POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



Tamara Pfeiffer
z domu Kowalczyk

R-258

BYŁAM ZESŁANA NA SYBIR



córce Annie
i wnuczce Agacie
Nie zapomnijcie!

      Rodzice moi pobrali się w 1919 r. w Stawropolskim Kraju. Dziadek Kazimierz Kowalczyk – ko-lejarz był wysłany z Piotrkowa Trybunalskiego do pracy na kolei do Stawropola wraz z całą rodziną – żoną Józefą, synami Józefem (1896 r.) i Władysławem (1898 r.).
Tam właśnie poznali się moi rodzice – Józef Kowalczyk i Agata Gonczarewicz. Matka była Ro-sjanką.
Do roku 1939 mieszkaliśmy na Kresach Wschodnich stacja Bereza Kartuska, wieś Błudeń.
Ojciec zajmował się handlem i pracował społecznie; był założycielem Spółdzielni „Społem” co bardzo denerwowało Żydów. Poza tym był zagorzałym zwolennikiem Piłsudskiego.
17 września 1939 r. wkroczyli do nas Bolszewicy. Pamiętam, że Żydzi wraz z miejscowymi ko-munistami zorganizowali powitanie z kwiatami. Mieli na ramionach czerwone przepaski i karabiny.
24 września ojca i ośmiu innych mieszkańców Błudnia (m.in. Michała Bieńko, Konstantego Ko-lińskiego, kierownika szkoły oraz Konstantego Moraczewskiego) aresztowano i po kilku dniach osa-dzono w więzieniu w Prużanach. W 1940 r. w maju ojca wraz z innymi wywieziono w głąb Rosji i ślad po nim zaginął. Zostałyśmy same: mama (1898 r.), siostra Lola Helena (1921 r.), i ja Tamara (1929 r.).
W 1940 roku zaczęły się deportacje Polaków w głąb Związku Radzieckiego. Wiedziałyśmy, że nas również nie ominie wywózka. W nocy z 20 na 21 czerwca 1941 r. – wielkie łomotanie do drzwi. Weszli NKWD-ziści i miejscowi komuniści.. Zaczęła się rewizja, wszystko powywracano do góry no-gami, no i naturalnie skrupulatnie przeglądano album z fotografiami.
Powiedziano nam, że wysiedlają nas w baranowicką obłaść, wiedziałyśmy, że to wierutne kłam-stwo, że czeka nas Syberia. Mamę zabrali do Sielsowieta (gmina) do wyjaśnienia jakichś spraw. Nam – siostrze i mnie kazano się pakować. I tu odczułyśmy opiekę Bożą. Między NKWD-zistami był cywil – dyrektor jakiegoś przedsiębiorstwa w Berezie, wzięty do akcji wywózki. Ten człowiek zamknął się z nami (siostrą i mną) w drugim pokoju i zaczął pakować nam rzeczy. Fachowo wiązał w prześcieradła poduszki, piernaty i kołdry. Artykuły żywnościowe: mąkę, kaszę, suchary i inne produkty. Pakował wszystko co mu wpadło w ręce: garnki, patelnie, wiadra, nawet ręczną maszynę do szycia na korbkę. Gdyby nie on prawdopodobnie niewiele byśmy wzięły. Ja stałam przed szafą i wkładałam na siebie wszystkie mamy sukienki: balowe, wizytowe i inne, zapięłam również w pasie krótki kożuszek zako-piański a na wierzch włożyłam moje nowo uszyte palto, na nogi batowskie buty sznurowane i byłam jak kukła – nie mogłam się ruszać. Podstawiono wóz drabiniasty z koniem, załadowano wszystkie toboły, a na wierzch posadzono mnie. W ręce wzięłam gitarę i mandolinę. Wóz przywiózł nas na ram-pę, przy której stały już wagony towarowe z piętrowymi pryczami i załadowano nas do pociągu.
W wagonie były podwójne prycze. Ulokowałyśmy się z siostrą na górnej półce przy oknie. Robi-ło się coraz bardziej gorąco. Dzień był upalny, blaszany dach potęgował upał w wagonie. A ludzi do-wożono coraz więcej. W związku z tym, że byłam bardzo gruba z powodu ubrań, które miałam na sobie podejrzewano, że jestem w ciąży i w niedługim czasie będę rodzić.
Zbliżało się południe, było tak piekielnie gorąco, że nie wytrzymałam i wszystko z siebie zdjęłam i wtedy wszyscy zobaczyli, że to 12-letnie dziecko. Mamę przyprowadzili NKWD-ziści do wagonu, do nas. Dziękowałyśmy Bogu, że jej nie aresztowano, ale po kilkugodzinnym stresie mama straciła głos i we włosach pojawiło się siwe pasmo. Późnym wieczorem 21 czerwca pociąg ruszył, pędził jak oszala-ły i byłyśmy pewne, że się wykolei. Następnego dnia, w Mińsku, dowiedziałyśmy się, że wybuchła wojna, Niemcy napadły na ZSRR. W drodze na większych stacjach dawano nam kipiatok (gorącą wo-dę) i od czasu do czasu wiadro (na wagon) kaszy jaglanej okraszonej olejem.

