dził rodzinę nie pozwoliło jemu ukończyć studiów lekarskich. A potem działania I wojny światowej i strata rodziców uniemożliwiły mu usamodzielnienie się. A po wojnie założył ro-dzinę i nie miał możliwości, bo były już obowiązki rodzinne. Żona jemu szybko zmarła, zo-stawiając dziecko, które musiał wychowywać, wykształcić i byt jej zapewnić. I dopiero teraz pragnie żyć według własnego sposobu i zamiłowania. Szuka na razie okolicy, która go urzek-nie na tyle, by osiąść na stałe. By do żyć starości. A liczył już sobie pięćdziesiąt osiem lat. W 1938 i 39 roku już nie do państwa Pyciów zawitał, bo na zimę wędrował rzekomo do Krako-wa, a przyszedł z tą towarzyszką do nas. Tatuś go chętnie przyjął. No bo był pokój wolny i z wejściem oddzielnym. Bracia tatusiowi założyli własne gniazda rodzinne, pożenili się. Więc wolne miejsce zajął Górnisiewicz. Ale też i inny powód nim kierował. Bo poprzedniego roku jak mieszkał u państwa Pyciów, zginęła jemu jedna z dwóch czarna laseczka, którą używał do magicznych sztuczek. Była to czarna pałeczka jednocentymetrowej średnicy, pomalowana na czarno, a z obu końców okuta mosiężną blaszką. Druga miedziana na 50 cm długa. Wtedy, gdy jemu ta laseczka zginęła, przechodziłam idąc ze szkoły, bo po drodze mi było, przez to podwórko. Widziałam te laseczki, bowiem suszył na gazecie jakieś korzenie ziół, i by wiatr nie podwiewał rogów gazety, były ułożone te laseczki. On mnie zagadnął, chwilę ze mną rozmawiał. A odchodząc po coś do mieszkania prosił bym popilnowała, by wiatr nie poro-zwiewał tych korzeni drobno pociętych. Chyba to był kozłek lekarski lub dzięgiel, albo i jedno i drugie bo na dwie grupy podzielone. Więc zgodziłam się popilnować. Długo nie wracał, a ja czułam się bardzo głodna. W tym przyszedł syn tych właścicieli Mietek Pyć. Zapytał czego tu tak jak na warcie stoję? Odrzekłam, że ten pan zielarz (wówczas jeszcze nie znałam nazwiska jego) prosił, bym pilnowała, by wiatr mu ziół nie rozwiał. Wtedy Mietek rzekł: – Nie bądź głupia. Idź do domu. On siedzi w chałupie i je obiad. A zresztą ja tu będę. Więc poszłam.
      W kilka dni później przyszedł do nas i pytał czy przypadkiem nie wzięłam, lub nie wi-działam co się stało z tą laseczką. Powiedziałam jak było. Prawdopodobnie Mietek wiedział już, co to za laseczki i do czego służą pewnie sobie zachował, bo to już był piętnasto lub szesnastoletni podrostek. Mógł wziąć, ale też ich pies luzem tam po podwórku biegał i mógł wziąć w zęby do zabawy. Bo Mietek przyuczał tego psiaka do przynoszenia rzucanego paty-ka. Tego nie mogę poświadczyć. Gdy odchodziłam, tam zostały obie. Górnisiewicz jak już u nas mieszkał kilka razy prosił, bym opowiedziała jak to było. Dziś z perspektywy lat wiem, czemu jemu tak bardzo zależało na tej laseczce. I ciągle nie wierzył mi. A może Mietek tak go ukierunkował, bym była o wzięcie podejrzana. Bo dopiero po chyba pięćdziesięciu latach od tamtego zdarzenia dowiedziałam się przypadkowo, co zawierała ta laseczka i kim był Górni-siewicz. I, że brak tej laseczki był powodem jego śmierci. Otóż Górnisiewicz był sowieckim szpiegiem. A w tej laseczce był dokument stwierdzający jego delegację na Kresy i Wołyń.

Maria Socha i jej siedmioletni synek Stasio.

