POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



MARIA KOZŁOWSKA Z D. SZAGDAJ

R-359

„TAK TO PAMIĘTAM”



        Dziś jest mi trudno obiektywnie ocenić odtworzone w pamięci przeżycia sprzed prawie 80-ciu lat, bowiem z czasem nawet dramatyczne sytuacje wydają się być oczywiste, zwłaszcza gdy mogę się w moim wieku cieszyć pełnią zdrowia i rodzinnym szczęściem. Jednakże ten właśnie wiek sprawił, że mam potrzebę podzielenia się z Wami – moi najbliżsi – relacją z mojego życia.

        Każdy z nas ma w pamięci pewne wydarzenia z dzieciństwa i dla każdego z nas mają one wyjątkowe znaczenie, bo w pewnym sensie wyrokują o dalszym życiu: o podejmowanych decyzjach, o kontaktach z ludźmi i miejscu w świecie. Dlatego też nie miejcie mi za złe, jeżeli coś wyda Wam się mało obiektywne, bo nikomu nie można zarzucać, że przeżywa doświadczenia losu tak a nie inaczej. Każdy ma prawo do swoich uczuć, wrażeń… i pamięci. Moje dzieciństwo nie nasuwa typowych skojarzeń z pojęciami beztroski i poczucia bezpieczeństwa. Moje dzieciństwo było inne.

        Urodziłam się 24 stycznia 1931 roku w miejscowości Hrajno koło Grodna jako trzecie dziecko Kazimiery i Aleksandra. Moi rodzice byli Polakami. Mamusia wywodziła się ze zubożałej szlachty Zaniewskich a Tatuś wyrastał wraz z sześciorgiem rodzeństwa w biednej rodzinie rolników. Po ślubie w 1925 roku Tatuś wybudował dom, stodołę i stajnię, w której były dwa konie, krowy, świnie i liczny drób. W dniu urodzin miałam już pięcioletniego brata Henia i trzyletnią siostrę Irenkę. Trzy lata później przyszła na świat moja druga siostra Roma, a w 1938 roku najmłodsza siostra Stasia. Pamiętam nasze – do 1939 roku pełne sielanki – dzieciństwo w Hrajnie. W domu bawiliśmy się z naszym ukochanym Dziaduniem Michałem i śpiewaliśmy piosenki legionów polskich. Poza domem przez okrągły rok biegaliśmy po łąkach, ciesząc się czy to zapachem traw, czy puszystym śniegiem. Codzienne bieganie do oddalonej o kilka kilometrów szkoły podstawowej było dla nas czymś oczywistym. Tatuś przynosił w Święta Bożego Narodzenia choinkę i przystrajał ozdobami w miejscach, które mu wskazywaliśmy. Na Wielkanoc Mamusia piekła baby, a my zbieraliśmy jaja na pisanki. Zapach tych bab czuję do dziś…

        Pamiętam jak dwa wydarzenia gwałtownie przerwały tę rodzinną idyllę. Najpierw zabrano Tatusia na wojnę i wszyscy – pięcioro dzieci z Mamusią – żegnaliśmy go z płaczem. Wkrótce, we wrześniu, powrócił z frontu, by chyłkiem uciekać w nieznane, bo Białorusini ścigali go za przynależność do Legionów Piłsudskiego. Wówczas nie miałam pojęcia, że to drugie pożegnanie było też pożegnaniem z beztroskim dzieciństwem...

        Byliśmy nieustannie zastraszani przez uzbrojonych żandarmów, którzy znienacka wpadali do domu i wymierzali w nas lufy karabinów. Za każdym razem grozili, że nas zastrzelą, jeżeli Mamusia nie poda im miejsca kryjówki Taty. Naturalnie musieliśmy zostać ukarani. W lutym 1940 roku wrzucono nas wszystkich bladym świtem na sanie, dowieziono do kolei, załadowano do bydlęcych wagonów, poukładano pokotem obok siebie na dwupoziomowych pryczach. Gdy usłyszeliśmy przeraźliwy świst ruszającego pociągu, wszyscy zaczęli płakać, modlić się i śpiewać pieśń „Serdeczna Matko, opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi…” Wieziono nas pod nadzorem uzbrojonych żandarmów przy zaplombowanych drzwiach, które były raz dziennie otwierane, by odebrać wiadro zupy dla wszystkich. Do dziś mam w pamięci okropieństwa zsyłki: pozbawianie nas godności osobistej, brak jakiegokolwiek szacunku dla człowieka, jego wrażliwości, uczuć i potrzeb osobistych. Do dziś miewam koszmarne sny, w których czuję lęk i ten przeraźliwy smród brudu i dezynfekowanych ubrań…

