POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



Julian ŻUKOWSKI

R-19

UTRACONA MŁODOŚĆ



        Pochodzę z Wołynia. Urodziłem się 8 maja 1932 r. w Równem. Po ponownym wkro-czeniu wojsk radzieckich w 1944 r. na Wołyń wprowadzono zarządzenia obowiązujące w ZSSR. Wynikało z nich między innymi to, że młodzież, która ukończyła 12 lat musi nauczyć się zawodu. Ponieważ miałem już 12 lat skierowano mnie do szkoły zawodowej do miasta Kostopol, odległego od Równego o 20 kilometrów. W szkole uczyłem się ciesielstwa i stolar-stwa oraz języka rosyjskiego. Nauka nie trwała długo. Jesienią 1944 r. moją klasę w ilości 20 uczni wysłano do miasta Podporoże, położonego pomiędzy jeziorami Onega i Ładoga. Jeziora te łączyła rzeka Świr. Zakwaterowano nas w baraku. W jednym pomieszczeniu mieszkaliśmy w piątkę. Zamiast nauki skierowano nas do pracy. Otrzymaliśmy sprzęt: piły, siekiery i kilofy. Usuwaliśmy wszystko co rosło na poboczu rzeki Świr w stronę górnego biegu. Przygoto-wywaliśmy teren pod budowę elektrowni wodnej. Praca była ciężka, ponad nasze młodzień-cze siły, a normę trzeba było wykonać. Wieczorem po obiadokolacji obowiązkowo musieliśmy wysłuchiwać propagandowych prelekcji, na których stale głoszono, że ludzie pracy w ZSSR mają dobrze, a będzie im jeszcze lepiej.

        W miesiącu lipcu 1945 r. uzyskałem przepustkę zezwalającą na odwiedzenie mojej rodziny w Równem. Po przyjeździe okazało się, że rodzice i siostry wyjechali do Polski, zo-stawiając swój dobytek Sowietom. Rozpocząłem starania o wyjazd do kraju. Zwróciłem się do miejskiego zarządu partii i rady narodowej w Równem. Niestety, sprawę moją załatwiono odmownie wyrzucając z urzędu jak psa. Byłem na granicy załamania nerwowego i psychicz-nego. Postanowiłem bez względu na konsekwencje nieoficjalnie przekroczyć granicę. Przy-miarki i próby trwały długo, próbowałem różnych sposobów, ale zawsze zatrzymywano mnie i po pewnym czasie wypuszczano. Zmieniłem nawet nazwisko na brzmiące rosyjsko. Osta-tecznie w lutym1948 r. pojechałem do Drohobycza i przez Dobromil usiłowałem przekroczyć granicę. Zatrzymano mnie. Podałem, że nazywam się Żukow Juryj Aleksiejwicz i że szedłem w kierunku Drohobycza, lecz widocznie zabłądziłem. Zaprowadzono mnie do strażnicy i osa-dzono w komórce. Noc była zimna, a ja w dodatku byłem głodny. Następnego dnia zostałem zawieziony do NKWD w Sudowoj Wiszni. Osadzono mnie w piwnicznej celi, bardzo małej, z pryczą z kilku desek i wiadrem do załatwiania fizjologicznych potrzeb. Rano dano pół litra kawy i kawałek chleba. Na kolację to samo. Przez kilka dni jakby o mnie zapomniano, za to w następnych odrobiono zaległości. Badania odbywały się wyłącznie w nocy między godziną pierwszą a czwartą rano.

        Zarzucono mi, że jestem szpiegiem. Czasami podczas przesłuchiwań obrywałem po kilka uderzeń. Nie mogłem przyznać się, że jestem Polakiem, bo wówczas na pewno uznano by mnie za szpiega, a to groziło karą śmierci. Byłem młody i chciałem żyć. Kłamałem i broni-łem się jak mogłem, nawet przesłuchującemu majorowi zwróciłem uwagę, że mam dopiero 15 lat i nie podlegam karom dla dorosłych. Wówczas śledczy w mojej obecności przerobił datę urodzenia na 1930 rok, pytając z uśmiechem: „czy teraz w porządku”?

