POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



Zdzisława PODLASKA

R-210

SZEŚĆ LAT W KAZACHSTANIE
Wspomnienia



Zachowaj w swym sercu
wszystko to, czego uczy
Cię życie!



       Jest rok 1996. Od naszego powrotu z Kazachstanu minęło pół wieku. W dniu kiedy przyjecha-liśmy do Łodzi, a było to 9-go maja 1946 r. miałam dwadzieścia lat. Teraz jestem siedemdziesięcio-letnią kobietą. Mój mąż nie żyje od ośmiu lat, nie odczuwam jednak ciężaru samotności. Mam uko-chaną córkę, która jest szczęśliwą żoną i matką siedmiorga dzieci – dwóch synów (Piotra i Krzysia) oraz pięciu córek (Marty, Doroty, Zofii, Karoliny i Hani). Moja córka Małgorzata i jej mąż Janusz nie ukończyli jeszcze czterdziestu lat życia. Kocham ich bardzo i jestem z nich wszystkich nie-zmiernie dumna.

      Dziewiętnastego czerwca, w pięćdziesiątą rocznicę mojego powrotu do Ojczyzny, dane mi by-ło przeżyć najpiękniejszy dzień w moim życiu, osobiste spotkanie z Ojcem Świętym. Miało to miej-sce w czasie pielgrzymki grupy łódzkich Sybiraków do Włoch. Zwiedziliśmy tam wiele wspaniałych miast, a w nich piękne świątynie oraz miejsca cierpień pierwszych chrześcijan. W ciągu ośmiu dni przejechaliśmy prawie pięć tysięcy kilometrów. Trasa prowadziła przez Austrię, a potem, już we Włoszech – Bibione, Wenecję, Padwę, Florencję, Asyż, Monte Cassino, Rawennę, Rimini i San Marino. Na cmentarzu polskim na Monte Cassino, przybyły wraz z nami Ojciec Jan odprawił Mszę św., którą ofiarowaliśmy za poległych zarówno tam, jak i na wszystkich frontach, naszych dzielnych żołnierzy.

      Kiedy nadszedł najważniejszy dla nas dzień, dzień audiencji u Ojca Świętego, z samego rana przybyliśmy do Bazyliki św. Piotra. Początkowo siedzieliśmy w dalszych rzędach krzeseł, skąd wi-doczność była bardzo słaba. W pewnym momencie zaproszono nas, Sybiraków, do zajęcia miejsc bliżej ołtarza. Do świątyni weszła już gwardia papieska, co oznaczało, że za chwilę rozpocznie się audiencja. Siedziałam w siódmym rzędzie. Sześć rzędów przed nami zajmowała grupa młodzieży. Gdy tylko ujrzeliśmy zbliżającego się Papieża, wszyscy wstaliśmy z miejsc. Wiele osób podeszło do barierki. Pomyślałam, że nie mam żadnych szans, aby się tam znaleźć. Poprosiłam nieśmiało stojące przy balustradzie dziewczęta, aby pozwoliły mi podejść bliżej. Zrobiły mi przejście, co było bardzo miłym gestem z ich strony. W momencie, gdy podeszłam do barierki, Ojciec Święty stanął naprze-ciwko mnie podając rękę. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Jego oczy były pełne dobroci, współczucia, miłości i cierpienia.

      To niesłychane! Na swojej drodze do Emaus spotkałam następcę św. Piotra, człowieka dźwi-gającego na swych ramionach krzyż - nadludzkie brzemię odpowiedzialności i fizycznych cierpień. Rozmawiałam z Nim bez słów o sprawach tak dla mnie ważnych, choć już odległych. Jeszcze przez jakiś czas trwała nasza rozmowa, najwspanialsza jaką można przeżyć. Ojciec Święty wypowiedział tylko jedno, jedyne słowo, jakby chciał zachować w swym sercu całą jego treść: S y b i r a c y ... Oddalał się ode mnie powoli, a ja przez długi czas nie mogłam wrócić do rzeczywistości .... Pogrą-żyłam się w modlitwie. Dziś, wiem już na pewno, że wszystkie lata mojej syberyjskiej udręki prze-żyłam dzięki modlitwie.

      Pragnę, aby moje wspomnienia dotyczące zesłania do Kazachstanu zapobiegły fali zapomnie-nia, której tak łatwo wszyscy ulegamy, a której należy stawić czoła.

Zdzisława z Nowickich Podlaska


      Byłam jeszcze bardzo młodą dziewczyną, kiedy w naszym domu i domach naszych przyjaciół zaczęto mówić o wojnie. Ogarniał mnie niepohamowany strach. Nikomu o tym nie mówiłam, ale wyobrażałam sobie koszmar, którego człowiek nie będzie w stanie przeżyć. Serce mi zamierało, kiedy o tym myślałam. Tuż przed wybuchem wojny w 1939 r. zamieszkaliśmy w Grodnie, przepięknym mieście poło-żonym nad Niemnem. Nasz nowy dom, w willowej dzielnicy miasta, pachniał jeszcze świeżością i żywicą. Wybudowany był z drewna, a sam nadleśniczy – przyjaciel Ojca – dopilnował, aby budulec był najwyższej jakości. Dom miał przetrwać co najmniej sto lat. Stoi do dziś, tylko że nas w nim nie ma.

      Zanim zadomowiliśmy się w Grodnie, gdzie przeniesiono służbowo mojego Ojca Wacława Nowickiego, który był komendantem posterunku policji, mieszkaliśmy w Brzostowicy – małej wio-sce, otoczonej lasami. Dom, w którym się urodziłam stał na skraju sosnowego lasu, po którego ścieżkach biegałam wraz z rówieśnikami. Zdarzało się też, że tuż przy brzegu rzeki, któryś z oko-licznych wieśniaków pozostawił swoją łódź. Wsiadaliśmy do niej udając, że płyniemy. Na szczęście łódź była zawsze przywiązana - Niemen miał bowiem groźne wiry.

      Niedaleko naszego domu, na wzgórzu, w sosnowym lasku odkryliśmy tajemniczy grobowiec, prawie całkowicie zniszczony. Nie wiadomo kto w nim był pochowany, nie było bowiem żadnych tablic ani napisów. Wejście do grobowca było zamknięte, zamki zaś dawno już zardzewiały. Nikt chyba nie starał się wejść do środka. Prawdopodobnie znajdowały się tam szczątki dawnych właści-cieli majątku, wówczas już nie istniejącego, a zatem i o grobowiec nie miał kto dbać.

      Mieszkając w Brzostowicy przyjaźniłam się z Basią Kowalską, córką naszych sąsiadów. Basia miała starszego brata i wspaniałą babcię. Jej mama była osobą głuchoniemą, a z otoczeniem poro-zumiewała się przy pomocy kartek. Babcia Basi chodziła z nami na długie spacery. Pamiętam ile radości sprawiał mi widok pierwszych wiosennych kwiatów, rosnących na zboczach pagórków i nad potokami. Wczesną wiosną, kiedy tylko stopniały śniegi, przynosiliśmy do domu piękne bukieciki zrobione z przylaszczek, sasanek i przebiśniegów.

      Często przeprawialiśmy się promem na drugi brzeg Niemna, gdzie odwiedzaliśmy domy zna-jomych ziemian. Kiedy we wrześniu 1939 roku do Polski wkroczyła armia radziecka, wielu z nich zginęło w okrutny sposób z rąk najeźdźców i miejscowej ludności białoruskiej. Mama bardzo często wspominała zaprzyjaźnione z naszą rodziną małżeństwo Państwa Wołkowickich. Mieszkali sami w ogromnym domu, gdyż dzieci rozjechały się po świecie. Kiedy do ich majątku wkroczyli bolszewicy, oszalałym ze strachu staruszkom kazano wykopać dół, a potem wepchnięto ich tam i zakopano żywcem. Kobieta zdążyła jeszcze wyciągnąć rękę i ostatkiem sił wykrzyknęła: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Świadkowie wydarzenia – służba Państwa Wołkowickich, opowiadała o tym z przerażeniem. Większość zaś właścicieli okolicznych majątków ziemskich została wywieziona na Sybir. Po urodzeniu się mojej siostry Basi, rodzice postanowili przeprowadzić się do Grodna, gdzie rozpoczęta była już budowa naszego nowego domu. Nastąpiły przygotowania do wyjazdu. Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego co się stało. Nasz wyjazd oznaczał, iż nie będziemy mieszkali już w lesie, w którym przeżyłam najwspanialsze przygody, bo tylko w nim mogły mieć one miejsce.

      Prace nad wykończeniem domu trochę się przeciągały. Z konieczności zamieszkaliśmy więc w wynajętym mieszkaniu u pani Bułkowej na Zawierszczyźnie. Za ogrodzeniem rozciągał się piękny stary park, a w nim stał okazały dom, w którym mieszkało kilka rodzin. Każda z nich miała dzieci, było więc z kim się bawić po przyjściu ze szkoły. Jedną z rodzin mieszkających w owym domu byli państwo Żywno. Pan Żywno był dyrektorem Muzeum Przyrodniczego w Grodnie. Dzięki swym zamiłowaniom podróżniczym, zgromadził większość okazów muzealnych. Były to przede wszyst-kim wspaniałe, rzadko występujące motyle. Z synem państwa Żywno – Mirkiem, chodziłam do jed-nej klasy. To on, na naszej ulicy, nauczył mnie jeździć na łyżwach. Później chodziliśmy razem na ślizgawkę do klubu „Kresowia”, gdzie grała piękna muzyka.

      Po przyjeździe do Grodna zaczęłam chodzić do szkoły. Rówieśnicy z klasy brali mnie za Ży-dówkę i nie chcieli mi uwierzyć, gdy mówiłam że to nieprawda. Powodem tego był mój semicki wygląd. Dzieci wołały za mną: Żydówka, Żydówka... i śmiały się ze mnie. Sprawiało mi to ogromną przykrość. Jakby na przekór temu co się działo, dziewczyna z którą się zaprzyjaźniłam była jedyną w klasie Żydówką. Jej także dokuczano. Nazywała się Estera Zalberg. Często bywałam u niej w domu. Moi rodzice darzyli ją wielką sympatią. Kiedy wybuchła wojna zupełnie straciłam z nią kontakt. Nas wywieziono do Kazachstanu, zaś jej rodzina pozostała w Grodnie. W późniejszym czasie często myślałam, czy po wkroczeniu do Polski wojsk niemieckich udało im się uniknąć losu tysięcy Żydów. Nie wiem czy przeżyli, gdzie się znajdują obecnie. Ile radości sprawiłoby mi spotkanie z Esterą po tylu latach. W Grodnie mieszkało przed wojną wielu Żydów. Stwarzali oni swoisty klimat w mieście, które tętniło życiem, rozwijało się i piękniało. Czas płynąłby nam spokojnie gdyby nie nadchodzące z Niemiec wieści o szalejącym tam faszyzmie. Na Wschodzie zaś rozprzestrzeniał się terror polityczny. Ginęły tysiące, miliony. Jak między tymi dwiema totalitarnymi potęgami miała ostać się Polska?

      Mój stryj – legionista, Henryk Nowicki, człowiek samotny, z którym zamieszkaliśmy po przy-jeździe do Grodna, często opowiadał mi o powstańcach, zesłańcach na Sybir, a ja słuchałam go z zapartym tchem. Czasami myślałam nawet, że dobrze byłoby zobaczyć kiedyś ten daleki, tajemniczy Sybir. Bardzo chciałam przeżyć jakąś wielką przygodę. Nie przeczuwałam jednak, że wkrótce moje pragnienie miało się spełnić.

      Tymczasem nasz grodzieński dom, w którym wreszcie zamieszkaliśmy pełen był rodzinnego ciepła i spokoju. Zawsze o zmroku, nie zapalając światła, gdyż latarnia uliczna dostatecznie oświe-tlała wnętrze pokoju, stryj z uwielbieniem słuchał muzyki. Najczęściej były to utwory Chopina. Słuchając je, stryj przemierzał obszar narożnego pokoju. Chodził tam i z powrotem, trzymając ręce splecione z tyłu. Dziwił mnie bardzo jego sposób słuchania muzyki, póki nie wyjaśnił mi, że cho-dzenie w zamkniętej przestrzeni jest nawykiem wyniesionym z więzienia, na które skazano go za działalność polityczną. Stryj był Piłsudczykiem. Działał w podziemnej organizacji na terenie Odessy i Kijowa. Często zmieniał miejsca pobytu. Nocował w grobowcach i innych dziwnych miejscach. Odżywiał się byle jak, przez co nabawił się choroby wrzodowej żołądka. Zmuszony był więc stosować ścisłą dietę. Przynoszono mu do domu świeże wyłowione w Niemnie ryby, które gotował w jarzynach. Do tego przyrządzał majonez i ziemniaki puree. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek jadł na obiad coś innego. Stryj wymagał ciągłej opieki, w którą bardzo angażowała się moja mama. Żal jej było samotnego, schorowanego człowieka. I choć bywał czasami szorstki i nieznośny, mama miała dla niego dużo cierpliwości.