        Po pięciu tygodniach wysadzono nas w „posiołku” Kwitok w powiecie Tajszet w „obłasti” Irkuck. Był to strzeżony przez żandarmów, otoczony wysokim kolczastym drutem obóz przymusowej pracy. Wokół tajga. Mieszkaliśmy w kajutach – zawszonych i zapluskwionych, bardzo niskich barakach bez drzwi, w których były tylko zbite z desek dwupoziomowe prycze. Co pamiętam z tamtego okresu? Strach, brud, smród, głód, nędzę, ubóstwo i przerażające zimno. Jedynym szczęściem i odmianą naszego losu był przyjazd Tatusia. Znów byliśmy razem, ale na krótko. Niestety nasza najmłodsza siostrzyczka nie miała dość sił, żeby móc przetrwać w obozie na Syberii, gdzie lekarstwo było pojęciem abstrakcyjnym. Dwuipółletnia Stasia zmarła z wycieńczenia…

        W 1942 roku przesiedlono nas do sowchozu w Kapczałach koło Abakanu. Tam wiodło nam się zdecydowanie lepiej, bo byliśmy w państwowym gospodarstwie rolnym. Zadbanie o żywność było naszym, dzieciaków, zadaniem, bo biegaliśmy na pola i podkradaliśmy ziemniaki, marchew i kłosy zbóż. Na opał przeznaczaliśmy zaś wysuszone krowie odchody i dzięki temu zawsze było czym ogrzać izbę i na czym ugotować strawę. Nie zapomnę zimy w Kapczałach! Siarczysty mróz, silne wiatry i przenikliwe zimno w szkole: atrament zamarzł w kałamarzu i nauczycielka zwolniła nas z lekcji. My, dzieciaki postanowiliśmy więc zdobyć opał, pobiegliśmy w pobliże stacji kolejowej, gdzie przetaczane były wagony z węglem do Europy. Pociąg stanął przed semaforem, chłopcy wskoczyli na wagony i zrzucali bryły węgla. Złapałam jedną taką ogromną bryłę i – brnąc po pas w śniegu – biegłam co sił. Nagle, nie wiadomo skąd wyskoczyli żandarmi i wszystkich nas wyłapali. Nie zapomnę, jak jeden z nich złapał mnie za kołnierz, wydzierał się na mnie, potrząsając mną jak śmieciem. Już nie pamiętam, czym mi groził, ale wiem, że stał niewzruszony na mój płacz i błagalne prośby. Potem zawlókł mnie na posterunek i kazał wezwać Mamusię z pracy. Przede wszystkim ona mogła ucierpieć, bo za takie przewinienia aresztowano i osadzano w więzieniu. Na szczęście skończyło się na strachu, ale do dziś mam przed oczami moje przerażenie i błaganie, żeby mnie puścił.

        W grudniu 1943 roku powołano Tatusia i siedemnastoletniego Henia do oddziałów Wojska Polskiego. Pamiętam ich wyjazd na front, to była najsmutniejsza Wigilia Bożego Narodzenia w moim życiu. Do tej pory mam pod skórą ból, który wtedy odczuwałam…