        W końcu marca przesłuchania skończyły się. Zostałem przekazany milicji. Oczekiwa-łem na rozprawę sądową. Siedziałem z innymi więźniami, najczęściej miejscowymi Ukraiń-cami. Oni otrzymywali od rodzin paczki żywnościowe i zawsze coś do zjedzenia od nich do-stawałem.

        W kwietniu 1948 roku odbył się sąd w Sudowej Wiszni. Wyrok: jeden rok łagru na podstawie 80 paragrafu kodeksu USSR. Przewieziono mnie do więzienia we Lwowie, a 8 maja w dniu moich 16-tych urodzin znalazłem się w towarowym wagonie w pociągu, który miał mnie zawieść na miejsce zsyłki. Wagonów było 20-cia. Przez cały dzień samochodami zwożono do nich ludzi. W każdym wagonie znajdowało się 60 osób. Wagony z jednej strony w drzwiach miały wstawioną deskę z niewielkim otworem w dole dla załatwiania potrzeb fizjologicznych. Okna z jednej strony były zadrutowane, a z drugiej zabite deskami. Były też prycze. Codziennie w czasie postoju sprawdzano wewnątrz wagonu stan desek ścian i podłogi przy pomocy drewnianych młotków. Wówczas na komendę przechodziliśmy na drugą stronę wagonu. Wyżywienie było skąpe. Rano i wieczorem dostawaliśmy chleb z kawą, na obiad jakąś zupę. Wieczorem 22 maja transport zatrzymał się w Nowosybirsku. Po sprawdzeniu stanu wagonów otrzymaliśmy kolację i w nocy ruszyliśmy dalej. Nagle nastąpiło awaryjne hamowanie. Niektórzy pospadali z pryczy. Okazało się, że z sąsiedniego wagonu uciekło trzech więźniów. W pościg za nimi puszczono psy. Po kilkunastu minutach uciekinierów ujęto. Ochrana otoczyła pociąg z bronią gotową do użycia, a reflektory zamontowane na wagonach oświetliły teren. Otworzono drzwi wszystkich wagonów. Kazano nam przybliżyć się. Zatrzymanych, pobitych i pogryzionych przez psy ustawiono przed nami. Komandir transpor-tu zwrócił się do nas z następującymi słowami: „niech każdy z was zapamięta to co zobaczy, bo taki los spotka każdego, kto spróbuje uciekać”. Wyjął pistolet i zastrzelił zatrzymanych. Zwłoki wrzucono do wagonu, ponieważ stan ilościowy musiał się zgadzać przy przekazywa-niu konwojowanych.

        25 maja pociąg przybył do stacji Stalińsk Kuźniecki (obecnie Nowo Kuźnieck). Po 17 dniach opuściliśmy wagony. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w zagłębiu Kuzbasu na Syberii. Wyładowano około 1500 osób. Wszystkich odkonwojowano do łagrów. Był to łagier piere-sylnyj. Tu formowano „etapy”, wysyłając deportowanych w głąb tajgi. Nazajutrz trafiłem do 400 osobowej kolumny. Wyczytywano nazwiska i wręczano etapnyj pajok. Każdy z nas otrzymał ćwiartkę niewypieczonego czarnego chleba i połowę suchej ryby tzw. „wobła” oraz łyżeczkę cukru. Była to dzienna racja żywnościowa. W czasie marszu prowiant miał być suk-cesywnie dostarczany z holownika buksira rzecznego, który miał płynąć za nami po rzece Tom. Niestety, holownik gdzieś się zapodział i szliśmy przez trzy dni głodni. Natomiast aprowizacja przeznaczona dla ochrany była wieziona furmankami. Brak wody bardzo nam dokuczał. Do rzeki Tom nie pozwalano zbliżać się. Dopiero przekraczając małe strumyki do-pływające do rzeki, czapkami czerpaliśmy wodę gasząc pragnienie. Maszerowaliśmy od świtu do zmierzchu. Wieczorem miejsce postoju kolumny oznaczono czerwonymi chorągiewkami i padała komenda: siadać, obojętnie jakie było podłoże i pogoda. Następnie naczelnik eszalonu wygłaszał formułkę: kto się zbliży do chorągiewki, czyli do zapretnoj zony potraktowany bę-dzie jak uciekinier i zostanie zastrzelony bez uprzedzenia”. Za swoją potrzebą trzeba było uzyskać zezwolenie konwojenta na odejście o parę kroków od siedzących. W grupie naszej spotkałem Polaka Stanisława Bojko z Kiszyniowa, który także próbował przekroczyć niele-galnie granicę z Rumunią. Skazany został na dwa lata łagru.