      W przeddzień wybuchu wojny mój ojciec został zmobilizowany i w stopniu porucznika brał udział w obronie Grodna. Już 1-go września 1939 r. o dziewiątej rano niemieckie samoloty zbom-bardowały nasze miasto. Pierwsze bomby trafiły w skład amunicji, co sprawiło, że odgłosy wybu-chów rozlegały się jeszcze przez kilka dni. Grodno bohatersko broniło się przed najeźdźcą za co przyznany został miastu krzyż Virtuti Militari. W ulicznych walkach brały udział również dzieci, grodzieńscy harcerze. Wrzucali oni do czołgów butelki z benzyną, roznosili pociski i ulotki. Kiedy 17-go września armia radziecka napadła na nasz kraj, polskie jednostki bohatersko broniące się, musiały skapitulować. Część wojska ukryła się w lesie, zaś ci, których bolszewicy schwytali, zginęli w więzieniach i obozach. Pewnego dnia po zajęciu miasta przez wojska sowieckie ojciec wrócił do domu. Pod koniec września przyjechała do nas również siostra mamy. Męża jej aresztowało NKWD.

      Wkroczenie wojsk radzieckich do Grodna oglądaliśmy przez okno na piętrze naszego domu. Stryj patrzył na to z ogromnym niepokojem, mnie zaś pochłaniała ciekawość. Żołnierze maszerowali czwórkami w przesadnie długich szynelach. Na ramionach nieśli karabiny, zawieszone na sznurkach. W pewnej chwili wykrzyknęłam: „Stryju, przecież to tacy sami ludzie jak my”. Na tle opowiadań stryja o bolszewikach, moja dziecięca wyobraźnia stworzyła sobie obraz monstrualnych potworów. Przekonałam się o tym pewnej jesiennej nocy, kiedy to obudziło nas natarczywe szarpanie furtki. To funkcjonariusze NKWD przyszli aresztować naszego ojca. Nie jestem w stanie opisać tamtej chwili. Do dziś został mi w pamięci obraz Jego kochanej twarzy, pełnej bólu, kiedy żegnał się z nami. Mama często przypominała nam o tym, jak bardzo nas kochał. Tamtej nocy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że widziałam go po raz ostatni. Był wspaniałym, nadzwyczaj dobrym człowiekiem, mężem i ojcem. Wiem, że bardzo kochał mamę, a ostatnie słowa, jakie skierował do niej przy pożegnaniu, wyrażały pewność, że dobrze wychowa dzieci. Przeczuwał pewnie, że jako ojciec nie będzie mógł już towarzyszyć dzieciom przy ich dorastaniu.

      Pożegnanie z ojcem napełniło moje serce bezgranicznym bólem. Płakał, tuląc nas w ramionach i nie miał siły odejść, aż któryś z funkcjonariuszy musiał go odciągnąć. Tej nocy nie mogliśmy już zasnąć. Zupełnie nie wyobrażałam sobie życia bez ojca. Parę dni po aresztowaniu odnaleźliśmy tatę w grodzieńskim więzieniu. Pozwolono nam nawet podawać mu paczki z żywnością i ciepłą odzieżą. Była wtedy bardzo surowa zima. Wyobrażałam sobie, jak bardzo jest mu zimno w więziennej celi. Wymienialiśmy nawet kartki z krótkimi informacjami. Starał się nas pocieszyć. Pewnego dnia powiedziano nam, że już go nie ma w więzieniu i nie przyjęto przyniesionej dla ojca paczki. Nigdy już nie otrzymaliśmy od niego żadnej wiadomości. Prawdopodobnie został wywieziony do któregoś z obozów, gdzie zamordowano go wśród tysięcy innych więźniów i jeńców wojennych. A może został rozstrzelany w Grodnie? Tego jednak nigdy się nie dowiemy.

      Zbliżała się Wielkanoc 1940 r. Tej zimy mrozy dały się wszystkim we znaki. Czekaliśmy więc z utęsknieniem na ocieplenie. Wszystkim mieszkańcom miasta brakowało opału. Z rozmieszczonych gęsto na ulicach głośników płynęły „masowe pieśni”, śpiewane w języku rosyjskim. W pieśniach tych gloryfikowano ustrój państwa radzieckiego. Wdzierały się one do uszu z taką natarczywością, że nie sposób było gdziekolwiek od nich uciec. Ile fałszu i zakłamania zawierały słowa: ja takoj drugoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszet czełowiek, co znaczy: ja takiego innego kraju nie znam, gdzie z taką wolnością oddycha człowiek. Jakie to obrzydliwe kłamstwo! Ideologia marksistowska wkraczała wszędzie. Z tego powodu nawet w kościołach dawało się odczuć przygnębienie i smutek. Dowodem tego był głośny płacz, gdy na rezurekcji ksiądz zaintonował: „Wesoły nam dzień dziś nastał”. Wszystkich wiernych dławiła gorycz z powodu straty bliskich i zniewolenia Ojczyzny. Wkrótce większość świątyń w mieście zamieniono na magazyny, a religię chciano wymazać z życia mieszkańców,

      Trzynastego kwietnia 1940 r. około drugiej w nocy obudziło nas natarczywe walenie kolbami karabinów w furtkę, podobne do tego z nocy, gdy aresztowano mojego ojca. Później były już tylko: rewizja, pół godziny na spakowanie rzeczy osobistych i rozpacz, której nie da się opisać. Bolszewicy zawsze czynili zło pod osłoną nocy, chcąc ukryć przed światem swoje okrucieństwo i bezprawie. Kiedy dziś, po przeszło pięćdziesięciu latach usiłuję przypomnieć sobie koszmar tamtej nocy, górę biorą emocje. Na szczęście czas złagodził już tragiczne wspomnienia, jednak ślad po nich pozostał.

      Nie mogę sobie wyobrazić, co działo się w świadomości mojej mamy, cioci i stryja, gdy zdali sobie sprawę z faktu, że oto muszą pozostawić wszystko to, co posiadali, co stanowiło spokojną przystań ich życia. Piękny dom, który z takim trudem budowali zmuszeni byli opuścić z myślą, że idą w nieznane. Wraz z siostrą nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego co się stało. Basia po latach przyznała mi się, że była to dla niej swego rodzaju przygoda, ale Basia miała wtedy tylko siedem lat. Przed wyjściem z domu zabrała ze sobą swoją ukochaną lalkę, którą wcisnął jej do rąk jeden z enkawudzistów. Po splądrowaniu całego domu, kazano się nam spakować. Podczas przeprowadza-nej rewizji, w pewnym momencie stryj podszedł do cioci podając jej sporej wielkości zawiniątko. Poprosił, żeby je zachowała przy sobie, a po wyjściu z domu on się tym zaopiekuje. Sądził, że jako mężczyzna będzie dokładniej rewidowany. Kiedy byliśmy juz w ciężarówce, stryj wyciągnął rękę, prosząc o depozyt. Okazało się, że ciocia nie wiedząc co jest w zawiniątku zostawiła je w domu pod szafą. Stryj, kiedy to usłyszał, załamał się zupełnie. Były to bowiem złote monety o ogromnej war-tości, zgromadzone w okresie międzywojennym. Stryj pracując na wysokim stanowisku w banku miał bowiem bardzo wysoką pensję, a później emeryturę. Życie prowadził skromne, a jedyną rzeczą na którą nie żałował pieniędzy były książki. Zgromadził ich ogromną ilość. Twierdził, że książki nabywa również ze względu na mnie i na Basię, gdyż traktował nas jak własne dzieci. Po zakończo-nej rewizji, mama i ciocia przygotowały wiklinowy kosz od bielizny i worek. Zaczęły wkładać do nich różne rzeczy, niektóre zupełnie nieprzydatne. Jeden z enkawudzistów, starszy już wiekiem wkładał do kosza i worka ciepłą odzież, pościel, trochę naczyń i żywności, o potem górną część starej, singerowskiej maszyny do szycia. Wiedział on dobrze dokąd jedziemy i co nas czeka. Obłud-nie jednak zapewniał, że pojedziemy tam, gdzie nasz ojciec.

      Kiedy dojechaliśmy do stacji kolejowej, na bocznicy stał już pociąg, a w drewnianych wago-nach towarowych pełno było ludzi, w większości kobiet, dzieci i starców. Wszędzie słychać było płacz niemowląt i głośne nawoływania osób podających bliskim ostatnie paczki z jedzeniem i odzieżą, wzajemne upomnienia, serdeczne pożegnania. W wagonach znajdowały się pozbijane z nieheblowanych desek dwupoziomowe prycze, na których każda z rodzin położyła swoją pościel, wyznaczając tym samym miejsce, którego nie opuszczała w czasie całej podróży. Naszej rodzinie przypadło w udziale piętro z okratowanym okienkiem, przez które można było oglądać świat wol-nych ludzi. Było już zupełnie widno, kiedy zaryglowano drzwi wagonów. Przy każdym z nich była umieszczona budka, a w niej czuwający nad deportowanymi żołnierz z karabinem. Pociąg ruszył powoli. Zaczęliśmy śpiewać pieśni religijne i patriotyczne. Ukochane miasto, dom i Niemen oddala-ły się coraz bardziej. Żegnaj Ojczyzno! Zbliżyłam się do okienka. Pociąg nabierał szybkości. Na horyzoncie majaczyły odległe już zarysy miasta.

      W wagonie nie było ustronnego miejsca, a potrzeby fizjologiczne zmuszeni byliśmy załatwiać pod wagonami, gdy tylko konwojujący nas zatrzymywali pociąg. Po kilku dniach podróży w podło-dze został wycięty odpowiedni otwór. Trzeba było starannie go zakrywać po korzystaniu z niego, ponieważ wiało niemiłosiernie. Ktoś z transportowanych dał kawałek koca, z którego kobiety zrobi-ły zasłonę. Trzeba przyznać, że wypędzanie nas pod wagony (pomijając skrępowanie obecnością mężczyzn) miało także swoje dobre strony. Po pierwsze, można było zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, a poza tym, mimo że za każdym razem w naszą stronę wycelowane były lufy karabinów, kilku samotnym kobietom udało się uciec z transportu. Na terenach polskich dawano nam jedynie gorącą wodę, a po przekroczeniu dawnej granicy Rzeczpospolitej, również gotowaną kaszę, prze-ważnie jaglaną. Nie wiem jakim cudem mama zabrała z domu sok owocowy i suchary, zgromadzone jeszcze przed wojną (gdy zaczęto głośno o niej mówić), na wypadek głodu. Sok dolewaliśmy do wody, a sucharami dzieliliśmy się z ludźmi, którzy stojąc na peronach wyciągali do nas ręce. Byli straszliwie wychudzeni. Okazało się, że już przed wojną sowiecka Rosja cierpiała z powodu głodu. Po przybyciu do Kazachstanu utwierdziliśmy się w przekonaniu, jak biedny pod każdym względem jest rosyjski naród.

      Początkowo pociąg jechał na południe. Cieszyliśmy się, że przynajmniej będzie nam ciepło. Nie przeczuwaliśmy jednak najgorszego. Pewnej nocy nastąpił zwrot... Z każdym dniem robiło się coraz zimniej. Wtedy już nikt nie miał złudzeń. Jechaliśmy na północ, a więc na Sybir !!! Każdego wieczoru przed zaśnięciem śpiewaliśmy wspólnie pieśń „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Była to nasza modlitwa. Błaganie o dobrą noc i o przetrwanie. Wiara, szczególnie w chwilach trudnych, jest oparciem i nadzieją, człowiek zaś tak długo żyje, jak długo ma nadzieję. My, na przekór wszyst-kiemu, mieliśmy nadzieję. I choć każdy dzień zbliżał nas nieuchronnie do nieznanego kresu naszej podróży, wierzyliśmy, że przyjdzie dzień, gdy tą samą drogą będziemy wracać do domu. W czasie podróży bywały dnie i noce, kiedy leżąc na pryczy, musiałam z całej siły trzymać się za brzuch. Czułam, że wszystko się ze mnie wytrzęsie. Wagon podskakiwał na złączach szyn, jakby jechał po wyboistej, pełnej kamieni drodze. Ludzie byli straszliwie zmęczeni. Jedni spali, inni modlili się, albo też trwali w jakimś dziwnym odrętwieniu. Wszyscy ożywiali się jednak w momencie, gdy pociąg zatrzymywał się, a osoby dyżurne szły po wiadro kaszy i dwa wiadra wody – nasz codzienny posiłek. Podczas dzielenia go dość często wynikały spory o wielkość racji. Po krótkim postoju po-ciąg ruszał w dalszą drogę. Mijaliśmy kolejne miasta i tereny nie zabudowane. Czasem naszym oczom ukazywały się wspaniałe krajobrazy. Szczególnie piękne były góry Ural. Z goryczą patrzyłam przez maleńkie okienko i zastanawiałam się dokąd zapędzi nas los? Dlaczego traktowani jesteśmy w tak okrutny sposób przez ludzi, którym w niczym nie zawiniliśmy. Po nocach śniły mi się jakieś obce wojska. Słyszałam odgłosy maszerujących oddziałów. To znów widziałam we śnie ojca tulącego mnie do siebie, gdy płakałam. Tak bardzo pragnęłam, aby mnie obronił przed całym tym złem i przemocą. W mojej świadomości budziły się lęki, z którymi nie umiałam sobie poradzić.