Przekroczyliśmy Ural – żegnaj Europo!

      Dowieziono nas do Nowosybirska i tam załadowano na statek. Płynęłyśmy w dół rzeki Ob. Do-tarłyśmy do Toguru. Tu wyładowano nas i umieszczono na ogrodzonym placu z klubem. Nie wszyscy zmieścili się w budynku, reszta deportowanych koczowała na placu. Później zaczął się „targ niewolni-ków”. Przewodniczący kołchozów dobierali sobie robotników, najchętniej mężczyzn i fachowców. Kobiety z dziećmi brali niechętnie. Przydzielono nas do kołchozu 20 km od Kołpaszewa. Wszystkie bagaże załadowano na łódź. Moja siostra wraz z p. Mrozem i dwiema młodymi dziewczynami popły-nęła łódką rzeką Ob do miejsca przeznaczenia. Reszta osób przydzielona do tego kołchozu poszła piechotą mając za przewodniczki dwie młode kołchoźniczki. Umieszczono nas w kołchozowym klu-bie; tam spaliśmy na podłodze. Potem badał nas lekarz na scenie, za kurtyną, Każdy musiał rozebrać się do naga, nie pamiętam czy nas szczepiono. Następnego dnia przypłynęła łódź z bagażami. Nie mogłyśmy poznać mojej siostry, tak była pogryziona przez komary i meszki. Cała twarz była opuch-nięta i czerwona, dosłownie jedna wielka rana, oczu w ogóle nie było widać. Siostra opowiadała, że kilka razy jak mijał ich statek to fale o mało nie zatopiły ich łodzi załadowanej bagażami.