        Po pięciu dniach dogonił nas holownik. Otrzymaliśmy zaległy prowiant oraz na bieżący dzień. Wypadło na każdego po bochenku chleba, jednej rybie i trzy łyżeczki cukru. Zjadłem wszystko naraz i jeszcze byłem głodny. Tego dnia maszerując po południu ujrzeliśmy całkiem inny świat. Świat łagrów po jednej i drugiej stronie rzeki Tom. Co parę kilometrów łagry i łagry. W otoczeniu tego krajobrazu wędrowaliśmy przez cztery dni. Dziewiątego dotarliśmy do ogromnego łagru rozlokowanego po lewej stronie rzeki. Nas pędzono prawą stroną. Zatrzymano kolumnę i rozpoczęła się przeprawa łodziami po 20 osób. Trwało to dość długo, bo łodzi było niewiele (cztery lub pięć). Po przeprawie i dalszym kilkogodzinnym marszu w głąb lasu dotarliśmy do dużej polany. Okazało się, że jest to miejsce naszego osiedlenia. Tu mieliśmy wybudować przyszły łagier. Naczelnik konwoju poinformował nas, że został mianowany komendantem łagru. Skargi i zażalenia należy kierować do niego, a przy okazji nie zapomniał nam przypomnieć, ze jesteśmy wrogami ludu. Znowu powtórzyło się wyznaczenia miejsca koczowania nocnego za pomocą chorągiewek i przypomnienie o strzelaniu bez uprzedzenia. Ponadto powiadomił nas, że w lasach są zawodowi myśliwi, którzy bardzo chętnie łapią zbiegów, ponieważ są za to wynagradzani. Minęła kolejna noc pod gołym nie-bem.

        Następnego dnia dostarczono furmankami żywność, namioty i narzędzia pracy: piły, siekiery i kilofy. Rozpoczęliśmy budowę łagrów. Podzieleni zostaliśmy na cztery grupy. Dwie stanowiły brygadę budowlaną, a następne drwali. Budowlańcy wykonywali pracę związaną z wznoszeniem budynku dla konwojentów i przy grodzeniu obozu. Jedna z brygad drwali wy-cinała drzewa, a druga znosiła je na własnych ramionach na plac budowy. Praca była katorżnicza. Nie wszyscy wytrzymywali. Wielu z nas rozchorowało się. Mimo, że wśród ska-zanych byli lekarze, to jednak z braku lekarstw dużo osób umierało. Byliśmy wygłodzeni i wycieńczeni ciężką pracą i dokuczliwym chłodem w nocy. Umierających grzebano za płotem obozu. Nie było trumien ani skrzyń, bo brakowało desek.

        Żywiono zupą, w której były nieliczne nie obrane ziemniaki z dodatkiem kapusty słodkiej lub kiszonej, nadpsutej i częściowo nadgniłej. Zupę kraszono słoną rybką zwaną „kilką”. Do niej dawano niewiele chleba. Rano i wieczorem była kawa. Chleb był jak glina. Człowiek był głodny, ale gdy szedł na obiad to na samą myśl o zupie chciało się wymiotować.

        Przed zimą ukończyliśmy budowę łagru. Dla nas ustawiliśmy przywiezione namioty w liczbie 10 sztuk. Wnętrze namiotu wyścielaliśmy gałązkami z jodły i na tym spaliśmy. Po środku namiotu była ustawiona metalowa beczka przerobiona na piec. Namioty były nieduże. W każdym mieszkało 40 osób. Na zimę wyposażono nas w buszłaty, coś w rodzaju fufajki tylko dłuższe. Ten ubiór służył nam też do spania. Zmarłym zdejmowano tą odzież, ponieważ była państwowa.