      Po dwóch tygodniach koszmarnej jazdy pociąg zatrzymał się. Żołnierze odryglowali drzwi i zaczęli wszystkich wypędzać z wagonów. Jak okiem sięgnąć, roztaczała się przed nami równina – bezkresny step, na którym nie było ani jednego drzewa, ani żadnych zabudowań. Była tam tylko beznadziejna, przerażająca pustka, w której garstka rozbitków – marny pył rzucony wyrokiem wład-ców tego świata, miała spełnić swoje przeznaczenie. Po częściowym rozładunku pociąg odjechał dalej, pozostawiając nas sam na sam z nieprzebytą przestrzenią. Zbliżał się wieczór i słońce chyliło się ku zachodowi. Sytuacja stawała się groźna. Ludziom dokuczał głód i pragnienie. Wszyscy byli nieludzko wyczerpani. Matki uciszały płaczące niemowlęta, którym nie miały już dać co jeść. Nie-które dzieci urodziły się w pociągu i w nim zmarły. Zakopywano je więc pośpiesznie przy torach kolejowych w czasie postoju. Następnego dnia, na horyzoncie zamajaczyły jakieś przedmioty. Lu-dzie zaczęli krzyczeć i machać rękami, dając znaki swojej obecności. Cokolwiek by to było, zawsze mógłby to być ratunek. Przedmioty na horyzoncie zaczęły rosnąć, przybliżając się w naszą stronę. Wkrótce okazało się, że są to ciężarówki oraz wozy zaprzężone w woły, które po nas przyjechały. Wszyscy załadowaliśmy się szybko i sprawnie, uradowani, że jednak nie pomrzemy w stepie, za-pomniani przez Boga i ludzi. Była już ciemna noc, kiedy dotarliśmy do wsi Szulżenowka. Przez cały czas jazdy ciężarówką, wiał bardzo silny i zimny wiatr, który porwał stryjowi kapelusz. Musiał więc biedak nałożyć na głowę czyjąś czapkę. Przywieziono nas do kołchozu, w którym mieszkali Ukraińcy. Przesiedlono ich tam w latach trzydziestych spod Żytomierza. Batiuszka Stalin zadbał o to, aby pomieszać ludzi z poszczególnych republik. Obawiał się żeby nie powstały grupy i organizacje mogące zagrozić ustrojowi. Na resztę nocy pozostawiono nas w budynku szkolnym. Rozłożyliśmy się pokotem na podłodze i wkrótce wszyscy zasnęliśmy. Kiedy rano otworzyłam oczy i spojrzałam w okno, za szybą pojawiły się jedna przy drugiej twarze dorosłych i dzieci. Wszyscy oni przyszli zobaczyć, jak wyglądają polskije pany, o których już wcześniej im mówiono, dla oswojenia z myślą, że będą dzielić z nami swoje skromne lepianki. Nasza rodzina zamieszkała u Bieleckich, małżeństwa z trójką dzieci. Wszyscy oni w miarę dobrze posługiwali się polską mową, którą pamiętali jeszcze z rodzinnych stron. Bielecka twierdziła, że są Polakami i mają żal o pozostawienie ich na pastwę radzieckiego reżimu. Nasi gospodarze – Kamil i Anna – nakarmili nas z ogromną troskliwością, zdając sobie sprawę, jak bardzo byliśmy głodni i wyczerpani. Rozumieli nas dobrze, gdyż przed laty sami znaleźli się w podobnej, a nawet gorszej sytuacji. Wtedy własnymi rękami musieli wybudować sobie dom w zupełnie pustym stepie. Cegły zrobili z gliny i drobno posiekanej słomy wymieszanej z wodą. Z nich wybudowali dom, któ-ry następnie oblepili gliną wymieszaną z kiziakami – wysuszonym w stepowym słońcu krowim łaj-nem. W domu były dwie izby. W jednej z nich otrzymaliśmy kąt do zamieszkania. Od tej chwili tworzyliśmy jakby jedną rodzinę, bo chyba nic tak nie łączy ludzi, jak wspólna niedola. Oni z Ukra-iny, my z Polski, od której dzieliło nas siedem tysięcy kilometrów. Wokół zaś otaczał nas step, w którym osiedla ludzkie oddalone są od siebie o setki kilometrów.

      Wkrótce po naszym przyjeździe, a była to już połowa maja, spadł gęsty śnieg. Szybko jednak stopniał i rozpoczęła się prawdziwa wiosna. Step zazielenił się, zakwitły pierwsze kwiaty. Na ste-powych łąkach pasły się kołchozowe krowy, nad którymi nadzór sprawował Kamil, pełniący rolę pastucha. Ciocia poszła do pracy w kołchozie. Mama natomiast nie nadawała się zupełnie do żad-nego wysiłku fizycznego. W tej sytuacji bezcennym skarbem okazała się maszyna do szycia, którą zabrałyśmy z Grodna. Mama szyła na niej nowe rzeczy, częściej jednak przerabiała odzież miej-scowych kobiet, które za wykonane usługi płaciły w naturze przynosząc mleko, jajka czy też słoninę. Rotowało nas to przed głodem. Przy takim jedzeniu, stryj nie mógł przestrzegać diety, co pogarszało jego stan zdrowia. Kiedy nadeszło lato, stepowe trawy i zboża zostały do cna wypalone pro-mieniami słońca przy temperaturze 40 st. C. Wysuszyło się także krowie łajno, które zbieraliśmy. Był to bowiem doskonały opał na zimę. Jako opał służyły także wyschnięte łodygi słoneczników, których ogromne połacie zasiewano co roku. Z ziaren słoneczników wytłaczany był olej, zaś wysu-szone i uprażone na płycie pieca, smakowały jak orzeszki. Kołchozy nie dbały jednak o uprawy. Nigdzie nie stosowano nawożenia, prawdopodobnie ze względu na żyzny, stepowy czarnoziem. Jednak niedostatek wody przynosił fatalne skutki, a tego lata susza była wyjątkowa. Brakowało warzyw, tak potrzebnych dla zdrowia. Okazało się, że mój organizm był bardzo podatny na choroby powodowane brakiem witamin. Na całym moim ciele zaczęły pojawiać się bardzo bolesne wrzody. Wkrótce zachorowałam na szkorbut. Miałam opuchnięty przełyk i dziąsła, z których sączyła się krew. Zęby chwiały mi się na wszystkie strony. Jedzenie sprawiało mi ogromny ból, aż w końcu stało się prawie niemożliwe. Ponieważ w lepiance było bardzo duszno, mama wynosiła dla mnie na dwór koc i poduszkę. Leżałam w cieniu, znosząc cierpliwie wszystkie dolegliwości i bóle.

      Byłam tak osłabiona, że nie mogłam utrzymać się na nogach. Patrzyłam na otaczający mnie świat i czekałam na kres mojej wędrówki. Zbliżał się on nieuchronnie. Nie odczuwałam lęku przed śmiercią, gdyż wtedy byłaby ona moim wyzwoleniem. Wierzyłam, że po drugiej stronie życia czeka na mnie Ktoś, kto ukoi wszystkie moje cierpienia. Wierzyłam, że na kwiecistej, stepowej łące ukła-dać będę najpiękniejsze wonne bukiety, i że będę nieskończenie szczęśliwa. Tymczasem w naszej wsi nie było lekarza, ani też żadnych leków. Dopiero w wojewódzkim mieście Pietropawłowsku znajdował się szpital, ale kto by tam dojechał? Kto śmiertelnie zachorował, ten musiał umrzeć! Mnie jednak śmierć nie była jeszcze przeznaczona. Miałam żyć! O Boże, jak ja mimo wszystko tego pragnęłam! Marzyłam przecież o powrocie do domu, do mojego kochanego Grodna. Na szczęście pozwolono wysyłać paczki z Polski do Kazachstanu. Dzięki temu dostałam lekarstwo od syna pani Ziny Mrozowskiej, który był w Wilnie lekarzem. Z nadzieją czekałam na nie. Wreszcie nadeszła paczka, a w niej płyn do płukania gardła, który zaczęłam systematycznie stosować. Objawy choroby z wolna ustępowały. Wracałam do zdrowia! Także wrzody mniej mi już dokuczały, gdyż w paczce było także inne lekarstwo oraz witaminy. Najgorsze do wyleczenia okazały się wrzody na głowie. Mama musiała ściąć moje piękne, kręcone włosy, ponieważ rozlewająca się ropa i zagnieżdżone we włosach wszy, były źródłem niesamowitych cierpień. Włosów w żaden sposób nie można było rozczesać. Ogoloną głowę łatwiej było wyleczyć i utrzymać w czystości. Mój wycieńczony organizm dopadła jeszcze krwawa dyzenteria, której epidemia zaczęła się szerzyć. Na szczęście jednak w paczce nadesłanej z Polski był również ryż, którym mama wyleczyła i tę chorobę. Kiedy nasz sąsiad, Kiernioda, zaproponował nam zamieszkanie w jego domu, który był znacz-nie większy od domu Bieleckich, a mieszkał w nim tylko z żoną i synem Aloszą, zgodziliśmy się na przeprowadzkę. W czwórkę: mama, ciocia, Basia i ja zamieszkałyśmy w nowym domu. Stryj wolał pozostać u Bieleckich. Kierniodowie byli ludźmi głęboko wierzącymi i swoją wiarę prawosławną starannie pielęgnowali w sercach. Na ścianach ich domu wisiały ikony, co było powodem szykano-wania przez miejscowe władze. Pewnego dnia, na skutek donosu, sekretarz partii odwiedził dom Kierniodów. Kazał pozdejmować wszystkie ikony, jednak gospodarz sprzeciwił się temu mówiąc: „Moja matka je zawiesiła, a mnie uschłaby ręka, gdybym je zdjął”. Kiernioda poniósł za to jakąś karę, jednak wcale się nią nie przejął. Moja mama natomiast, pewnego dnia wyjęła z wiklinowego kosza obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy, który ukryła w pościeli podczas naszej wywózki z Grodna i za zgodą gospodarzy zawiesiła go na ścianie obok ukraińskiej Madonny. Łączyła nas prze-cież wspólna modlitwa i wspólna niedola. Święto Zmarłych obchodzone było przez ludność prawo-sławną bardzo uroczyście. Tego dnia wszyscy mieszkańcy wioski gromadzili się na cmentarzu, przynosząc ze sobą jadło i napoje. Rozstawiano to wszystko na mogiłach swoich bliskich, a po krótkiej modlitwie spożywano, wierząc, że ich zmarli mają w tym swój udział. Na tę uroczystość zapraszani byli wszyscy mieszkańcy wioski, a więc także i my. Mogliśmy wtedy najeść się do syta.

      Kiedy Aloszka, syn Kierniodów, wychodził rano do szkoły, zawsze kładł na piecu – przy na-szym posłaniu – część swojego śniadania, które matka dawała mu do szkoły. W ten sposób dzielił się śniadaniem z moją siostrą, która była w jego wieku, do szkoły jednak nie chodziła. Pewnego zimowego dnia Alosza nie wrócił ze szkoły do domu. Zerwała się wtedy straszliwa burza śnieżna buran, która w stepie zawsze zjawia się nagle. Śnieg pada wtedy tak gęsty, że nic nie widać dooko-ła, a wiatr zapiera dech. Wystarczy jeden nieostrożny krok, aby zboczyć z drogi i już nigdy nie trafić do domu. Błądząc w stepie człowiek stopniowo traci siły, siada zmęczony na śniegu i umiera. Bywa, że zostaje zjedzony przez błąkające się wilki. Tak też było z Aloszą. Dopiero wiosną, gdy stopniały śniegi, znaleziono poszarpane części jego ubrania, nawet niezbyt daleko od wioski. Długo opłakiwaliśmy śmierć tego wspaniałego chłopca. Tej zimy zginął jeszcze jeden chłopak z naszej wioski. Był listonoszem. Zaprzyjaźnił się z polskimi chłopcami. Często po rozniesieniu poczty spo-tykał się z nimi, aby pograć w karty. Tak też było tego dnia. Sańsko, bo tak mu było na imię, wy-szedł od kolegów późnym popołudniem. Nagle zaczął padać śnieg. Wiatr napierał z taką siłą, że chłopak nie mógł utrzymać się na nogach. Błąkał się, nie znajdując drogi do domu. Kiedy śmiertel-nie wyczerpany natrafił na stóg siana postawiony w pobliżu wioski, usiadł, aby odpocząć. Zagrzebał się w sianie i zasnął. Chłopca odnaleziono wczesną wiosną.