      Rozlokowano nas na kwatery do kołchoźników. Dostałyśmy kwaterę u kowala Aloszy Pierepie-łowa, który jako dziecko był zesłany wraz z rodzicami i rodzeństwem w latach 30-stych. Alosza opo-wiadał, że tuż przed nadejściem zimy, łodziami wieźli ich rzeką Ob i wyładowali na brzeg w tajdze. Biedni ci ludzie (kułacy) byli skazani na zagładę. Z ośmioosobowej rodziny w okresie zimy zostały tylko dwie osoby: on najmłodszy i najstarsza siostra Locia. Ci ludzie bardzo nam współczuli i pomaga-li jak tylko mogli. Mieli nową chatę wybudowaną z bierwion i utkaną mchem. Chata miała jedną wiel-ką izbę, naturalnie z wielką ruską pieczką i małą izdebką, w której nas ulokowano. Razem z nami, tzn. z mamą, siostrą Lolą (Heleną) i mną zamieszkała Zosia Makowska z Berezy, która spodziewała się dziecka (dziecko zmarło w Kołpaszewie, a Zosia w 1943 r. wstąpiła do WP Berlinga). Była to bardzo miła młoda kobieta, którą mama traktowała jak trzecią córkę. Gospodarz ostrzegł nas przed swoją żo-ną Głaszą, która była na usługach NKWD. Gospodarz – młody, przystojny mężczyzna bardzo często wspominał swoje dzieciństwo i mękę przez którą musiał przejść wraz z siostrą, dużo starszą od niego, która zastąpiła mu matkę. „Bóg stworzył raj, a czort Narymski Kraj” – to było jego powiedzenie. W izdebce, którą nam przydzielono było drewniane łóżko, stolik i ława. Położyłyśmy swoją pościel i z ulgą poszłyśmy spać (mama na łóżku, a siostra, Zosia i ja na podłodze). Byłyśmy bardzo zmęczone psychicznie i fizycznie. Rano po przebudzeniu nie mogłyśmy siebie poznać, byłyśmy zapuchnięte i czerwone, całe ciało jak w ogniu, tak nas pogryzły pluskwy. Było ich mnóstwo. Czegoś podobnego w życiu nie widziałam.

      Przydzielono nas do pracy. Siostrę, Zosię i mnie do żniw (żyto i owies), a mamę na kirpicznyj za-wod (cegielnia), do noszenia surowych cegieł do wypalania w piecach. Praca była bardzo ciężka. By-łyśmy bardzo przygnębione i zdesperowane, ponieważ wydano (NKWD) wszystkim deportowanym zaświadczenia zesłańcze na 20 lat z ograniczeniem poruszania się do 7 km od miejsca zamieszkania. To był cios. Po miesiącu ciężkiej pracy w cegielni mama zachorowała na ostre zapalenie nerek i znala-zła się w szpitalu w Kołpaszewie.

      I znów spotkanie z NKWD. Zostaliśmy wszyscy wezwani i oznajmiono nam o zawartym poro-zumieniu między Polską a ZSRR; polscy zesłańcy są teraz wolnymi polskimi obywatelami i mogą za-mieszkać gdzie chcą. Zaświadczenia zesłańcze wymieniono na dokumenty amnestyjne, ja jako niepeł-noletnia byłam wpisana w dokument mamy.

      We wrześniu 1941 r. siostra wraz z Zosią Makowską ruszyły do Kołpaszewa położonego 20 km od kołchozu, szukać pracy i kwatery. Znalazły pracę na budowie, przy kopaniu fundamentów (Zosia ciężarna). Po 3-ch tygodniach pracy wybłagały u majstra wóz z koniem na przeprowadzkę. Mieszka-nie (właściwie kąt w pokoju) wynajęły w prywatnym domu przy ul. Krasnoarmiejskiej 37 u Julii Kisie-lowej. Wielu Polaków ruszyło na południe do Wojska Polskiego, trzeba było się spieszyć, bo w końcu września ustawała żegluga, ponieważ rzeka Ob zamarzała. Przed nami była zima, mroźna, syberyjska, pierwsza na zesłaniu, mrozy dochodziły do 40 – 45 stopni Celsjusza. Tej zimy pracowałam przy wy-rębie drzew w tajdze.