        Najgorsze do przetrwania były zimy, a szczególnie w 1948 roku. Właśnie w tę zimę zmarł mój przyjaciel i kolega Stanisław Bojko. Z 400-tu łagierników w lutym 1949 roku odli-czyło się żywych 232. Ponieważ skończył się mój czas wyroku odprowadzono mnie ledwie żywego po zamarzniętej rzece Tom do łagru na lewym brzegu. Był to obóz pod specjalnym nadzorem i rygorem. Zostałem zbadany przez obozowego lekarza i uznany za niezdolnego do dalszej pracy. Z łagru skierowano mnie do Kuźnicy Stalinskiej, gdzie władza radziecka chciała mi wydać paszport radziecki na nazwisko, które przybrałem próbując uciec do Polski. Od-mówiłem przyjęcia dowodu wyjaśniając, że jestem Polakiem i nazywam się inaczej. Prosiłem urzędnika o umożliwienie mi dotarcia do Polskiej Ambasady w Moskwie. Wyrażono zgodę pod warunkiem, że będę podróżował w towarzystwie opiekuna, który odbierze moje doku-menty w Ambasadzie. Uwierzyłem, wyraziłem zgodę i znalazłem się w Solwyczegodsku w lespromchozie Niubskij, archangielskiej obłasti. Było to nowe miejsce mojego osiedlenia. Zostałem oszukany. Zostałem przymusowym robotnikiem w lespromchozie w miejscowości Charytonowo, 14 uczastek Solwyczegodzki. Nie mogłem z takim stanem rzeczy zgodzić się. Opuściłem Charytonowo udając się do dawnej mojej szkoły w Podbrożu. Był kwiecień 1949 roku. Kierownikowi szkoły wyznałem wszystko. Prosiłem o pomoc. Cierpliwie słuchał, a po namyśle kazał zaczekać ze dwie godziny. Kiedy powróciłem kierownik oświadczył, że moje dokumenty zostały złożone w milicji. Jeżeli chcę to on mnie tam zaprowadzi. Wychodząc ze szkoły kierownik zabrał niedużą paczkę. Gdy doszliśmy na miejsce, kazał mi zaczekać na zewnątrz. Nawet byłem z tego zadowolony. Dał mi paczkę do potrzymania a sam wszedł do środka. Po chwili z komisariatu wyszedł milicjant i kazał mi wejść. Pierwsze pytanie było co jest w tej paczce. Oczywiście opowiedziałem, że nie wiem, bo tę paczkę dał mi kierownik. Mówiąc to zwróciłem się do kierownika z prośbą o potwierdzenie. Tymczasem kierownik oświadczył, że właśnie taka paczka zginęła ze szkoły. Osłupiałem i w duchu zakląłem. Spo-rządzono protokół i skierowano mnie pod konwojem do sądu. Wyrok 5 lat łagru. Trafiłem do obozu przy budowie wodnej elektrowni na rzece Świr (Strej 2) pod nazwiskiem Żukow. Od tej pory przestałem komukolwiek wierzyć.

        Był to obóz karny. Łagiernicy rekrutowali się z terenu całego Związku Radzieckiego. Pracowali przy budowie elektrowni wykonując wszystkie prace, od kopania dołów pod fun-damenty aż po prace montażowe i wykończeniowe. Tylko inżynierowie i technicy byli cywil-ni. Praca trwała na dwie zmiany po 12 godzin. Było bardzo ciężko, ale wyżywienie jak na warunki łagrowe było dość dobre. Na śniadanie dostawaliśmy po 200 gram chleba z marmo-ladą lub białym serem i kawą. Obiady były jednodaniowe w postaci zupy, codziennie inna, krupnik, makaronowa, kapuśniak. Zawsze były ziemniaki w zupie i to obrane. Do obiadu do-dawano też 200 gram chleba. Kolacja podobna jak śniadanie. Towarzysze obozowi nie wie-dzieli, że jestem Polakiem. Mówiłem dość względnie po rosyjsku. W 1952 roku uległem wy-padkowi. Wykonywałem wówczas pracę przy montażu na wysokości 28 metrów. Urwał się zabezpieczający pas i spadłem do wody, w miejscu gdzie spływała na turbinę. Było tam 2 me-try głęboko. To mnie uratowało. Lekarz stwierdził wstrząs mózgu i stłuczenie kręgosłupa. Złamań nie było. W szpitalu obozowym przeleżałem 4 dni. Po szpitalu skierowano mnie do pracy przy zbrojeniu i betonowaniu. Było ciężko, ale normę trzeba było wykonać.