      I nam zima potwornie dokuczała. Głód i mróz towarzyszył nam nieustannie. Całymi dniami siedziałyśmy z Basią na piecu, gdzie było ciepło. Czytałyśmy książki, wszystkie, jakie tylko wpadły nam w ręce. W ten sposób nauczyłam się języka rosyjskiego. Alfabetu uczył mnie stryj, który bardzo dobrze znał ten język. Ludność wiejska, jeśli nie musi, nie opuszcza przez całą zimę swoich zabudowań, gdyż w północnym Kazachstanie temperatura zimą spada do –50 st. C, a bywa też, że dochodzi do –60 st. C. Dlatego to, mieszkańcy tych terenów gromadzą latem i jesienią zapasy je-dzenia i opału, wystarczające do wiosny. Pomieszczenia dla zwierząt połączone są z budynkami mieszkalnymi tak, iż nie ma potrzeby wychodzenia na zewnątrz. Wiejący bez przerwy wiatr sprawia, że śnieg układa się warstwami, zasypując domy aż po kominy. Aby wejść do domu, należy wykopać w nim schody. Czasem mieszkańcy wioski muszą spieszyć na ratunek tym, którzy nie mogą wydostać się ze swoich zabudowań. Nam również się to przydarzyło. Gdyby nie sąsiedzi, mogli-byśmy umrzeć z głodu w zasypanej śniegiem ziemiance. Może właśnie dlatego miasto Akmolińsk (gdzie po wyjeździe z Szulżenowki mieszkaliśmy, aż do powrotu do domu) w języku Kazachów nazywa się Akmoła, co znaczy Biała Mogiła.

      Wiosną słońce mocno przygrzewało i śnieg szybko topniał. Powstała niesamowita powódź. Na szczęście wiatr szybko osuszył drogi i pola. Ciepłe dni ożywiły w nas nadzieję na zmiany. To też kiedy pewnego wiosennego dnia 1941 r. do naszego kołchozu przyjechał przedstawiciel cegielni, aby zwerbować ludzi do pracy, zgłosili się prawie wszyscy. Gdy tylko spisano nazwiska chętnych, rozpoczęły się przygotowania do wyjazdu. Trzeba było przewieźć ludzi do najbliższej stacji kole-jowej. W tym celu przygotowano arby – wozy, do których zaprzęga się woły. A więc wyjeżdżamy! Wszystkich nas ogarnęła euforia. Wierzyliśmy, że tam dokąd pojedziemy, będzie nam lepiej, że jakoś przetrwamy. Stryj nie zapisał się na listę wyjeżdżających. Uznał, że do pracy nie ma już sił. Obawiał się także, że może być dla nas ciężarem. Mama próbowała wpłynąć jeszcze na zmianę jego decyzji, gdyż pragnęła, aby był razem z nami. Bezskutecznie. Było mi przykro, że rozstajemy się z nim, ale nie miałam na to wpływu. Tak zadecydował. Pozostał więc w rodzinie, która nas przyjęła do siebie, gdy przyjechaliśmy do Szulżenowki. Wierzył, że wśród nich spokojnie dożyje swoich dni i że nie pożałują mu miski strawy. Kiedy byliśmy gotowi już do wyjazdu, załadowano nas i bagaże na wozy. Ruszyliśmy w drogą. Od Szulżenowki oddalaliśmy się powoli, a ja ciągle patrzyłam na malejącą sylwetkę mojego kochanego stryja. Kiedy się z nami żegnał, jego oczy były mokre od łez.

      Jechaliśmy w nieznane, nie wiedząc, co przyniesie nam los. Nasza podróż trwała całą dobę. Rano dojechaliśmy do stacji kolejowej, gdzie stał mały budynek, ogrodzony z trzech stron wysokim, drewnianym płotem. Rozlokowały się przy nim rodziny jadące z różnych kołchozów do miejscowo-ści, gdzie czekała na nich praca. Na stacji koczowaliśmy parę dni i nocy, gdyż nasz pociąg ciągle nie nadjeżdżał. Zapasy jedzenia kończyły się. Nie jeden raz przyszło nam moknąć w strugach deszczu. Najgorsze były noce. Przenikliwe zimno nie pozwalało zasnąć. Ciepłą strawę gotowaliśmy w naczyniach, ustawianych na cegiełkach. Ulewne deszcze jednak gasiły ogień. Ludzie chorowali, umierali i tylko dzieci, jak wszędzie na świecie, beztrosko biegały dookoła. Wydawało się, że za-pomniano o nas. Wszyscy byli już u kresu wytrzymałości. Ale oto pewnego dnia nadjechał pociąg, do którego nas załadowano i po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do stacji Akmolińsk. Przyjechały ciężarówki, którymi zawieziono nas do cegielni. Tam powitała nas grupa wcześniej przywiezionych Polaków. Nie było to radosne powitanie. Nastroje tam panujące udzieliły się większości. Nie było jednak odwrotu. Biernie poddaliśmy się losowi i tylko wiara w Opatrzność Bożą pozwoliła nam zachować równowagę ducha. Baraki, w których mieliśmy zamieszkać, były przeładowane i strasz-liwie zapluskwione. W jednym z nich przydzielono nam niewielki kąt. W baraku każda rodzina miała swoją pryczę, zaś na jego środku stał stół z ławami.

      Następnego dnia po przyjeździe zarejestrowano wszystkich zdolnych do pracy i przydzielono do poszczególnych stanowisk. Rozpoczęło się zwyczajne życie w cegielni. Pracujący otrzymywali dziennie, w formie wynagrodzenia, 60 dkg chleba i miskę zupy, a niepracujący 40 dkg chleba i mi-skę zupy. Najczęściej był to kapuśniak lub kasza jaglana polana łyżką oleju słonecznikowego. Ziemniaki i kapusta były przemarznięte, gdyż nie zebrano je z pola przed nadejściem mrozów. Strawa przygotowana z tych składników, bardziej przypominała wodę niż zupę, ale i za nią dzięko-waliśmy Bogu. Mama chodziła czasem na bazar, nazywany barachołka. Czynny był tylko w nie-dzielę. Można było tam kupić i sprzedać różne starocie, rzeczy przedstawiające jeszcze jakąkolwiek wartość. Za sprzedane przedmioty, można było kupić żywność. Na takie transakcje przeznaczyliśmy ślubną obrączkę mamy, złote kolczyki, zimowy płaszcz, a także część pościeli. Pewnego dnia po-szłam z mamą na przedmieście Akmolińska, do Kirgiza, który wymieniał odzież na mąkę. Kirgiz znany był z tego w całej okolicy. Wzięłyśmy ze sobą poduszkę i pantofle mamy, będące jeszcze w dobrym stanie. Kiedy weszłyśmy do glinianej, walącej się chaty, jej gospodarz powitał nas serdecz-nie wskazując stół, na którym miałyśmy położyć towar. Długo przyglądał się przedmiotom, aż wreszcie zapytał ile za nie chcemy. Mama nie bardzo znała się na handlu wymiennym. Ostatecznie określiła wartość przyniesionego przez nas towaru na jeden pud mąki (16 kg). Kirgiz zamyślił się głęboko i już miał coś powiedzieć, gdy nagle na podwórku pojawili się jacyś ludzie. Nie zwlekając ani chwili, gospodarz szybkim ruchem wypchnął nas z izby i poprowadził innym wyjściem na po-dwórko. Zamknął nas w komórce, w której pełno było worków z mąką i starych skrzyń. Siedziały-śmy wylęknione, nie wiedząc co się z nami stanie za chwilę. Kiedy wreszcie drzwi komórki się otworzyły i stanął w nich uśmiechnięty Kirgiz, odetchnęłyśmy z ulgą. Nasypał nam do dwóch wor-ków po 8 kg mąki i nakazał szybko wracać do domu. Miałyśmy przed sobą prawie 5 km, ale bagaże wydawały się nam lekkie. Wszystko co nas spotkało było już bez znaczenia, wobec odzyskanej wolności i nadziei na przeżycie następnych dni i tygodni.

      Cegielnia, w której pracowaliśmy, była zmechanizowana. linę wymieszaną z wodą nakładało się na pas transmisyjny, który podawał ją do urządzenia formującego bryłę o odpowiednich wymia-rach. Gotowe cegły należało szybko odbierać i układać na półkach wagoników. Kiedy jednak psuły się urządzenia lub gdy wyłączano prąd cegły wykonywaliśmy ręcznie. Zdarzało się to dosyć często. W każde z czterech oczek drewnianej formy należało z wielką siłą wbić bryłę gliny, nadmiar zdjąć drewnianą łopatką, formę odnieść do suszarni, zaś gotowe cegły ułożyć na piasku. Dzienną normę stanowiło tysiąc sztuk cegieł. Wysuszone cegły ładowaliśmy po 250 sztuk na wagoniki, a następnie wędrowały one do pieca. Był to tzw. piec Hoffmana. Na sklepieniu pieca znajdowały się otwory, którymi sypało się węgiel. W czasie sezonu w ogóle nie wygaszano ognia. Cegielnia pracowała na trzy zmiany. Na jednej z nich palaczem była młoda, piękna dziewczyna – Jadzia Wileniec, córka właścicieli majątku ziemskiego w Świsłoczy. Delikatna i wątła dźwigała ciężkie, żelazne pokrywy i wiadra z węglem. Ja pracowałam przy podawaniu gliny na pas transmisyjny, lub przy ręcznym for-mowaniu cegieł. Latem temperatura powietrza sięgała 35 st. C, a czasem przekraczała nawet 40 st. C. Skóra na dłoniach pękała wraz z wysychającą gliną. Tworzyły się rany, z których sączyła się krew. Sprawiało to niesamowity ból. Nie miałyśmy żadnego kremu ani tłuszczu, jedynie smar do maszyn. Dlatego nasze dłonie miały czerwono-brunatny kolor, a rany nie chciały się goić.

      Pod koniec czerwca 1941 r., wojska hitlerowskie ruszyły na Związek Radziecki. Rozpoczęła się wojna, do której Kraj Rad nie był zupełnie przygotowany. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że choć front nie dotrze do nas, to warunki bytowania będą trudniejsze niż dotychczas. Tak też się stało. Zaczęto gromadzić i wysyłać na front wszystko, co tylko się da. Jednocześnie wydłużony został czas pracy do 10-ciu godzin dziennie. Wydano także zarządzenie o obowiązku pracy w niedziele. Nadeszła pierwsza niedziela i trzeba było iść do rozładunku wagonów na stację kolejową. Moja ciocia i parę innych kobiet odmówiło podjęcia pracy, tłumacząc się tym, że praktyki religijne nie pozwalają im pracować w niedzielę. „Buntowniczki” postraszono sądem i wyrokiem. „Kraj jest w stanie wojny – mówił dyrektor cegielni – obowiązuje nas wojenne prawo. Jeżeli dojdzie do rozprawy sądowej, wyrok może być bardzo surowy”. Mino zastraszenia, nie poszły do pracy. Po paru dniach przyjechało do cegielni kilka osób. W jednym z pomieszczeń ustawiono stół, przy którym zasiadł „wysoki trybunał”. Wezwane delikwentki usiadły wystraszone na ławie oskarżonych. Przyznały się do winy, choć tak naprawdę wcale się do niej nie poczuwały. Wyrok brzmiał: „Trzy lata w zawieszeniu”. Od tego dnia nikt już nie odważył się odmówić pracy w niedzielę. Do końca pobytu w Kazachstanie pracowaliśmy we wszystkie dni tygodnia po 10 godzin dziennie, bez żadnego odpoczynku. O jakimkolwiek urlopie w ogóle nie było mowy. Pewnej niedzieli zgromadzono nas na placu. Wkrótce potem maszerowaliśmy już w stronę stacji kolejowej, gdzie czekał na nas rozładunek węgla. Mróz był trzaskający, a nasze ubrania – nędzne łachmany – słabo chroniły przed zimnem. Byłam najmłodsza i nie mogłam nadążyć za szybko maszerującą grupą. Szłam daleko za nimi, zapłakana i zziębnięta. Kiedy prowadzący nas brygadier obejrzał się za siebie i zobaczył mnie wlokącą się i płaczącą, zrobiło mu się mnie żal. Zaczekał aż dojdę do niego i powiedział:– Idź dziecko do domu. Jakże byłam mu wdzięczna. Pobiegłam ile sił w nogach, żeby się tylko nie rozmyślił.