        W 1944 roku jako 13-letnia dziewczynka byłam już bardzo samodzielna i chciałam pomóc Mamusi. Rozpoczęłam służbę u pewnej surowej Rosjanki, która nakładała na mnie tak dużą ilość obowiązków, że nie byłam w stanie się z nich wywiązać. Na szczęście ta z gruntu niedobra kobieta rozumiała, że jestem zbyt mała, by tak ciężko pracować i wysłała mnie do swojej siostry do Abakanu. Pojechałam tam pociągiem, ukrywając się pod ławką, bo nie miałam biletu. Dojechałam o zmroku, ale miałam dużego stracha, bo do tej pory nigdy nie byłam w dużym mieście. Na ścianach dworca i na płotach wisiały napisy w stylu „do dziewiątej godziny wieczór ubranie wasze, po dziewiątej nasze”. Szczęśliwie jakoś udało mi się dotrzeć pod wskazany adres. Pojechałam tam bawić dzieci i być pomocą domową. W rodzinie Samsonowych było mi bardzo dobrze. Byli to zacni, dobrzy ludzie, mieli trójkę dzieci: Jurija, Darię i Ludmiłę. Wszyscy bardzo mnie szanowali i traktowali jak członka rodziny. Miałam co jeść i jeszcze wolno mi było wozić jedzenie dla rodziny. Z czasem Samsonowowie pozwolili przyjeżdżać Mamusi z Romą, żeby pomagały mi zrobić gruntowne sprzątanie i mogły wyprać w godziwych warunkach nasze rzeczy. Zaś Irena zaprzyjaźniła się z Ludmiłą i szyła dla niej sukienki.

        Przez te sześć długich lat zesłania modliliśmy się każdego dnia, żeby móc wrócić do Polski, najeść się do syta naszego polskiego chleba, popić go naszym polskim mlekiem i pomodlić się w polskim kościele… Ale dla nas wojna nie zakończyła się w 1945 roku.

        Do Polski wróciliśmy w 1946 roku. Dziś mogę ocenić, jak diametralnie różnił się nasz powrót od zesłania: wagony były ogrzewane i przestronne, nie były zaryglowane, nie były strzeżone przez żandarmów. Dawano nam przyzwoite jedzenie. Dziś jest to może ważne, ale wówczas nie miało to dla nas żadnego znaczenia. Jedyne o czym myśleliśmy to spełnienie tęsknoty ucieczki z tej „nieludzkiej ziemi” i powrotu do ukochanej Polski! Spełnienie nadziei, którą karmiliśmy się przez sześć długich lat! Spełnienie nadziei, która pozwoliła nam przetrwać. Wreszcie mogliśmy najeść się do syta naszego polskiego chleba, popić go naszym polskim mlekiem i pomodlić się w polskim kościele…

        Pamiętam, jak przekroczyliśmy granicę. Pociąg się zatrzymał i wszyscy tłumnie pędziliśmy do wytęsknionego na wygnaniu przez pięć lat kościółka…

        Razem z Niemcami zamieszkaliśmy na ziemiach odzyskanych w Nowej Świdnicy. Tatuś z bratem wrócili z wojny wcześniej i jechaliśmy do nich, by znów móc być razem. Pamiętam, jak Tatuś przyjechał po nas z trzema kolegami na rowerach. Każdy z nich wiózł przez siedem kilometrów jedną z nas; ja jechałam z Włodkiem Kozłowskim, jak się później okazało moim przyszłym mężem. W domu była już przygotowana gorąca kąpiel i przepyszne jedzenie… Po powrocie z Sybiru zastaliśmy w domu naszego kochanego Dziadunia, który przyjechał do Tatusia z Prokopowic – miejscowości już poza granicami Polski. Kolejne lata były jak sielanka. Tatuś często zabierał Mamusię i swoją gromadkę na zabawy taneczne i nas, dziewczyny obtańcowywał. Był bardzo dumny ze swoich dzieci a my byliśmy zachwyceni naszymi Rodzicami.

