POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



Janusz Wojciech Lewandowski
ur. 1.01.1922 r. w Łodzi
Leg. Zw. Sybiraków 3574

R-246

WSPOMNIENIA



      W czasie okupacji od lutego 1940 r byłem czynnym członkiem Związku Walki Zbrojnej Okręgu Zamojskiego (9 pp.). Od lutego 1942 r. do chwili „oswobodzenia” Lubelszczyzny przez Armię Radziecką w 1944 r. znajdowałem się w szeregach AK w oddziałach partyzanc-kich w lasach Puszczy Salskiej – „Groma”, „Wara” i „Wira”, pod pseudonimem „Lew”. Za-daniem naszym była stała obserwacja i patrolowanie wszelkich dróg publicznych i linii kole-jowych okręgu zamojskiego i przekazywanie informacji o wszelkich ruchach nieprzyjaciela sztabowi dowództwa. W związku z tym dochodziło do częstych starć zbrojnych z Niemcami i Własowcami. Skutkiem naszych działań dywersyjnych było paraliżowanie dostaw i transpor-tów kolejowych wojska i sprzętu bojowego armii niemieckiej na front wschodni na linii Za-mość-Rawa Ruska. Uczestniczyłem w akcji zamachu na szefa Gestapo w Biłgoraju, Kolbego i jego zastępcy Majewskiego (nie udanym). Oswobodziliśmy więźniów politycznych z więzie-nia w Biłgoraju.
      Po oswobodzeniu Lubelszczyzny w 1944 r. nasz oddział został rozwiązany, a broń zdana Milicji Obywatelskiej. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie był cichy apel do wszystkich żołnierzy AK by spieszyli na pomoc walczącym. Należałem do tych zapaleńców, którzy na ten apel odpowiedzieli i po wielu tarapatach dotarłem na Pragę pod koniec września. Jednakże przedostanie się na lewy brzeg Wisły nie było już możliwe. Jak wiadomo, w tym czasie Po-wstanie upadło, a ja powróciłem do miejscowości Frampol, gdzie mieszkali moi rodzice. Zaraz następnego dnia po powrocie, tj. 5 października 1944 r. zostałem aresztowany przez UB i NKWD. Jako powód aresztowania podano przynależność do AK, a najcięższym zarzutem była chęć udziału w Powstaniu Warszawskim. Osadzono mnie w więzieniu w Biłgoraju, a następnie przewieziono na Zamek do Lublina. Po wielu niezbyt przyjemnych przesłuchaniach i segregacji więźniów przetransportowano nas na Majdanek i po skompletowaniu odpowied-niej liczby więźniów (około 1500) wywieziono w głąb Związku Radzieckiego w okolice miej-scowości Borowicze. Na początku nie mogliśmy się zorientować w jakiej części ZSRR ta miejscowość się znajduje. Okazało się po pewnym czasie (po nawiązaniu styczności z miej-scową ludnością), że obóz był położony między Moskwą a Leningradem, a w jego skład wchodziło 18 podobozów. Ja, jak i wielu moich kolegów, byliśmy źle ubrani, bo podczas czę-stych rewizji przeprowadzanych w czasie postojów pociągów zabierano wszystko, co miało jakąś wartość. Zostałem pozbawiony wszystkiego. Bez butów i ciepłej odzieży musiałem przebywać w temperaturze dochodzącej nieraz do minus 30 stopni (nie zaznaczyłem, że pod-czas aresztowania zostałem też ograbiony, nie tylko ja, ale i moi rodzice).
      Jak się okazało, w tę okolicę były przywiezione jeszcze cztery transporty – dwa z Prze-myśla i dwa z Sokołowa Podlaskiego. Razem około 6000 więźniów. Warunki bytowe były straszne. Po łaźni na Majdanku kolejną wodę do zwykłego umycia dostaliśmy dopiero w lu-tym 1945 r. Byliśmy rozmieszczeni w kilku obozach, mieszkaliśmy w lepiankach, spaliśmy bez sienników i przykryć, a mimo to wszy, pluskwy i pchły nie dawały nam spokoju. W zależności od warunków fizycznych i zdrowotnych byliśmy przydzielani do pracy i umieszczani w od-powiednich