      Tajga – piękny las budzący zachwyt i grozę. Świeże zdrowe powietrze, jesienią przepych barw. Tajga zachwyca, a jednocześnie odstrasza i przeraża głębią przestrzeni, przy tym hojna obdarowywała jagodami, grzybami i cedrowymi orzeszkami, sławetną „kołbą” – dzikim czosnkiem. Tej zimy miałam odmrożone nogi (nieodpowiednie obuwie) i powstało zapalenie żył. Mama znowu leżała w szpitalu z powodu choroby nerek. Obok mamy leżała aktorka, której mąż był dyrektorem teatru w Kołpaszewie. Nazywał się Kot-Kotewicz i był z pochodzenia Polakiem. Właśnie dzięki niemu siostra została zatrud-niona w teatrze; z początku przy szyciu dekoracji (miałyśmy maszynę do szycia singerowską, ręczną na korbkę), sprzątaniu sceny, później jako szatniarka i bileterka. Ale najważniejsze było to, że znala-zła się wśród ludzi kulturalnych i życzliwych. Większość aktorów była z Leningradu. W jakiś czas potem dyrektor Kot-Kotewicz został oddelegowany do Nowosybirska i funkcję dyrektora powierzono jednemu z aktorów Puszkariowowi, który również był życzliwie nastawiony do mojej siostry, to dzięki niemu dostałyśmy pokoik po uprzednim dyrektorze. Miało to dla nas duże znaczenie, ponieważ dom był kazionnyj (komunalny) i opłata za komorne była groszowa, a najważniejsze było światło elek-tryczne, choć z częstymi przerwami, tak, że kopciłka była zawsze w pogotowiu.

      Do Kołpaszewa po amnestii sprowadziło się dużo Polaków. Pamiętam takie nazwiska: Zofia Ma-kowska (z Berezy), Wiera Domin (z Błudnia), Ksenia Matwiejew i jej trzech synów, Barbara Michalik z synem Zbyszkiem, Eugenia Polak z dwiema córkami, Sabina Świtaj z synami Jerzym i Włodkiem, Bronisława Bazan z synami Czesławem i Wiesławem, Stanisława Kubisiak z liczną rodziną, Jadwiga i Władysława Poczobutt, Sabina Chwostowska z synem Jerzym i wiele innych osób.

      Wszyscy byliśmy zgnębieni zsyłką i bardzo tęskniliśmy za Polską. Pamiętam pewnego dnia przy-szła do nas chyba Poczobuttówna z wielkim płaczem i prosiła moją mamę, żeby rozszyfrowała jej sen. Otóż śnił się jej wielki czarny syberyjski kot o zielonych oczach, którego ona gładziła i pytała „mądry kocie, syberyjski kocie powiedz mi kiedy wrócimy do Polski?” A on jej na to odpowiedział nikagda (nigdy).Co ten sen może oznaczać? Mama powiedziała, że będzie odwrotnie i na pewno wrócimy do kraju. Ale sama nie była taka pewna, czy dobrze rozszyfrowała ten sen.
      Na Syberii jadłam pierogi z jarzębiną i czeremchą – drobne jagódki, po zjedzeniu których nastę-powało zwężenie przełyku, ponieważ w owocach czeremchy jest bardzo dużo taniny, przez cały czas pobytu na zsyłce prosiłam Boga, żebym miała do końca swoich dni chleb taki jaki był przydzielany na kartki.
      Po amnestii powstała na terenie Kołpaszewa polska placówka z Mężem Zaufania, która reprezen-towała społeczność polską wobec władz radzieckich. Mąż Zaufania – p. Mickiewicz wraz z Komite-tem Pomocy Społecznej zajmował się rozdziałem pomocy materialnej. Otrzymywaliśmy żywność, odzież i zasiłki pieniężne, które odgrywały ograniczoną rolę we wsparciach Polaków. Istotne znacze-nie miały transporty żywności i odzieży. Były to dary amerykańskie przesyłane przez Ambasadę Pol-ską. Wszyscy Polacy otrzymali amerykańskie buty, po których Rosjanie nas bezbłędnie rozpoznawali. Pamiętam taki incydent: szłam ulicą Stachanowa po drewnianym chodniku, który w tym miejscu był na wysokości około 1 metra nad poziomem ulicy. Kilku młodych ruskich chłopaków rozpoznało mnie po butach, że jestem Polką i z okrzykiem „Polaczka” zepchnęli mnie w błotnistą ulicę. Z trudem wdrapywałam się na chodnik, a oni mnie znowu dopadali i spychali, powtarzało się to kilkakrotnie, byłam ubłocona i spłakana. Wróciłam do domu z wielkim płaczem wołając „nie chcę być tu ani dnia dłużej, chcę jechać do Polski, gdzie nikt mnie nie będzie nazywał „Polaczką”.
      Na początku 1943 r. został aresztowany Mąż Zaufania i kilka pań z Pomocy Społecznej. Przy-czyny aresztowania nie były nam znane. Ustała działalność placówki Męża Zaufania i ustała wszelka pomoc. W końcu kwietnia 1943 r. nastąpiło zerwanie przez Związek Radziecki stosunków politycz-nych z Rządem Polskim, znowu nastąpiła wymiana dokumentów amnestyjnych na sowieckie, zostali-śmy więc obywatelami ZSRR. W niedługim czasie powstaje Związek Patriotów Polskich oraz tworzy się nowe Wojsko Polskie, które obok Armii Czerwonej najkrótszą drogą miało wrócić do Polski. Zasługą ZPP było spowodowa-nie przewiezienia Polaków z Syberii na tereny o łagodniejszym klimacie. 31 maja 1943 r. załadowano nas na statek i opuściliśmy Kołpaszewo. Dopłynęliśmy do Nowosy-birska. Dostaliśmy zaopatrzenie na drogę i znowu załadowano nas do wagonów towarowych z pry-czami jak przy wywózce, ale drzwi były otwarte i nie było NKWD-zistów.