        W maju przystąpiłam w Gryfowie Śląskim do sakramentu Pierwszej Komunii. Wkrótce poszłam do szóstej klasy (nareszcie polskiej!) szkoły. Pamiętam, jak nauczycielka oddała mi pierwsze dyktando, całe pełne poprawek na czerwono, bo nie znałam zasad polskiej ortografii i gramatyki. W 1948 roku rozpoczęłam naukę w gimnazjum. Po dwóch latach przystąpiłam do małej matury. Mając dziewiętnaście lat, wyjechałam do Jeleniej Góry, żeby ukończyć tam w trybie wieczorowym liceum handlowo-ekonomiczne. Cztery lata później stanęłam na ślubnym kobiercu. Pamiętam, jak byłam dumna z Włodzimierza, mojego przystojnego męża, oficera Wojska Polskiego. Wtedy też pożegnałam dom rodzinny. Podążając za mężem, ostatecznie osiedliłam się w Łodzi. Często wracaliśmy z Włodkiem do Świdnicy, pomagaliśmy w okresie żniw przy pracach polowych i w gospodarstwie z poczucia wdzięczności za troskę o nasze dzieci, które co roku spędzały tam wakacje. Tak było aż do śmierci Tatusia w 1971 roku. Po jego odejściu Mamusia zlikwidowała gospodarstwo, przeniosła się do nas, do Łodzi i pozostała z nami aż do swej śmierci w 1996 r.

        Bardzo dużo zawdzięczam Mamusi, która była życiowo mądrą kobietą, dbała o nas i chroniła od wszelkich zagrożeń i przeciwności losu. Ugruntowywała w nas poczucie polskości oraz wykształciła w nas cechy dobrego człowieka.

        To co osiągnęłam jest cząstką Jej.

        Od kilku lat jestem aktywnym członkiem „Rodziny Sybirackiej”. Jako Sybiracy uczestniczymy w różnych uroczystościach państwowych i pamiętamy o datach naszej deportacji na Sybir. Jedną z okazalszych uroczystości jest tzw. „Marsz Żywej Pamięci Polskiego Sybiru” organizowany przez Sybiraków i władze Białegostoku.

        Do dziś dnia świetnie sobie radzę. Kocham życie, jestem pogodna i szczęśliwa. Mam grono przyjaciół z „Rodziny Sybiraków” i Towarzystwa Przyjaciół Expresu Ilustrowanego. Zwiedzam z nimi świat, bawię się i tańczę. Tak upływa mój czas, złota jesień mojego życia.

        Kocham ludzi a przede wszystkim Was: Ewo, Mirku, Ilono, Darku, Patrycjo, Tomku i Maćku.



Wiersz napisany przez córkę na 80-lecie Mamy.



Twe życie jest dla nas wszystkich jak testament
FOTOGRAFIA Z DAWNYCH LAT Twe życie to nasze bogactwo, nasz diament,
To nasze dziedzictwo i dla nas nauka
Jak przetrwać jego znoje i jak szczęścia szukać

Twe życie to nasze do Ciebie pytania:
Jak zdołałaś przetrwać tak ciężkie doznania?
Jak Ty przeżyłaś czas zsyłek, gróźb, wyroków?
Gdzie był dziecka azyl, gdzie beztroska, spokój?

Jak znosiłaś głód, niezasłużoną winę
Ile może spaść na dziecko, na dziewczynę
Która codziennie musiała pytać Boga:
Czy miłosierdziem, czy karą jest ta droga?

Czy na świat przyszłaś w złym czasie i w złym miejscu?
Czy życie może być pozbawione sensu?
Za co Cię tak karciło i los poniewierał?
Że co rusz musiałaś zaczynać od zera?

Przebyłaś drogę od niewoli do zdrady
Zachowując godność, mądrość i zasady.
A Twe podróże i świata zdobywanie
Dowodem, że wzmacnia – co ludzi nie złamie.

Dziś zawsze jesteś po stronie wygranych!
Pragniesz ludzi, zgiełku, nocy przehulanych
Świat i kariera: wszystko u Twych stóp leży
Dziś nawet giełda Ci się nie sprzeniewierzy!

Dziękujemy Ci za te wszystkie nauki
I obiecujemy, że również prawnuki
Wieść dobrą o Tobie rozniosą po świecie
No i zahulają na Twoje stulecie.

[Osiemdziesiąte urodziny w rodzinnym gronie]

Osiemdziesiąte urodziny w rodzinnym gronie


Z pamiątkowym albumem – prezentem od moich dzieci na 80 urodziny.

Z pamiątkowym albumem – prezentem od moich dzieci na 80 urodziny.



<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 11 marca 2013 r.