        W 1953 roku budowa elektrowni była na ukończeniu. Łagier likwidowano rozwożąc więźniów po różnych obozach. Wraz z 20-ma kolegami wagonami „stołypińskimi” znalazłem się w Leningradzie. W więzieniu „Kresty” odmówiono przyjęcia z braku miejsc. Dopiero w więzieniu za dworcem kolejowym znaleźliśmy „przystań”. W tym okresie zmarł Stalin. Po ogłoszeniu amnestii zostałem zwolniony z więzienia. Zgłosiłem się po odbiór paszportu. Otrzymałem go, ale z adnotacją paragrafu 101, co oznaczało, że nie mogę zamieszkiwać i przebywać w większych ośrodkach miejskich. Rosjanie powiadali tak: „101 kilometrów ot reżymnych gorodow”. Znowu dostałem nakaz osiedlenia się i pracy w określonej miejscowo-ści. Trafiłem do lespromchozu Szemiejnoje, uczastok Bystreńskaja Baza, Mołotowskaja ob-łast’, Usolskii rejon. Był rok 1953, miesiąc kwiecień. Podjąłem prace jako Żukow Juryj Alek-siejewicz obywatel ZSSR. Byłem drwalem. Starałem się dobrze pracować, żeby się utrzymać. W sierpniu 1954 roku zaproponowano mi zmianę zawodu na kierowcę. Kurs ukończyłem w mieście Biereźniki, uzyskując w październiku prawo jazdy.

        Wywoziłem drewno z lasu na brzeg rzeki Kamy. Mieszkałem w hotelu robotniczym. Przepracowałem do wiosny 1956 roku. W tym czasie zostałem wezwany do Usolii. W biurze ministerstwa spraw wewnętrznych skierowano mnie do pracy w Kazachstanie. W rejonie tym trwała akcja rolnego zagospodarowania ziemi nigdy nie uprawianej, tzw. calin i potrzebni byli kierowcy, ponieważ budowano nowe sowchozy. Po kilku dniach kilkuosobowa grupa kierow-ców z przewodnikiem udała się na miejsce pracy pociągiem Dowiedziałem się, że trasa pro-wadzi przez Moskwę. W pociągu napisałem list do Ambasady Polskiej. Prosiłem w nim o pomoc w odnalezieniu mojej rodziny w Polsce. Po kilku dniach dotarliśmy do Uralska w za-chodnim Kazachstanie. W Uralsku w przedsiębiorstwie transportu budownictwa sowchozów rozdzielono nas po różnych będących w budowie sowchozach. Trafiłem do miejscowości Czyngierlan (około 120 km. od Orienburga), skąd wysłałem do Ambasady list, podając swój adres.

        W połowie 1957 roku otrzymałem list z Czerwonego Krzyża, informujący o miejscu zamieszkania mojej rodziny, a z Ambasady list wysłany przez matkę. Jakaż wielka radość mnie ogarnęła. Posiadałem adres najbliższych i wiadomość z domu. Nie były one pomyślne. Dowiedziałem, że ojciec mój już od 1952 roku nie żyje. Mama informowała, że będzie starać się o mój powrót do kraju. Układam plany powrotu i wyobrażam sobie moje spotkanie z naj-bliższymi.