      Boże Narodzenie w szczególny sposób łączy ludzi. Budzą się wtedy wyjątkowe uczucia ciepła i przyjaźni. Tęsknimy bardziej niż kiedykolwiek za tymi, którzy juz odeszli. Wtedy w każdej pol-skiej rodzinie brakowało kogoś bardzo bliskiego. Kazachstańskie wigilie miały jednak swój rytuał. Zawsze było kilka potraw. Zamiast opłatka wigilijnego dzieliliśmy się kromką chleba. Były nawet drobniutkie prezenty. Tylko choinki nie było, gdyż w stepie nie rosły żadne drzewa. Gwiazdka 1941 r. szczególnie utkwiła nam w pamięci. Spożyłyśmy bardzo skromną wieczerzę wigilijną, powspo-minałyśmy drogich nieobecnych. W chwili, gdy śpiewaliśmy piękne polskie kolędy, do drzwi zapu-kali kolędnicy – pięcioosobowa, zaprzyjaźniona z nami rodzina, mieszkająca na drugim końcu osie-dla. Ucieszyliśmy się bardzo z tych odwiedzin. Szybko jednak zrobiło się późno. Nasi goście poże-gnawszy się poszli do domu. Tego księżycowego wieczoru zaczął padać śnieg. Początkowo krążyły w powietrzu duże, piękne płatki. Za chwilę jednak zerwała się wichura. Kiedy naszych wędrowców ogarnął biały całun, stracili oni zupełnie orientację. Zagubieni w stepie, walczyli z żywiołem. Wy-czerpani do ostateczności, usiedli na śniegu i zasnęli „snem wiecznym”. Ich ciała znaleziono na wiosnę. Była to wspaniała, kochająca się rodzina.

      Niedługo po Bożym Narodzeniu nadeszła kartka od stryja. Była to odpowiedź na mój list wy-słany do niego po naszym przyjeździe do Akmolińska. Stryj pisał, jak bardzo ucieszyła go wiado-mość ode mnie oraz, że tęskni za nami, jak również i to, że nie najlepiej się czuje. Zmartwiła go bardzo nasza trudna sytuacja. Poinformował nas, iż dwukrotnie już zwracał się do władz radziec-kich w Moskwie prosząc o padanie miejsca pobytu naszego ojca. Nie otrzymał jednak żadnej wia-domości. Dziś już wiemy jakiej zbrodni dopuściło się NKWD i dlaczego nie udzielano odpowiedzi na takie pytania. W naszym baraku mieszkały dwie młode, samotne kobiety, żony oficerów pol-skich, którzy zostali internowani i osadzeni w obozie. Były to panie Alina Bielecka i Halina Nie-zgodowa. Halinka wyszła za mąż dwa miesiące przed wybuchem wojny. Jej mąż był przystojnym mężczyzną. Kochali się bardzo. On jednak wkrótce po ślubie musiał pójść na wojnę i nigdy już nie powrócił. Halinka została sama w ich pięknym, grodzieńskim mieszkaniu. Nie przeczuwała, że pewnej nocy przyjdą po nią i wywiozą do Kazachstanu. Rodzice z bratem mieszkali w Bydgoszczy i nie mogła nawiązać z nimi żadnego kontaktu. Mając 23 lata czuła się bardzo samotna. Halinka nie skarżyła się jednak nigdy na swój los. Zawsze była pogodna. Opowiadała o swoim dzieciństwie, które spędziła w Chinach. Jej ojciec był lekarzem na chińskiej kolei. Cała rodzina wędrowała więc po różnych chińskich kantonach, wszędzie tam, gdzie budowano linie kolejowe.

      Wiosną, step kazachstański był bajecznie kolorowy. Mroźna zima kończyła się zazwyczaj na-gle. Śniegi szybko topniały pod wpływem wiatru i słońca. Rozkwitały niezliczone gatunki kwiatów. Można było zanurzyć się w tym oceanie odurzających zapachów, zatracając przy tym poczucie rze-czywistości i oddalić się od wszystkiego, co napełniało duszę jakimkolwiek niepokojem. Choć na krótką chwilę można było zapomnieć o okrutnej rzeczywistości naszego życia. Odgłosy wojny za-częły dochodzić do nas coraz częściej. Coraz to większe połacie kraju były zajmowane przez wojska niemieckie. W stepie pojawili się żołnierze. Linia frontu wydłużała się. Wojna pochłaniała tysiące ofiar. Tu, w bezkresnych stepach, były idealne warunki do przygotowania i formowania jednostek wojskowych, wysyłanych później na front. Na stanowiskach zmobilizowanych mężczyzn za-trudniano kobiety. Najbardziej cierpiały te, które jeździły olbrzymimi ciężarówkami. Pracowały kilkanaście godzin na dobę. Były nieludzko zmęczone, gdyż musiały pokonywać setki kilometrów w stepowych bezdrożach. Co jakiś czas przychodziły z frontu wieści o śmierci któregoś z mężów, synów, ojców. Ludzkie tragedie mają jednakowy wymiar w każdej szerokości geograficznej. Jedna-kowo cierpią matki po stracie synów, niezależnie od tego, po której stronie barykady walczyli i gi-nęli. Słusznym wydaje się napis na grobie młodego chłopca: „Niech Twoja chwała będzie równie wielka, jak nasz ból”.

      Pewnego dnia otrzymaliśmy wiadomość, że przydzielono nam nowe miejsce zakwaterowania. Dostaliśmy osobną izbę w murowanym domu, zamieszkałym przez kilka kazachstańskich rodzin. Ucieszyliśmy się z ich sąsiedztwa, gdyż odnosili się do nas z wielką życzliwością. W domu tym mieszkały także pani Nina Mrozowska (matka lekarza, który uratował mi życie, gdy chorowałam na szkorbut), Alina Bielecka i Halina Niezgodowa. W naszej izbie znajdował się piec, na którym można było ugotować coś do jedzenia, pod warunkiem, że miało się co włożyć do garnka i czym napalić. Przydziały węgla były bardzo małe, mimo, iż w pobliskim Karagandzie znajdowała się kopalnia węgla. Można było też podratować się przyniesionymi do domu kawałkami drewna, pochodzącymi z rozbieranej zimą przez mieszkańców, suszarni cegieł. Wiosną suszarnię budowano od nowa. Zimą, mimo, że paliliśmy w piecu, na ścianach skrzył się szron, a nocą zamarzała woda w wiadrze. Zdarzało się, że podczas snu, włosy przymarzały nam do ściany. Po wygaszeniu na okres zimy pieca Hoffmana, praca w cegielni zamierała. W tym czasie, ja i cztery moje koleżanki – Jadzia Wileniec, Lilka Staniszewska, Irenka Łukawska i Jadzia Kochanowska -–pracowałyśmy blisko stacji kolejo-wej, w pimokatnej – zakładzie produkującym walonki, czyli buty z owczej wełny. Naszym zadaniem było wyczesywanie wełny na zgrzeblarkach. Były to dwie duże szczotki z metalowymi zębami. Dolna umieszczona była na podłużnym stołku, na który siadało się okrakiem. Drugą szczotką należało przeczesywać rozłożone na dolnej pasma wełny. Stawała się ona wtedy puszysta i pozba-wiona zanieczyszczeń. Z tak przygotowanej, ułożonej warstwami wełny, formowane były ogromnej wielkości buty z cholewkami. Te z kolei zanurzano we wrzątku. Po pewnym czasie wyjmowano je z wody i zakładano na formy – kopyta. Następnie poddawano je procesowi spilśniania, uderzając w nie drewnianym młotkiem. W ten sposób walonki przyjmowały odpowiedni kształt i wielkość, a tworzywo, z którego je uformowano, stawało się twarde. W takich butach nogi nie marzły nawet w największe mrozy. Kiedy jednak było mokro, należało nałożyć na nie kalosze, gdyż przemiękały.

      Idąc do pracy, pokonywałyśmy codziennie odległość między cegielnią a stacją kolejową. Było to około pięciu kilometrów po śniegu. Zakładałyśmy waciaki i walonki, a na głowy naciągałyśmy wełniane czapki. Nie było także mowy o wyjściu bez rękawic. One to właśnie bardzo nam pomogły i to w chwili, kiedyśmy się tego nie spodziewały. Zdarzyło się to pewnej bardzo mroźnej, księżyco-wej nocy, w czasie, kiedy watahy wygłodniałych wilków włóczą się po stepie w poszukiwaniu po-żywienia. Byłyśmy już ubrane, gotowe do drogi, gdy okazało się, że zginęły rękawice Jadzi Wile-niec. Rozpoczęłyśmy poszukiwania, denerwując się jednak, że czas ucieka. Było nam gorąco. Pra-gnęłyśmy jak najszybciej znaleźć się na dworze. Na szczęście rękawice znalazłyśmy pod stołem i mogłyśmy wyjść z dusznego pomieszczenia. Powiew świeżego, czystego powietrza i cudowne światło księżyca wprawiły nas w dobry nastrój. Poruszałyśmy się powoli w roziskrzonej, bezkresnej bieli. Śnieg skrzypiał nam pod nogami. Rozgadane, żartowałyśmy, że przy drodze siedzi wilk. W rzeczywistości był to wielki kamień. Jadzia Kochanowska niestrudzenie opowiadała dowcipy, które zaczynały już mnie denerwować. Wkrótce jednak tematy wyczerpały się i dalej szłyśmy już w mil-czeniu. Zmęczenie dawało znać o sobie. Miałyśmy jeszcze do przebycia około trzech kilometrów. Nagle, z głębokiej ciszy wyrwał nas głos Jadzi: „Dziewczyny, widzicie...?” Podniosłam opuszczoną głowę i to, co zobaczyłam sparaliżowało mnie zupełnie. Przed nami, w odległości, którą trudno było określić, pojawiła się ogromna wataha wilków. Stepowe wilki są dużo większe, niż te żyjące w lesie. Widziałyśmy je jak na dłoni. Biegły posłuszne wilczycy prowadzącej stado. Dzięki Bogu wiatr wiał w naszą stronę, więc nie mogły nas zwietrzyć. Nie miałyśmy przy sobie niczego, co mogłoby je odstraszyć. Byłyśmy tak przerażone, że przez dłuższą chwilę nie mogłyśmy wykonać jakiegokol-wiek ruchu. Kiedy zaczęłyśmy uciekać w kierunku stacji kolejowej, zapadając się po pas w śniegu, każda miała tylko jedno na myśli: czy zdążymy uciec? Z każdą minutą byłyśmy coraz słabsze. Po lewej stronie drogi biegły tory kolejowe, które zostały ułożone latem przez więźniów i żołnierzy, wziętych do niewoli rosyjskiej. Mieszkali oni w wagonie kolejowym, stojącym na jednym z torów. Był on jednak zbyt daleko od drogi. Mnie brakowało już tchu, tym bardziej, że niosłam bochenek chleba, którym miałyśmy się podzielić po powrocie do domu. Była to nasza wspólna, dzienna racja żywieniowa. Cały świat wirował mi w oczach. Odpięłam guzik przy kołnierzyku, gdyż zaczęłam się dusić. Nagle usłyszałyśmy głos Jadźki: „Gonią nas!”. Nie byłam w stanie obejrzeć się za siebie, ani też przyspieszyć kroku. Moja wyobraźnia podsuwała mi makabryczne wizje wbijających się we mnie ostrych i białych jak stepowy śnieg wilczych kłów. Podobno wilki zaczynają atakować swoją ofiarę od podgryzania jej gardła. Człowiek umiera w mękach, a one ucztują wygłodniałe i nie nasycone. Tym razem nie najadłyby się, bo wszystkie byłyśmy przeraźliwie chude, a poza tym nas było tylko pięć, ich zaś kilkadziesiąt. Ala być może schrupałyby nasze nędzne ciała. Może nie pogardziłyby nawet strzępami naszej odzieży? Na pewno tak by było, ale miałyśmy szczęście. Czuwała nad nami Opatrzność! Poszukiwanie rękawic Jadzi sprawiło, że wyruszyłyśmy w drogę trochę później i nie zbliżyłyśmy się do wilków na niebezpieczną dla nas odległość. Po kilkunastu minutach morderczego biegu, zwolniłyśmy nieco. Okazało się, że wilki pobiegły sobie dalej, a okrzyk Jadzi „Gonią nas”, był jej kolejnym żartem. Kiedy dobrnęłyśmy do pierwszych zabudowań, poczułyśmy się już bezpiecznie. Wtedy przyrzekłyśmy sobie uroczyście, że już nigdy nie będziemy wracać do domu nocą.