      Rok 1943. Kwiecień. Kazachstan. Do Czuakkurganu (Czułakurganu) przyszła z dziec-kiem i z całym swoim pozostałym dobytkiem: pierzyna licha i poduszka. Przyszła z któregoś z kołchozów z Pustyni Bat-Pek-Dala, czyli od Suzaku, leżącego na północ od Czuakkurganu około stu kilometrów. Ponieważ z kołchozu została wysłana w celu podpisania sowieckiego obywatelstwa, to wówczas nadal może w tym kołchozie mieszkać i ewentualnie mieć zatrud-nienie „Prikaz Wierchownowo Sowieta SSSR”. Czuła widocznie, że ta podróż piesza z małym wycieńczonym jak i ona z głodu dzieckiem, sprawi, że nie będzie miała już siły powrócić do tego kołchozu. Mąż jej był w armii Andersa. Wiedziała, że za nieprzyjęcie obywatelstwa sadzają do więzienia, więc szła z tą myślą. W Czuakkurganie musiała przechodzić obok „Maktopunktu” Gdy przywlekła się ostatkiem sił do okalającego ten zakład muru, moja ma-musia wychodząc za bramę, ujrzała leżącą kobietę z dzieckiem na tłumoczku pod murem. Nie trzeba było nawet pytać, od razu domyśliła się, że to musi być Polka. A gdy do niej doszła, zagadnęła ją: – Co pani jest? I gdzie pani idzie? Chociaż bez tego potwierdzenia wiedziała, że pewnie z któregoś kołchozu idzie po paszport, albo do więzienia. Po kilku słowach, pomogła jej wstać i przyprowadziła do swej lepianki. Nakarmiła ich i wskazała miejsce, gdzie mogą się ułożyć by odpoczęli, nim pójdą do więzienia, gdzie było biuro meldunkowo-paszportowe. Dopiero trzeciego dnia zgłosiła się w biurze (paszportowym stole) bo tak po sowiecku się nazywa. Nie wiem jaką podjęła decyzję, lecz mogę się domyślać, że chyba wyraziła zgodę na przyjęcie obywatelstwa bowiem miała synka – siedmioletniego Stasia. Przez kilka dni pobytu u nas leżała, a potem zmarła. Moja mamusia z panem Janem Głuchowskim pogrzebała ją za strumykiem koło naszego w tym czasie mieszkania. Obok niej wkrótce pogrzebano Alusię Głuchowską, a do roku niespełna i Głuchowski spoczął. Wśród Kazachów i kilkunastu osób polskich obywateli, którym Bóg wyznaczył kres ziemskiego bytu, pani Maria Socha (kazała nazywać się Sochanką) do ostatniego dnia życia nie traciła wiary w powrót do kraju i spotka-nia się z mężem, i chyba syna miała dorosłego też w armii Andersa. Pełna była optymizmu i humoru. Dowiedziałam się wieczorem, że zmarła w czasie, gdy tak moja mama jak i pan Głu-chowski byli w pracy. Tylko Danusia była obecna i ten synek Stasio. Żadne z dzieci nie za-uważyło, że Sochanka zmarła. Po prostu usnęła cichutko i się już nie obudziła. A po pogrzebie, zaprowadziłam Stasia Sochę do Diet Domu wraz z tą pierzynką i poduszką. Z początku panie Bożkowa Antonina, (dyrektorka) ani starsza wychowawczyni pani Maria Jeżełowska nie chciały go przyjąć do sierocińca. Lecz przekonałam je, że to dziecko nie ma nikogo, a my jesteśmy mu zupełnie obcy. Wiem, że ten Stasio przeżył i wraz z innym dziećmi pozostałymi po tyfusowej epidemii, przewieziony do Sajramu, wrócił w 1946 roku do Polski. Ponoć jest na terenie Dolnego Śląsku, lecz nie wiem gdzie.

Pustynia Mujum-Kum

      Położona między górami Kara-Tau (pogórze himalajskie) od zachodu, a Kirgiskimi na południu. Jedyne miasto w rejonie – Czuakkurgan (potocznie Czułakurgan), rzeka Czu jedynie okresowo wypełniona wodą, jezioro Bałchasz. Od północy zaczyna się BET-PAK-DALA – step głodowy, sięgający do pustyni Kyzył Kum i jeziora Aralskiego, nad którym leży Aralsk. Nad jeziorem Bałchasz znajduje się obecnie miasteczko Bajkonur z wyrzutnią rakiet ko-smicznych. Klimat wybitnie kontynentalny w strefie umiarkowanej.



<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 20 marca 2013 r.