podobozach. Ja byłem w pięciu obozach, m.in. w Jogle. Po wyczerpaniu organi-zmu w wyniku ciężkiej pracy poważnie zachorowałem i zostałem przesłany do podobozu le-śnego, gdzie jako tako wyzdrowiałem i nabrałem sił. Zaczęto nas znowu używać do pracy przy wywózce drzewa z lasu. Oczywiście siłą pociągową byliśmy my. Zaprzęgano nas po dwunastu do wozu. Robiliśmy po dwa kursy dziennie. Odległość od obozu do wyrębu leśne-go wynosiła 6 km. Pieszo przebywaliśmy więc dziennie ok. 24 km w trudnych warunkach terenowych no i oczywiście z dużym obciążeniem. Konwojentami byli żołnierze, którzy mieli do pomocy jeńców niemieckich z pałkami. Tymi pałkami często nas bito z byle jakiego powo-du. Co dziesięć dni byliśmy klasyfikowani do odpowiednich grup roboczych, lub na skutek wycieńczenia kierowano do grup niepracujących.
      Po roku i sześciu miesiącach od pierwszych przesłuchań zostaliśmy znowu posegregowa-ni. W liczbie około 760 osób w tym 16 kobiet i jedno dziecko, odłączono nas od reszty i przewieziono do podobozu w Szepietówce (Szybotowo). Pozostali byli widocznie nie groźni, bo zostali odesłani do Polski. Nas też zapewniano, że wrócimy do domu. Nadszedł wreszcie ten dzień 5 lipca 1946 r., ale nasza radość była krótka. Załadowano nas do okratowanych wa-gonów towarowych (tak jak na Majdanku) i przetransportowano za Ural, w okolice Swier-dłowska, do obozu nr 531 Wierchnaja Pyszma. Tam warunki mieszkalne mieliśmy lepsze, ale wyżywienie gorsze, tak, że urządziliśmy głodówkę, która oczywiście nic nie dała, tylko pogor-szyła jeszcze nasze warunki. Tam pracowałem przez okres zimy 1946/1947 przy budowie to-rów kolejowych na bagnach. Była to bardzo ciężka praca na mrozie dochodzącym do minus 50 stopni. Szyny układaliśmy na podkładach drewnianych, które były podsypywane śniegiem. Wagonami wywożono z tych bagien torf do Swierdłowska. Tam ciężko zachorowałem na za-palenie opłucnej, a latem 1947 r. na kamicę nerkową. Zostałem przewieziony do szpitala w Swierdłowsku, który znajdował się w obozie jeńców niemieckich. Przebywałem tam przez trzy miesiące.
      16 października 1947 r. podstawiono nam na bocznicę (obóz znajdował się 17 km od Swierdłowska, w polu, a w pobliżu była linia kolejowa) wagony i oznajmiono, że jedziemy do Polski. Z niedowierzaniem przyjęliśmy tę wiadomość, bo nauczeni doświadczeniem myśleli-śmy, że zawiozą nas znowu w inne okolice ZSRR. Na szczęście była to prawda, w związku z tym zaczęliśmy upominać się o depozyty. Odpowiedziano nam krótko: czy chcemy wracać do domu, czy depozyt. Oczywiście wybraliśmy powrót. Dnia 13 listopada 1947 r. przybyliśmy do obozu przejściowego w Brześciu. Dopiero po upływie trzech tygodni zostaliśmy przekazani władzom polskim. Zwłokę sowieci tłumaczyli tym, że nas nie chcą w Polsce. Pod koniec listo-pada 1947 r. przybyliśmy wreszcie do Polski. Radość nasza była ogromna, ale rzeczywistość okazała się niezbyt przyjemna. W dalszym ciągu byliśmy ludźmi, którym nie należało ufać. Zmieniło się to trochę w latach sześćdziesiątych.
      Zaznaczam, że od powrotu mam kłopoty ze zdrowiem. Obecnie jestem na emeryturze i jestem inwalidą I grupy. W szpitalach przebywałem czternastokrotnie.
      Wszystko to opisałem niezbyt szczegółowo, bo czas robi swoje, a pisząc te słowa jestem poddenerwowany. Przepraszam za niezbyt wyraźne pismo, ale jestem po wylewie i prawą rękę mam niezbyt sprawną.



<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 11 kwietnia 2013 r.