Minęliśmy Ural – witaj Europo!

      Dojechaliśmy do Stalingradu – miasto w gruzach, sterczały tylko kikuty domów. Staliśmy na bocznicy. Wszyscy wyszli z wagonów i każdy szukał ustronnego miejsca. Teren był porośnięty wyso-kimi trawami, i tu jednej z młodych dziewczyn przytrafiła się nieprzyjemna przygoda. Porośnięta tra-wą ziemia zapadła się i biedna Inessa wpadła po szyję do dołu kloacznego i gdyby nie jej koleżanki, które wyciągnęły ją za włosy, biedna dziewczyna utonęła by w szambie. No, ale wszystko skończyło się szczęśliwie.
      Na początku lipca dojechaliśmy do końcowej stacji Dziwnoje w Stawropolskim Kraju. Mama znowu zachorowała i została w szpitalu w Dziwnym, a nas z grupą około 44-ech rodzin przywieziono na wozach zaprzężonych w woły do sowchozu Nr 107. Z tajgi syberyjskiej – w stepy północnego Kaukazu, skok gigantyczny. Przywieziono nas na fermę Nr 7 położoną o 6 km od centrali. Dotarły-śmy tam późną nocą. Ferma Nr 7 to kilkanaście lepianek położonych z jednej i drugiej strony wzdłuż stepowej drogi. Ale ludzie, którzy tam mieszkali czekali na nas i bardzo serdecznie nas przyjęli, obda-rowując mlekiem, twarogiem, podpłomykami, różnymi warzywami oraz arbuzami, melonami, pomi-dorami ogórkami – tego na Syberii nie było. Przydzielono nam lepiankę po Kałmukach, których ze-słano na Syberię za współpracę z Niemcami.
      Stepy na których nas osiedlono nie posiadały słodkiej wody pitnej, ponieważ tereny te to kiedyś, w zamierzchłych czasach, były morzem, także rzeka, która tam przepływała – rzeka Manycz – rów-nież miała słoną wodę. Klimat na tym terenie to klimat kontynentalny: lata bardzo upalne, a zimy mroźne, ostre śnieżne z silnymi wiatrami powodującymi zadymki i zaspy. Za to wiosna cudowna: step pokryty różnokolorowym kobiercem złożonym z tulipanów i różnych kwitnących ziół i traw. Taką jedną piękną wiosnę przeżyłyśmy w roku 1945, bo w 1946 r., w lutym wróciłyśmy do Polski.
      Po dwóch dniach odpoczynku po podróży wysłano nas do pracy – siostrę przy sianokosach, a mnie z innymi Polakami przy żniwach. Do miejsca pracy trzeba było dojść około 5 km, dlatego bu-dzono nas o 4-tej rano. W południe była przerwa około 2-ch godzin z powodu upałów. Powietrze było tak nagrzane, ze widziało się, jak faluje. Powrót z pracy był późnym wieczorem, nic więc dziw-nego, że byłyśmy stale niewyspane. Pamiętam takie zdarzenie: rano po przyjściu do pracy wysłał po-lewod mnie i Polę Zilbering, sympatyczną Żydówkę do dokończenia zgrabiania zżętego zboża z po-przedniego dnia, pracy było może na dwie godziny. Szybko uwinęłyśmy się z robotą, ustawiłyśmy dość wysoką kopę i w jej cieniu postanowiłyśmy odpocząć z 15 minut. Skończyło się to tym, że obu-dził nas głos polewoda, który przyjechał na koniu