        W końcu lipca wezwano mnie do dyrekcji przedsiębiorstwa w Uralsku. Tu czekał na mnie milicjant z Solwyczegodska. Okazało się, że jestem poszukiwany listem gończym za samowolne opuszczenia Solwyczegodska w 1949 roku. Mimo moich wyjaśnień skierowany zostaję do poprzedniego miejsca pracy z obowiązkiem zgłaszania się co tydzień do milicji. Teraz za karę pracowałem jako drwal, nie pozwolono być kierowcą. Korespondując z Amba-sadą i rodziną stwierdziłem, że listy są kontrolowane, co bardzo mnie zdenerwowało. Będąc kolejny raz w komisariacie milicji zwróciłem paszport oświadczając, że nazywam się Żukowski i jestem Polakiem. Powróciłem do pracy. Byłem przekonany, że będę miał poważne kłopoty. Przy następnym meldowaniu się w milicji wręczono mi paszport bez grażdaństwa, co oznaczało, że dostałem tzw. „wilczy bilet”, lecz z prawdziwym nazwiskiem i narodowością. To było bardzo istotne. Ułatwiało możliwość powrotu. Niektóre moje listy, szczególnie adre-sowane do Ambasady nie docierały. Żeby załatwić powrót trzeba było osobiście dotrzeć do Moskwy, lecz nie posiadałem przepustki.

        W miesiącu sierpniu 1959 roku uległem wypadkowi. Pracowałem wówczas przy roz-ładunku drewnianych kloców długich około sześciu metrów i średnicy pięćdziesięciu centy-metrów. Gdy poprawiałem pod wagonem legary, ktoś rozluźnił uwiązanie kłód i drewno spa-dło na mnie. Uderzenie w głowę powaliło mnie między legary. Wyszedłem z wypadku żywy, bez złamań kości i urazu głowy. Leżałem w szpitalu przez tydzień. Po wyjściu otrzymałem jeszcze zwolnienie z pracy przez następny tydzień Wypadek ten wydarzył się w Charytono-wie. Meldując się kolejny raz w komisariacie poprosiłem o zezwolenie na wyjazd do miasta Kotłas. Postanowiłem bowiem dotrzeć do ambasady w Moskwie. Zezwolenie wydano. Pierw-szy etap podróży dokonałem statkami, innej możliwości nie było. Na statkach szczegółowo kontrolowano dokumenty. Dla tego musiałem wystarać się o przepustkę.

        W Kotłasie na podstawie przepustki udało się wykupić bilet kolejowy do Moskwy. Szczęśliwie dotarłem do celu. W Polskiej Ambasadzie wydano mi paszport konsularny. Po-czułem się ogromnie szczęśliwy, lecz to nie był koniec moich kłopotów. Polecono mi udać się do siedziby „MWD” w Archangielsku, gdzie miano mi wydać wizę wyjazdową do Polski. Przyjął mnie pułkownik. Po wstępnej rozmowie, gdy dowiedział się, że bez przepustki dotar-łem do Moskwy i następnie do Archangielska wpadł w furię, oświadczając, że wsadzi mnie do więzienia. Po dwu godzinach oczekiwania na decyzję zabrano mi paszport, wydano prze-pustkę na przejazd do miejsca pracy w Solwyczegodsku. Powróciłem do pracy. Po kilku dniach otrzymałem zawiadomienie z milicji po odbiór dokumentów na wyjazd do kraju.

        20 października 1959 roku legalnie opuszczałem Solwyczegodsk. Po drodze do domu w Moskwie w Ambasadzie zostawiłem obligacje na odbudowę ZSSR po zniszczeniach wo-jennych. Tymi obligacjami w pewnym okresie płacono za pracę. Po 30 latach Ambasada zre-alizowała je przesyłając do Polski ruble.

        Dnia 25 października 1959 roku opuściłem ten piękny kraj, gdzie tak trudno było mi żyć i gdzie minęły moje młode lata wypełnione ciężką pracą, głodem i tęsknotą za najbliż-szymi. Byłem szczęśliwy, bo mimo tak trudnych warunków przeżyłem.

        Pragnę zaznaczyć, że znaczna większość obywateli Kraju Rad była zastraszona panu-jącym reżymem, nie wszyscy z tym się godzili, ale nie mogli nic zrobić, taki był ustrój.

        Opisałem swoją historię po to, by społeczeństwo polskie uświadomiło sobie jak trudno było „opuścić” ten kraj nie mając siły przebicia. Wielu Polaków z tego powodu zostało zmu-szonych do pozostania na wygnaniu wbrew swojej woli.








<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 11 marca 2013 r.