      Przez całą zimę chodziłyśmy do pimokatnej. Ciągle wyczesywałyśmy wełnę do produkcji wa-lonków. Wbrew pozorom była to bardzo ciężka praca. Po kilku godzinach wyczesywania drętwiały nam ręce. Unoszący się kurz z niesamowicie brudnej wełny, podrażniał śluzówki nosa i gardła, osiadał na naszych płucach. Tak było każdej zimy. Kiedy wracałam po pracy do domu, zziębnięta i głodna, nie zawsze mogłam liczyć na posiłek. Czasem mama, w tajemnicy przed ciocią, która wy-dzielała porcje dziennego pożywienia, wkładała nam ukradkiem do ręki kawałeczek chleba lub upieczony na żelaznym blacie piecyka placek, który zrobiony był z wymieszanej z wodą mąki. Cio-cia starała się jak mogła, aby zdobyć dla wszystkich pożywienie. Nawiązywała różne znajomości. Zastanawiałam się czasem jak ona to robi. Kochana ciocia miała jednak swoje sposoby. Chodziła do oddalonego o pół kilometra wojennego gorodka, do pracującej w kuchni Gali, uroczej dziewczyny, która miała bardzo czułe serce i szczególną sympatią darzyła Polaków. Podobno dziadkowie Gali pochodzili z Polski i byli zesłani za czasów cara. Wojenny gorodok, były to koszary wojskowe. Przed wymarszem na front, żołnierze musieli przygotować się i nauczyć wojennego rzemiosła. Dlatego też, wzdłuż drogi z miasta do cegielni, wybudowane były ziemlanki, a przy nich ustawiono drewniane tarcze i sylwetki, do których strzelały kolejne, ćwiczące się oddziały. Nieruchome postacie Adolfów, Fryców, Willich i Ottonów umierały na stojąco, trafione celnym pociskiem Wańki w pierś lub w głowę. Nawet bez głowy były dobrym celem. Zimą żołnierze z odmrożonymi kończynami wędrowali do szpitala, a nie na front. Latem zaś, wykańczał ich upał. Jednak „radziecki człowiek” musiał być bezgranicznie oddany swojemu batiuszce Stalinowi. W letnie wieczory, po pracy, przed jednym z baraków zbierała się młodzież na wspólne granie i śpiewanie przy akompaniamencie „harmoszki”, gitar i bałałajek. Rosjanie, to naród muzykalny, znający wiele pięknych pieśni. Ten codzienny rytuał wspólnego śpiewania dawał wytchnienie po ciężkiej pracy i jednoczył młode serca, bo młodość w każdych warunkach i w każdym czasie ma swoje prawa. Kiedy wieczorem zbyt długo nie wracałam, moja mama zjawiała się jak duch i zabie-rała mnie do domu. Często budziło to mój sprzeciw, ale w końcu poddawałam się jej woli, gdyż w tych sprawach była nieprzejednana. I dobrze, ponieważ zaoszczędziło mi to wielu kłopotów. Pew-nego razu wydarzyło się jednak coś, co mogło skończyć się dla mnie dramatem. Tamtego wieczoru zebrała się wyjątkowo duża grupa młodzieży. Usiedliśmy wszyscy na murawie, tam tylko gdzie znalazło się wolne miejsce. Obok mnie usiadł Jurik, chłopiec dwa lata starszy ode mnie. Był synem naszych sąsiadów – Rosjan, którzy pochodzili z Leningradu. Na zsyłkę skazano ich za działalność polityczną dziadka. Jurik, tak jak ja, pracował w cegielni. Często pomagał mi dźwigać ciężkie cegły, kiedy nie mogłam sobie poradzić, a trzeba było wykonać dzienną normę. Byłam mu zawsze bardzo wdzięczna i traktowałam go jak prawdziwego przyjaciela. Jurik zawsze mi imponował. Nie był wulgarny i nigdy się nie narzucał, jak inni chłopcy w jego wieku. Był bardzo inteligentny i oczytany. Doskonale się z nim rozmawiało. Tego wieczora znaleźliśmy się tuż obok siebie. Nie wiem, czy był to przypadek, czy też mnie szukał i celowo usiadł przy mnie. Wymieniliśmy ze sobą kilka zdań, które wprawiły mnie w zadumę... Nagle, poczułam na swoim ramieniu dotyk jego ręki, a po chwili usłyszałam: – Czy miałabyś ochotę przejść się ze mną? Porozmawiamy, tam, gdzie jest ciszej. Od tego hałasu boli mnie głowa. Ciebie pewnie też?

      Zgodziłam się bez słowa. Pomógł mi wstać, a za chwilę zaczęliśmy się oddalać od gromady naszych rówieśników, którzy nie zauważyli chyba naszej nieobecności. Szliśmy trzymając się za ręce, coraz bardziej bliscy sobie, ogarnięci przypływem młodzieńczego uczucia i wzajemnej fascy-nacji. Dookoła otaczała nas stepowa roślinność, wybujała i wonna. Było widno jak w dzień, gdyż na niebie jaśniała olbrzymia tarcza księżyca. Przystanęliśmy na chwilę, upojeni zapachem stepu. Chło-nęliśmy naszą młodość, która rozkwitała, jak najcudowniejszy kwiat. Towarzyszyła nam cisza tak wielka, iż słyszeliśmy bicie naszych serc. Jurik patrzył na mnie tak, jak tylko on to potrafił i uśmie-chał się czarująco. Był pięknym chłopcem. Miał bujną, jasną czuprynę i szare, pełne blasku oczy... Nagle zobaczyłam w nich jakieś dziwne iskierki. – Kocham cię! Tak bardzo cię kocham – szeptał. Jego palce zacisnęły się na przegubach moich dłoni, kiedy poczuł, że chcę mu się wyrwać i uciec. Uświadomiłam sobie, że od dzieciństwa wpajano mi bardzo surowe zasady. Wiedziałam, że nie powinnam dłużej tam zostać. Zdołałam wyślizgnąć się z rąk Jurika i kawałek odbiec. On jednak mnie dogonił i delikatnie złapał za rękę. Właśnie wtedy zrodziło się w nas cudowne uczucie, które po latach pozwala mi myśleć o sobie i o Nim ciepło i bez wzajemnego żalu. Jurik wykazał wobec mnie szacunek i silną wolę. Był człowiekiem zasługującym na wielkie uczucie! Moja koleżanka, Irenka Łukawska, nie miała tyle co ja szczęścia. Uwiódł ją młody Gruzin – Griszka, którego skazano w rodzinnym mieście na Kaukazie na łagry, za zabójstwo rywala. Pewnego dnia Griszka uciekł z łagru i przybłąkał się do Akmolińska. Zajął się drobnymi kradzieżami, zwłaszcza na rynku. Irenka korzystała z łupów, a kiedy urodziła córeczkę, porzuciła zrozpaczoną matkę i zamieszkała z Griszką w baraku dla byłych więźniów. Trzeba przyznać, że Griszka bardzo troskliwie opiekował się nią i dzieckiem. Kochał je na swój sposób. Wydaje mi się, że potrafił hipnotyzować ludzi, przynajmniej Irenka zawsze poddawała się jego woli, a wiadomo jakim on był człowiekiem. Nie wiem, czy Irenka kiedykolwiek powróciła do Polski. Kiedy my myśleliśmy o powrocie do kraju, ona pojechała z Griszką na Kaukaz. Podobno nie była tam szczęśliwa. Po wojnie, opowiadał mi ktoś, że Irenka zo-stała podporządkowana zwyczajom Gruzinów, którzy nie tolerowali niezależności kobiety. Irenkę zniewalało to do tego stopnia, że często myślała o powrocie do Polski, gdzie były jej korzenie, gdzie czekała na nią kochająca matka, która wszystko jej wybaczyła.

      Późną jesienią 1942 r. nadeszła wiadomość o śmierci stryja. Podobno po naszym wyjeździe do Akmolińska bardzo podupadł na zdrowiu. Tęsknił za nami. Nic mu przecież nie mogło zastąpić naszej bliskości i oddania. Wyobrażam sobie, jak bardzo był samotny pośród obcych mu ludzi, któ-rzy choć opiekowali się nim najlepiej jak mogli, nigdy nie byli jednak w stanie ukoić jego tęsknoty. Stryj nie był praktykującym katolikiem. Zbyt często wątpił w Sprawy Ostateczne. Poszukiwał ży-ciowej drogi, ale gubił się w zakamarkach niewiedzy, choć był bardzo oczytany. Częste dyskusje z bratem, moim ojcem, doprowadzały do całkowitej rozbieżności zdań. Ojciec mój był człowiekiem głębokiej wiary. Co niedziela chodził do kościoła i nie dał się bratu przekonać, że jest to niepo-trzebne, lub wręcz śmieszne. Ala oto nadeszła ostatnia godzina i stryj zaczął błagać o księdza. Gdy Bielecka stwierdziła, że to niemożliwe, poprosił ją, aby dała mu książeczkę do nabożeństwa. Jednak i to życzenie było nierealne. To prawda, że każdy z nas umiera w samotności, ale jeśli jest to samot-ność wśród obcych, na obcej ziemi, tysiące kilometrów od Ojczyzny i swojego domu, jest to dramat największy. Wierzę, że stryj w ostatniej chwili pojednał się z Bogiem, bo tego pragnął, a On w swym miłosierdziu przebaczył mu wszystkie słabości. Na szalach uczynków dobrych i złych, na pewno przeważały: dobroć stryja, jego szlachetność i wielkie umiłowanie Ojczyzny, dla której znosił wszelkie trudy podziemnej walki w czasie, gdy dźwigała się Ona z niewoli.

      Stryja pochowano na miejscowym cmentarzu, który wcale nie był ogrodzony. Latem wypasano na nim krowy. Dziś, trudno byłoby znaleźć miejsce pochówku mojego kochanego stryja. Kiedy otrzymaliśmy wiadomość o jego śmierci, było już po pogrzebie. Zdecydowałyśmy wspólnie, że po-jedziemy do Szulżenowki, aby zabrać jego osobiste rzeczy. Chciałyśmy też porozmawiać z Anną. Po otrzymaniu od miejscowych władz pozwolenia na wyjazd, zaczęłyśmy czynić przygotowania do podróży, a była to podróż, której nigdy nie zapomnę. Siedziałyśmy z ciocią parę dni na stacji w Akmolińsku, ponieważ w żaden sposób nie mogłyśmy dostać się do pociągu. Każdy jadący w stronę Pietropawłowska skład był przepełniony. Dopiero po kilku dniach udało nam się siłą wcisnąć do wagonu. Od stacji Pietropawłowsk do Szulżenowki, trzeba było jechać parę godzin arbą (wozem) lub ciężarówką, jeżeli była to zima. Bałyśmy się tej podróży, gdyż nigdy nie wiadomo, co może wydarzyć się w stepie. Byłyśmy jednak zdecydowane jechać dalej. Ja, ze względu na przyjaźń ze stryjem, a ciocia – no cóż, na pewno pamiętała jeszcze krzywdę, jaką mu nieświadomie wyrządziła, zostawiając w grodzieńskim domu, przez lata ciułane pieniądze. Myślę, że w ten sposób chciała złagodzić dręczące ją wyrzuty sumienia.

      Pociąg podskakiwał na złączach szyn. Naprzeciwko nas siedziały wtłoczone w ogromne tobo-ły, jakieś babuszki w chustkach zrobionych ręcznie z wielbłądziej wełny. Chusty były duże, puszyste i skutecznie chroniły przed zimnem. Babcie żuły siemieczki – prażone ziarnka słonecznika, albo pojadały chleb, popijając go wodą. My zaś na drogę wzięłyśmy sporą ilość sucharów. Podróż dłuży-ła się niesamowicie. Za oknem wagonu rozciągał się zaśnieżony step. Wreszcie dotarliśmy do Pie-tropawłowska, kresu naszej kolejowej podróży. Dalej jechałyśmy kilka godzin ciężarówką, prosząc Boga, żeby nie było tylko buranu – śnieżnej zamieci, gdyż wtedy moglibyśmy ugrzęznąć w śniegu, kto wie na jak długo. Ale na szczęście, nic przykrego się nie wydarzyło. Z trudem odnalazłyśmy zasypaną śniegiem chatkę Bieleckich, u których mieszkał stryj. Ucieszyli się bardzo z tego spotkania po latach. Zawsze byli nam życzliwi. Dziewczynki Bieleckich bardzo urosły. Z zapałem opowiadały nam o stryju, którego uważały za swojego prawdziwego dziadka. Wszystko co po nim zostało, to znoszone ubranie, porcelanowa filiżanka przywieziona z Grodna, pożółkłe fotografie i akt zgonu. Ten ostatni, wypisany na maleńkim kawałeczku papieru w dwóch językach, rosyjskim i ka-zachstańskim, uświadomił mi niezbicie, że stryj nie żyje. Jego mogiły nie odnalazłyśmy. Była zasy-pana grubą warstwą śniegu. A może jej już wcale nie było?. Kiedy po paru dniach wyjeżdżałyśmy z Szulżenowki, gospodyni wcisnęła nam do torby kawa-łek słoniny. Oficjalnie natomiast zostałyśmy obdarowane świeżo upieczonym bochenkiem chleba. Zjadłyśmy go w pociągu, nie zostawiając ani okruszyny. Był prawdziwym darem niebios. Ciężko byłoby przeżyć w podróży kilka dni, nic nie jedząc. Słoninę przywiozłyśmy w całości do domu, kładąc ją triumfalnie na stole. Nasze wygłodzone organizmy domagały się choćby odrobiny pachną-cego smakołyku. Wszystkie twarze zamarły w zachwycie! Pierwsza odezwała się pani Alinka: – Wiecie co, ja bym to pokroiła w kostkę i usmażyła. Mam kawałek chleba. Pokroimy go na małe kawałeczki i zjemy ze skwarkami.