i bez złości, spokojnie mówił „ach, wy j... mać ra-botnicy”. Zerwałyśmy się jak oparzone i bardzo przestraszone. Przespałyśmy do przerwy obiadowej. Żadnych konsekwencji z tego wydarzenia nie wyciągnięto, tylko jak wróciłyśmy do „brygady” przy-witał nas ogólny śmiech. Polewod powiedział jedno małoje (mała) tzn. ja, a drugie chudoje (chuda). Pola była drobna i szczupła. Siostra przy sianokosach przepracowała tylko jeden dzień, ponieważ w tych upałach wysiadło jej serce, dlatego przenieśli ją do pracy w żłobku. Zapomniałam napisać, że pełno było tu jadowitych żmij, których panicznie się bałam.
      Jesienią udało nam się przeprowadzić do centrali sowchozowej. Siostra pracowała w żłobku, a ja poszłam do szkoły do 7-mej klasy. Razem ze mną uczyli się: Jerzy Chwostowski, Artur Monkiewicz z Berezy, Tadeusz Pokryszko i Cyla Frejherter. Mieszkałyśmy w lepiance niedaleko koniuszni.
      Przewodniczącą Komitetu Związku Patriotów Polskich była Barbara Michalik do czerwca 1945 roku, potem została przeniesiona do Polskiego Domu Dziecka w Ipatowie. Funkcję po niej przejęła moja siostra Lola (Helena) i pełniła ją do naszego wyjazdu w 1946 r. Basia Michalik, przeurocza mło-da kobieta, zorganizowała kółko artystyczne i wciągnęła do współpracy młodzież polską, były różne występy w klubie sowchozowym z okazji rocznicy Konstytucji 3-go Maja i święta Niepodległości i innych uroczystości. Śpiewaliśmy polskie piosenki i tańczyliśmy polskie tańce ludowe. Duszą zespołu była Basia. Rosjanom bardzo się to podobało mówili: wot mołodcy Polaki (zuchy Polacy).
      Razem z nami w lepiance mieszkała Eugenia Gryszczenko, po jej wcześniejszym wyjeździe do córki koło Wołkowyska, zamieszkała z nami Aurelia Kubisiak.
      W centrali kołchozowej przebywały: Bronisława Bazan z synem Wiesławem, Sabina Świtaj z sy-nem Włodzimierzem, Maria Monkiewicz z synami Arturem i Januszem, Aleksander Nowicki z żoną, synową Haliną i wnuczką Irminą oraz Żydzi: Leib Zilbering z siostrą Polą, Freiheiterowie Mojżesz, Ita, Mendel, Cyla, Wurmowie, Orbachowie i inni.
      Po zakończeniu roku szkolnego znowu pracowałam w sowchozowym ogrodzie. Orałam ziemię dwiema parami wołów. Zgrabiałam topkę (na stepie rodzaj piołunu o dość grubych łodygach na opał) konnymi grabiami; pracowałam przy wyrywaniu buraków pastewnych oraz wycinaniu kapusty. Późną jesienią zaczęłam pracować w biurze sowchozowym jako zczetowod (rachmistrz). Pracę tę załatwił mi brat Cyli Frieheiter (Mendel czy Maks), który był w tym biurze głównym księgowym.
      Ostatnie Boże Narodzenie w 1945 r. było pełne nadziei na powrót do kraju. Na wigilię miałyśmy placki ziemniaczane z mrożonych kartofli (kradzionych) i gulasz z wołowiny, którą wspaniałomyślnie przydzielił dyrektor sowchozu mówiąc: „Polacy mają swoje wielkie święto”. Przydział był dość po-kaźny – kilogram na pracującego. Z początku zjadłyśmy placki, był to jednocześnie opłatek, ale du-szona wołowina tak wspaniale pachniała, że Aura, Lola i ja przekonałyśmy mamę, że Bóg nam wyba-czy ten wielki grzech, tym bardziej, że żadna z nas nie pamiętała, kiedy jadła mięso ostatni raz. Póź-niej przyszedł Włodek Świtaj z życzeniami.
      Byliśmy tego wigilijnego wieczoru jacyś radośni, przeczuwaliśmy, że już niedługo wrócimy do Polski. I faktycznie przeczucia nas nie zawiodły. W krótkim czasie przyjechała do sowchozu komisja repatriacyjna, składająca się z prokuratora i komisarza, w celu wydawania dokumentów repatriacyj-nych. Żeby otrzymać taki dokument trzeba było udowodnić, że do 1 września 1939 r. miało się oby-watelstwo polskie. I tu zaczęły się perturbacje. Mama urodzona w Stawropolu nie miała ze sobą żad-nego dokumentu stwierdzającego, że od 1922 r. do wybuchu wojny 1 września 1939 r. mieszkała w Polsce i była obywatelką Polski. Jednak czuwała nad nami Opatrzność Boska, jakimś cudem w róż-nych papierach przywiezionych z domu znalazła się karta imieninowa z życzeniami dla mamy z datą sprzed 1939 r. i ze stemplem pocztowym. Komisja to uznała i wydano mamie dokument repatriacyjny.
      W lutym 1946 r. nastąpił wyjazd z sowchozu. Załadowałyśmy się na sanie zaprzężone w woły i ruszyłyśmy do stacji kolejowej Dziwnoje (około 100 km).Jak tylko sanie ruszyły biegła za nami zna-joma Rosjanka z pięcioletnią córeczką i prosiła „weźcie ze sobą moją Walę, niech chociaż ona będzie szczęśliwa”. Ale było to niemożliwe, jak przewieźć przez granicę dziecko nie zapisane w dokumen-tach. Dotarłyśmy do stacji kolejowej Dziwnoje. Znowu wagony towarowe z pryczami, ale zupełnie inna atmosfera, wszyscy podekscytowani, pełni optymizmu, przecież wracamy do kraju.
      I jeszcze jedno wydarzenie, ale nie pamiętam, czy to było na terenie Związku Radzieckiego, czy tuż za granicą. W nocy pociąg nasz został ostrzelany i zatrzymany przez jakiś oddział, wybuchła wśród nas panika. Nie wiem, czy to byli partyzanci, czy jakaś banda, dość, że kiedy im wyjaśniono, że to zesłańcy wracają do Polski, pociąg przepuszczono.
      Dojechaliśmy do granicy polsko-radzieckiej, tu przeładowano nas do polskich wagonów (również towarowych). Sprawdzono dokumenty. Pół karty repatriacyjnej zostało u władz radzieckich, drugą połowę otrzymał każdy z nas. Przejechaliśmy Lublin. W Łodzi byliśmy 14 marca 1946 r. Tutaj wysia-dłyśmy. Reszta transportu pojechała na Ziemie Odzyskane.

Skończyła się nasza droga przez mękę.
Nasze modlitwy zostały wysłuchane.

Dzięki Ci Panie Boże,
WRÓCIŁYŚMY!


<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 13 kwietnia 2013 r.