      Wszystkie wyraziłyśmy na to zgodę. Żadnej z nas nie przyszło do głowy, że musimy postępo-wać bardzo ostrożnie. Alinka z zapałem zabrała się do smażenia i jako pierwsza łapczywie zaczęła jeść. Nie mogła się opanować! Po chwili twarz jej się wykrzywiła z bólu, a na ustach pojawiła się piana. Wkrótce, w strasznych męczarniach skończyła życie. Wyjałowiony organizm nie zniósł tłu-stego pożywienia, nastąpił skręt kiszek. Nie było dla niej ratunku. Żadna z nas nie zjadła już ani kawałka. Zostawiłyśmy to wszystko na później. Alinka była nieostrożna. Wkrótce po jej śmierci nadeszła wiadomość o jej ukochanym synu, którego poszukiwała z ogromną nadzieją. Wierzyła, że go jeszcze zobaczy. Los nie był dla niej łaskawy.

      Pewnej nocy przyjechały na stację Akmolińsk olbrzymie transporty ludności z Kaukazu. Były to kobiety, dzieci i starcy. Kilkanaście rodzin przywieziono do naszej cegielni. Wielu z nich mogło schronić się w górach i uniknąć wywózki, ale wzięto ich podstępnie. Zwołano całą ludność do miej-scowego klubu, na mający odbyć się tam miting. Kiedy wszyscy już przyszli, wojsko otoczyło bu-dynek, a w pobliżu czekały już ciężarówki. Aby zabrać wszystkich, podjeżdżano do poszczególnych zabudowań, gdzie łączyły się rodziny. Następnie wieziono ich do stacji kolejowej, a dalej na ...Sybir. Byli to głównie Gruzini, Czeczeńcy, Inguszowie, ale także i inne narodowości kaukaskie. Do naszej cegielni przyjechały dwie niespotykanej urody dziewczyny. Inguska księżniczka Miriam, oraz Gruzinka o imieniu Aiszad, z którą się wkrótce zaprzyjaźniłam. Aiszad była silniejsza ode mnie i jeszcze nie wygłodzona. Zawsze po wykonaniu swojej pracy, kazała mi usiąść i odpoczywać, a sama ładowała moje cegły na wagoniki. Kiedy nie pozwalałam jej pracować za mnie, obrażała się. Nie trwało to jednak długo. Aiszad wyciągała do nie rękę na zgodę, a w chwilach odpoczynku przy-glądała się mojej dłoni i mówiła, że wkrótce czeka mnie daleka podróż, że będę szczęśliwa, że wyj-dę za mąż i będę miała dzieci. Kiedy pytałam o jej przyszłość, nie chciała mi nic powiedzieć. Nie nalegałam. Aiszad miała starszą siostrę, która na Kaukazie była znaną aktorką. Miała wspaniała urodę, jak jeje siostra, a do tego rozliczne talenty. Pięknie śpiewała i tańczyła. Po pracy demonstro-wała przed nami swoje umiejętności. Kiedy nadeszła zima, przywieziona ludność kaukaska zaczęła masowo wymierać z powodu głodu i zimna. Skąpa odzież nie chroniła ich przed mrozami. Przez ścianę z nami mieszkała Gruzinka, matka z dwojgiem dzieci. Starsze, córka, pracowała z matką w cegielni. Młodsze dziecko, syn, nigdy nie wychodził z domu. Całe dnie i noce słychać było zza ściany przeraźliwe jęki i płacz. Pewnego dnia matka zapukała do nas, a kiedy jej otworzyliśmy, zaprosiła nas do siebie. Ostrożnie otworzyła drzwi maleńkiej, ciemnej izdebki. Moim oczom ukazał się makabryczny widok. Na barłogu, przykryty łachmanami leżał kilkunastoletni chłopiec – żywy trup! Matka wzięła dziecko na ręce i przyniosła do drzwi, żeby pokazać nam je z bliska. Naj-wyraźniej chciała wzbudzić w nas litość, albo usprawiedliwić jego nieustanny płacz. Nogi i ręce chłopca były to nadmiernie długie, obciągnięte skórą piszczele. Głowa pokryta od dawna długimi, brudnymi włosami, chwiała się na wszystkie strony i tylko ogromne, smutne oczy błagały o li-tość...Zrobiło mi się słabo. W izbie panował nieopisany bałagan i brud. Odór niemytych ciał i ludz-kich odchodów przyprawiał o mdłości. Gruzinka mówiła do nas coś, czego nie rozumiałyśmy, stara-ła się więc gestem uświadomić nam, że chłopiec umiera z głodu. Zaczęłyśmy zastanawiać się jak mu pomóc. Nie zwlekając przyniosłam chłopcu kromkę chleba. Wkrótce dowiedziałyśmy się całej prawdy. Otóż matka z córką zjadały wszystkie racje żywnościowe, przeznaczone dla całej trójki. W niedługim czasie, mimo naszej pomocy, głos zza ściany ucichł. Chłopiec ten, nie był jedynym za-głodzonym. Między barakami błąkały się małe, ubrane w łachmany dzieci. Kiedy otwierałyśmy drzwi, wyciągały ku nam swoje maleńkie rączki. Trudno było nie zrozumieć tych gestów. Kładły-śmy więc na straszliwie brudnych łapkach kromki chleba.

      Od pewnego czasu zaczęłyśmy obserwować ciocię. Wydawało nam się, że dzieje się z nią coś niedobrego. Straciła apetyt, schudła, nie rozmawiała z nami tyle co kiedyś. Pewnego dnia trzeba było wezwać lekarza z akmolińskiego szpitala. Młoda lekarka, niezbyt jeszcze doświadczona, zba-dała ciocię i stwierdziła, że ma zapalenie płuc. Zaleciła lepsze odżywianie, w przeciwnym razie może przyplątać się gruźlica. Mama podsuwała cioci najlepsze kąski, a my z Basią czekałyśmy na to, czego ciocia nie zje. Było nam bardzo żal cioci, człowieka wyjątkowo dobrego. Siadała z siostrą przy jej łóżku, gotowa na każde jej skinienie. Aż tu pewnego dnia wybuchła „bomba”. By nie spowodować paniki, skrywano przed ludnością fakt o panującej w okolicy epidemii tyfusu. Okazało się, że ciocia także była chora na tyfus. Wkrótce zabrano ją do szpitala. Wszystkie domy, w których byli chorzy, zostały gruntownie wydezynfekowane. Szpital, w którym przebywała ciocia, oddalony był od cegielni o około cztery kilometry. Na środek lokomocji nie można było liczyć, pozostawały więc tylko własne nogi. Chorą odwiedzała moja siostra, gdyż ja pracowałam we wszystkie dni tygodnia, a mama nie była w stanie pokonać takiej odległości. Chorzy leżeli pokotem na podłodze, ponieważ nie wystarczało łóżek. Ci, którzy umierali, byli wynoszeni w prześcieradłach i wrzucani do wspólnego dołu. Modliłyśmy się gorąco o zdrowie dla naszej kochanej cioci. I oto po kilku tygo-dniach, wróciła do nas. Jaka to była radość! Włosy zaczęły jej odrastać i o dziwo, kręciły się choć przed ścięciem były zupełnie proste. Przez jakiś czas ciocia nie chodziła jeszcze do pracy. Była bar-dzo osłabiona. Powoli jednak zaczęła wracać do zdrowia.

      Znałam już na tyle dobrze język rosyjski, że mogłam się nim swobodnie porozumiewać. Kiedy w niedziele chodziliśmy do wyładunku węgla na stację kolejową, przyłączali się do nas pracownicy z biura. W czasie krótkich odpoczynków rozmawialiśmy na różne tematy. Pewnej niedzieli, dyrektor cegielni zaproponował mi posadę gońca. Podziękowałam mu i poprosiłam, aby dał mi trochę czasu do namysłu. Chciałam przyjąć tę pracę, gdyż była ona bez porównania lżejsza. Latem nie mu-siałabym pracować w dusznej cegielni, a zimą w pimokatnej. Jedyne co trzeba było, to chodzić pięć kilometrów do miasta o każdej porze roku. Zrobiliśmy rodzinną naradę i ostatecznie uzyskałam poparcie moich najbliższych. Moi przyjaciele – Aiszad i Jurik – w pierwszej chwili zmartwili się, że nie będziemy razem pracować, ale ostatecznie ucieszyli się, że nie będę już tak bardzo zmęczona. Następnej niedzieli oznajmiłam dyrektorowi, że przyjmuję jego propozycję. Powiedział mi kiedy i do kogo mam się zgłosić. Po paru dniach byłam już gońcem. Przeważnie chodziłam do miasta pie-szo. Zdarzały się także okazje pojechania z kimś ciężarówką, w jedną lub w obie strony. W wolne dni pomagałam pracownikom w biurze.

      Minęła wiosna, lato, króciutka jesień i znów nadeszła zima. Sroga, syberyjska zima. Dostałam nowe walonki, watowaną kurtkę, spodnie, czapkę i rękawice. Do miasta chodziłam tylko w pogodne dni. Ten dzień także był pogodny. Od rana świeciło słońce, a śnieg skrzypiał pod nogami. Do południa obeszłam wszystkie urzędy, załatwiłam sprawę z korespondencją i wyruszyłam w drogę powrotną. Kiedy wyszłam za rogatki miasta, niebo zachmurzyło się i zaczął podać śnieg. Szłam wolnym, miarowym krokiem. W miarę upływu czasu śnieg padał coraz gęstszy. W powiewach wiatru wirowały śnieżynki i na razie nie wyglądało to groźnie. Przyspieszyłam kroku przypominając sobie, co stało się z Aloszą i z Sańko. Zdawałam sobie sprawę z tego, jak łatwo jest zboczyć z drogi, kiedy śnieg zalepia oczy. Szłam utwardzoną drogą, chwilami widząc komin naszej cegielni. Rozejrzałam się dookoła. Było tak biało, że zaczęłam czuć się nieswojo. Podmuchy wiatru stawały się coraz silniejsze. Słyszałam tętent koni, to znów warkot silników, wycie wilków... Boże! Ratuj mnie! Nie pozwól zboczyć z drogi. Trzymam się jeszcze właściwego kierunku. Chwilami dokładnie wiedziałam, gdzie jestem. Bałam się jednak, czy starczy mi sił? Czy zobaczę jeszcze moich najbliższych? Czy kiedykolwiek wrócę do Grodna, mojego kochanego miasta? Aloszko! Sańko! Czy tak czuliście się, gdy śniegowa burza obejmowała was w swoich ramionach? Mamo! Tak bardzo cię kocham! Tyle razy chroniłaś mnie przed niebezpieczeństwem, a teraz nie ma ciebie przy mnie! Podaj mi rękę! Mamo...! To już koniec. Nie mam siły iść dalej. Ostatnim wysiłkiem robię krok do przodu, noga potyka się o coś. Wpadam na jakiś twardy przedmiot. Co to jest? Zdejmuję rękawicę i zmarzniętą dłonią dotykam czegoś, co stoi przede mną. Wyczuwam kształt ludzkiej postaci. Ale przecież to nie jest człowiek. Zdrętwiałe palce dotykają drewna. Tak, to jest jedna z drewnianych postaci, które ustawili wzdłuż drogi ćwiczący tu latem żołnierze. Przy drodze powinny być także ziemlanki, opuszczone przez wojsko późną jesienią. Czołgam się po śniegu, bo już nie mam siły. Następna postać... i jeszcze jedna, a poza nimi nic nie znajduję! Poczekam tu, może uspokoi się śnieżna burza. Siadam na śniegu, kurczowo trzymając się drewnianej postaci. Nie wiem jak długo siedzę; parę minut, parę godzin, całą wieczność? Żeby tylko nie zasnąć! Chryste dopomóż! Śnieg powoli przestawał padać, a wiatr stawał się coraz słabszy. W oddali, może w odległości kilometra, zobaczyłam sylwetkę komina. Jaka ulga! A może to tylko złudzenie? Może to mi się śni? Nogi mam odrętwiałe, odmrożone. Szłam wolnym, chwiejnym krokiem, ale przynajmniej w dobrym kierunku. Zabudowania cegielni widziałam już bardzo wyraźnie. Słoneczna tarcza wpływała za linię horyzontu, jak wprawny nurek. Zaczęło robić się ciemno. W oknach pojawiły się światła lamp. Otwierając drzwi mieszkania upadłam na podłogę. Było to i tak wspaniałe zakończenie mojej „przygody” w stepie, która mogła skończyć się o wiele gorzej.

      Jako goniec, roznosiłam po barakach małe karteczki – wezwania, które każdy musiał osobiście pokwitować. Sprawa była bowiem bardzo ważna. Wzywano wszystkich dorosłych Polaków, bez wyjątku. W naszej rodzinie wezwanie otrzymałam ja i moja ciocia oraz pani Halinka Niezgodowa. Rozważałyśmy do późnego wieczoru, jak należy się przygotować. Postanowiłyśmy wziąć trochę sucharów, a nawet ciepłą bieliznę. Nigdy nie wiadomo co się wydarzy. Kiedy wszyscy wezwani zgromadzili się w określonym miejscu, przedstawiciel milicji wystąpił z przemówieniem: „Drodzy bracia Polacy! Nie będę się długo rozwodził. Chcę Wam tylko oznajmić, że spotyka Was ogromny zaszczyt! Państwo nasze postanowiło zaoferować Wam zmianę obywatelstwa, z polskiego na ra-dzieckie. Jest to dowód wielkiego zaufania i przyjaźni, jaką Was darzymy. Obroniliśmy Was przed niemieckim okupantem, ewakuując w głąb naszego kraju. Wasza praca przyczyniła się do rozwoju Kraju Rad i umocnienia naszych dzielnych żołnierzy, walczących w obronie nas wszystkich”. Długo zanudzano nas tymi „ofertami nie do odrzucenia”. Na zakończenie przemówienia, oznajmiono nam. że będziemy pojedynczo wzywani do pokoju, w którym każdy z nas podpisze odpowiedni dokument. Kiedy weszłam do pokoju, już od drzwi usłyszałam niski, męski głos, zapra-szający mnie do zajęcia miejsca przy biurku. Usiadłam ostrożnie na małym stołeczku. Naprzeciwko mnie siedział tęgawy mężczyzna w cywilnym ubraniu. Uśmiech miał bardzo ujmujący, oczy szczerze roześmiane. Szybkim ruchem podał mi jakiś papier prosząc, abym go podpisała. Patrząc mu prosto w oczy powiedziałam, że wiem o co chodzi, ale niczego nie podpiszę. Twarz mężczyzny zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki... Popatrzył na mnie z niechęcią, a nawet z wrogością i powiedział, że jeszcze się zobaczymy. Chwilę milczał, po czym jakby od niechcenia zapytał ile mam lat. – Siedemnaście – odpowiedziałam ze spokojem. – No dobrze. Jesteś młodą, piękną dziewczyną. Za oknem budzi się wiosna, a ty chcesz zgnić w więzieniu?

      Na dźwięk słowa „zgnić” przejął mnie dreszcz. – No i co ty na to? – zapytał po długiej chwili milczenia, jakby oczekując mojej skruchy. – Nic – odpowiedziałam spokojnie. Mężczyzna wstał, szybkim krokiem opuścił pokój. Zawołał dwóch milicjantów, po czym kazał wyprowadzić mnie innym wyjściem. Szliśmy długim korytarzem. Jeden z prowadzących mnie mężczyzn otworzył ciężkie, żelazne drzwi i kazał mi wejść do środka. W celi było już kilkanaście polskich kobiet, a wśród nich młode Rosjanki – złodziejki i prostytutki. Na każdą „nową” wchodzącą do celi rzucały się z okropnymi wyzwiskami i szarpiąc na niej odzież, odbierały różne drobiazgi. Mnie zerwały z szyi szyfonową apaszkę, którą dostałam od Aiszad. Szukałam wzrokiem mojej cioci. Siedziała sku-lona na podłodze pod ścianą i cichutko odmawiała różaniec. Usiadłam obok niej, również zagłębia-jąc się w modlitwę.

      Zbliżała się noc. Zawieszona pod sufitem maleńka żarówka dawała nikłe światło. Rozejrzałam się dookoła. W kącie celi stał duży kubeł, przykryty okrągłym denkiem. Było to naczynie z nieczy-stościami, a w rosyjskiej gwarze więziennej, nazywało się to parasza. Kubeł wynoszony był w czasie porannego spaceru. Poza tym, w celi nie było żadnych innych sprzętów. Na środku leżała słoma, na której można było się położyć. Wkrótce wyłączono światło. Co kilkanaście minut w drzwiach ukazywał się strażnik i każdej z nas świecił latarką w oczy. Jednocześnie wymieniał nazwisko tej, która wzywana była na przesłuchanie. Enkawudziści brutalnie zachowywali się wobec wrogów na-rodu, do których nas także zaliczono. Po kilku godzinach od aresztowania zwolniono kobiety, które były z małymi dziećmi. Po paru dniach zwolniono również moją ciocię i Jadzię Wileniec, ze względu na jej chorą mamę. Jadzia zdążyła jednak odsiedzieć dwa dni w karcerze, za brak pokory i uległości.

      Po wypuszczeniu na wolność matek z małymi dziećmi, ludzi starszych i chorych, zajęto się nami -– zbuntowanymi i gniewnymi. Przesłuchania nie skończyły się jednak. Nadal budzono nas i wyciągano na zeznania. Minęło parę tygodni, gdy nagle odkryłam, że krwawią mi dziąsła. Był to symptom zbliżającego się szkorbutu. Wkrótce obrzękły mi dziąsła i przełyk. Zęby chwiały się we wszystkie strony. Do jedzenia dostawaliśmy kawałek czarnego chleba, gotowaną wodę i obiad, na który najczęściej dostawałam zupę, w której pływały rybie oczy i ości grzbietowe. Wiele oddałabym wtedy za kawałek cebuli. Raz w tygodniu prowadzono nas do bani – łaźni, gdzie oprócz kąpieli dezynfekowano nam ubrania. Wszy jednak nie udało się pozbyć. Ze względu na insekty i wrzody, które pojawiły się na mojej skórze, ogolono mi głowę. Wyglądałam jak rasowa więźniarka. Bywały chwili, kiedy załamywałam się. Sądziłam wtedy, że niepotrzebnie stawiam opór, że i tak wkrótce wszystko się dla mnie skończy, że tym razem śmierci się nie wywinę. Jednak wiara w słuszność mojej decyzji powracała. Przypominały mi się słowa stryja: „Pamiętaj, że Ojczyzna jest największą wartością, i że są okoliczności, kiedy trzeba wszystko dla Niej poświęcić”. Z moich zeznań można było już opracować spory materiał. W czasie kolejnego przesłuchania odczytywano mi je i oznaj-miano, że wyrok skazujący na dwa lata łagrów otrzymam już wkrótce. A jednak wszystko się prze-ciągało. Po dwunastu tygodniach więziennej udręki, kiedy wydawało mi się, że nie ma już żadnej nadziei, nadszedł z Moskwy rozkaz wypuszczenia nas na wolność. Na mocy powstałego porozu-mienia, po powstaniu Związku Patriotów Polskich, Rosjanie nie mogli już narzucać nam swojego obywatelstwa.

      Powróciłam do cegielni chora, słaniająca się na nogach. Jakiś czas pozostawałam w domu le-cząc się, byłam zbyt słaba, aby podjąć pracę, ale nadszedł dzień, kiedy spotkałam się znów przy formowaniu cegieł z Aiszad i Jurikiem. Powitali mnie bardzo serdecznie. Już od dłuższego czasu dochodziły do nas dobre wiadomości z frontu. Najpierw spod Stalingradu, gdzie nastąpił odwrót wojsk niemieckich, a potem dzień za dniem, coraz to radośniejsze komunikaty zapowiadały rychły koniec wojny. Poczuliśmy w sercach wielką radość i nadzieję na szybki powrót do Ojczyzny. Ale było coś, co nas zasmucało bardzo. Po Konferencji Jałtańskiej stało się faktem, że ziemie zabrane nam przez bolszewików, nigdy nie będą należały do Polski, a zatem nie będziemy mogli wrócić do Grodna, do naszego domu. Zastanawiałam się, dlaczego tak się stało, ale o tym zadecydowali wielcy tego świata.

      Wiadomość o kapitulacji Niemiec przyjęliśmy ze szczególną radością. Wojna się skończyła, więc ci, którzy nie zginęli wrócą do domu! Dyrekcja cegielni zaprosiła wszystkich pracowników do stołówki, gdzie ustawiono stoły, a na podium orkiestra grała najpiękniejsze melodie. Bawiliśmy się do rana. Byłam już wtedy dorosłą dziewczyną. Minął prawie rok od podpisania aktu kapitulacji i od dnia, kiedy rodziny wojskowe wysłane zostały na Ukrainę, na odkormlenije, czyli na odkarmienie. Wtedy to Jadzia Wileniec wraz z mamą wyjechały do Dniepropietrowska. Bardzo mi ich brakowało.

      Była wiosna 1946 r. Niecierpliwiliśmy się, ale oto pewnego dnia poinformowano nas o terminie podstawienia wagonów, którymi mieliśmy wrócić do Polski. Wyznaczonym dniem był 13-ty kwietnia. Nasz deportacja do Kazachstanu odbyła się także 13-go kwietnia, sześć lat wcześniej. Kiedy podstawiono wagony, dyrekcja cegielni wypłaciła wszystkim pracownikom pieniądze na dro-gę. Otrzymaliśmy także trochę jedzenia. Żegnajcie kochani przyjaciele! Aiszad, moja droga. Ko-cham Cię jak siostrę. Do Kaukazu masz daleko, ale zawsze miej nadzieję! Tam w górach czeka na Ciebie Twój dom. Wierzę, że kiedyś wrócisz do niego. Uściskaliśmy się serdecznie z Aiszad i z Jurikiem. Łzy zakręciły się nam w oczach.

      Pociąg jechał tą samą trasą, którą przyjechaliśmy do Kazachstanu. Na postojach ludzie nabie-rali wodę i gotowali strawę, ale gdy tylko maszynista dawał sygnał do odjazdu, wszyscy chwytali swoje nie dogotowane czasem potrawy i uciekali do wagonów, aby przypadkiem nie pozostać w tym nieludzkim kraju. Dawną granicę Polski przekroczyliśmy w nocy, bez większych emocji. Kiedy tylko pociąg zatrzymał się, a od stacji było blisko do kościoła, biegliśmy się pomodlić. Mieliśmy za co dziękować Bogu! Do Łodzi przyjechaliśmy wczesnym rankiem 9-go maja 1946 r.

      I na tym kończy się moja opowieść. Wszystko w niej jest prawdziwe. Prawdziwe są też imio-na, nazwiska i miejscowości. Wszystko co przeżyłam, jeszcze raz starałam się przywołać w mej pamięci. Ludzie zamieszkujący kraj, w którym dane mi było spędzić sześć lat niewoli, byli życzliwi i dlatego winni im jesteśmy pamięć. Dziś, kiedy wszystko to wspominam z perspektywy minionego czasu, cieszę się, że dane mi było przeżyć ten koszmar, zachowując w sercu wrażliwość na ludzką niedolę. Wszystko, czego do-świadczamy, ciągle nas ubogaca. Możemy czerpać z naszego życiowego bagażu ile tylko zapra-gniemy. I choć godziny życia szybko przemijają, ciągle chcemy być młodzi. Wracamy więc do wspomnień, choćby to były najczarniejsze chwile, bo jak pisał mój ukochany pisarz, Kornel Maku-szyński: „Twoja młodość kwitnie jak młode drzewo, zieleni się jak wiosenna łąka, śpiewa jak ptak i kryształowym szumem gada jak górski strumyk. Zdolność wspominania jest wielkim nieszczęściem i największym szczęściem człowieka” („Bezgrzeszne lata”).

      Jak w filmowym kadrze pojawia się w mojej pamięci napisana przeze mnie w więziennej celi modlitwa, która jak źródło orzeźwiającej wody spływa, nie pozostawiając w sercu ani kropli gory-czy:

Odpuść nam nasze winy jak i my odpuszczamy
„Bo nie wiedzą co czynią” – tak nas uczysz, Panie.
I nie pozwól nam zwątpić w Twoje zmiłowanie
I daj siły do walki, którą wygrać trzeba.
Lecz jeśli anioł śmierci w progu celi stanie
I poda dłoń przyjazną w geście pojednania –
Zabierz w najdalszą podróż i zaproś nas, Panie
Na Twą ucztę wieczystą, gdzie nie braknie chleba.
Modlitwa napisana w więziennej celi, 1943 r.


<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 18 marca 2013 r.